Turystyka w wydaniu chińskim bardzo różni się od tej, którą uprawiamy w Polsce czy Europie. Szczególnie jeśli chodzi o naszą ulubioną turystykę górską.

Chińscy turyści na górze Jiaozi

Śnieżna Góra Jiaozi, Yunnan, Chiny. Zrobić zdjęcie laowai’owi z wielkim plecakiem – bezcenne. (Fot. Katarzyna Wachowska)

Przyzwyczajeni jesteśmy bowiem do tego, iż planując wyjazd robimy wcześniej gruntowny research dotyczący warunków panujących na miejscu, dojazdu czy zakwaterowania. Kupujemy też mapy z dokładnie rozpisanymi szlakami, orientacyjnymi czasami przejść, nachyleniem terenu i nie martwimy się o to, że zabłądzimy czy nie dojdziemy do miejsca noclegu przed zmrokiem.

W Chinach natomiast panuje totalna dezinformacja. I nie wynika ona z faktu, iż sektor turystyczny nie jest rozwinięty. Można powiedzieć, iż wręcz odwrotnie – turystyka jest gałęzią przemysłu, w którą pompuje się coraz większe pieniądze, po to, żeby zedrzeć z turystów ostatniego yuana.

No bo przecież im bardziej poinformowany, tym bardziej samodzielny, zorganizowany, zaradny i niewydający niepotrzebnie pieniędzy turysta. Stąd każdy kilometr oddzielający jedną atrakcję od drugiej można przebyć bryczką, meleksem, busikiem, koniem, rikszą czy też jakimkolwiek innym pojazdem.

Obserwując to, w jaki sposób podróżują Chińczycy, nieraz można otworzyć szeroko oczy ze zdumienia. Tak też było podczas naszej ostatniej wycieczki w rejon Śnieżnej Góry Jiaozi, oddalonej o około sto osiemdziesiąt kilometrów na północ od Kunmingu.

Tak jak wcześniej wspomniałem, informacji o danym miejscu, szczególnie, jeśli nie jest ono w Chinach jeszcze aż tak popularne, jest jak na lekarstwo. Często okazuje się, że autobus jadący do danej miejscowości odjeżdża z zupełnie innego dworca niż wcześniej się przypuszczało (w Kunmingu, gdzie aktualnie mieszkamy, jest kilka dużych dworców oddalonych od siebie o 20 – 30 minut jazdy taksówką). Stąd podróż rozpoczyna się od maratonu w poszukiwaniu tego właściwego.

Kiedy się go już znajdzie i zasiądzie się w autobusie, na chwilę można odsapnąć. Jednak tylko na chwilę, ponieważ podczas podróży do autobusu wsiądą ludzie z takimi dziwnymi pakunkami, torbami i zawiniątkami, że aparat sam wciska się w ręce. Po drodze można liczyć również na dodatkowe atrakcji w postaci przebitej opony lub przegrzanych hamulców.

Kiedy już dojedzie się do celu, można zacząć rozglądać się za miejscem, gdzie nie znajdzie się stada rozwrzeszczanych Chińczyków (co oczywiście okazuje się możliwe jedynie na chwilę, bo Chińczycy i tak dopadną cię wszędzie). Z całym szacunkiem, lubię moich chińskich znajomych, staram się rozumieć różnice kulturowe, jednak to jak Chińczycy zachowują się w górach woła o pomstę do nieba. Jak zwykle chodzą wszędzie stadnie, krzycząc, nawołując się i śmiecąc.

Wchodzimy na szlak. Jak zwykle mamy ze sobą swoje plecaki, buty trekingowe, jeśli jest ciepło to zakładamy krótkie spodenki i krótką koszulkę oddychającą. A Chińczycy? Adidasy, klapki, japonki (nie potrzeba butów trekingowych, bo szlaki są drewnianymi kładkami, którymi można dojść na sam szczyt góry nawet na… obcasach), grube kurtki (bo przecież ktoś powiedział, że w górach zawsze jest zimno) i siatki z prowiantem – czipsami, wafelkami, suszonym pakowanym mięsem i innymi cudami chińskiego przemysłu chemiczno-spożywczego. Wszystko pakowane po cztery razy, a co druga paczka ląduje na ziemi. Na szczęście za grupą rozentuzjazmowanych Chińczyków podążają służby porządkowe, które od razu sprzątają to, co pozostawili chińscy turyści.

Spotykani na szlaku/kładce przypadkowi Chińczycy komentują najczęściej nasz wygląd w stylu: jacy jesteście niesamowici, cały czas z tymi plecakami! albo ostrzegają: o matko, przecież na szczycie jest zimno, a wy w takich cienkich ubraniach!

Nawet nasze zapewnienia o tym, iż jesteśmy na to przygotowani nie przekonują zatroskanych matek, ojców, dziadków, babć, wujków, stryjków i cioteczek. Praktycznie zawsze, nawet w suchym i ciepłym Yunnanie mamy ze sobą kilka warstw odzieży trekingowej, gdyby nagle zmieniła się pogoda. Ponadto na wysokości, na której byliśmy (około 4000 m.n.p.m.) ranki były przeraźliwie zimne, stąd można zrobić nawet użytek z polarowej czapki.

Chińczycy oczywiście też są na to przygotowani, ale trochę inaczej – większość zaczyna poranny treking w zimowych kurtkach czy owinięci kocami, które muszą tachać ze sobą przez cały dzień w rękach (bo siatka po zakupach raczej nie wystarczy). W dzień natomiast słońce tak niesamowicie przygrzewa, że niejeden by się w tych wszystkich kufajach dawno stopił. Zimą jednak góry przykrywa gruba przykrywa śnieżna, stąd zdarzyły się przypadki, gdy nieprzygotowana chińska ekipa tragicznie zakończyła swoją przygodę.

Niezależnie od tego, czy wybiera się Śnieżną Górę na zachodzie Chin czy słynące z malowniczych krajobrazów Góry Żółte na wschodzie kraju, można spotkać się z podobnymi zjawiskami. Po pierwsze – w górach turysta w większości przypadków chodzi wyłącznie po schodach i wybetonowanych ścieżkach. Po drugie – bardzo często dostępna jest alternatywa dla “męczącego” trekingu na szczyt, w postaci kolejki linowej. Chińczycy w umiarze dawkują sobie wszelkie aktywności sportowe, stąd sporo osób porzuca pomysł o dreptaniu pod górkę i wybiera kolejkę, po czym zadowala się jedynie krótkim spacerem wokół górnej stacji, zjedzeniem nudli instant czy posłuchaniem muzyki z głośnika telefonu. O zgrozo!

Po powrocie zostaliśmy zasypani przez chińskich znajomych bardzo ciekawymi pytaniami, dotyczącymi Śnieżnej Góry:

  • baliście się?
  • kwiatki jeszcze były? (Śnieżna Góra Jiaozi jest często odwiedzana przez Chińczyków ze względu na zakwitające fioletowe kwiaty, które są chętnie przez nich fotografowane)
  • mieliście ze sobą liny?
  • da się wjechać na sam szczyt góry kolejką/samochodem/końskim zaprzęgiem?
  • nie przeziębliście się?

Podsumowując, chińscy turyści przywiązują wagę do zupełnie innych rzeczy niż europejscy. Tam gdzie my szukamy spokoju, chwili sam na sam z naturą i ogólnych wrażeń estetycznych związanych z majestatem gór, tam Chińczycy zrobią swój drugi dom. Europejski turysta nie ma w Chinach lekko.

Kasia Wachowska i Krzysiek Benedykciński

Podczas 10-cio miesięcznego stypendium językowego w Chinach, uczyli się języka, tego, jak przetrwać w dalekiej Azji oraz blogowali na Gap year in Kunming.

Komentarze: 2

Lila 19 czerwca 2012 o 8:16

tak, tak – w Górach Żółtych wygląda to tak samo…

Odpowiedz

Wojtek 24 grudnia 2012 o 12:13

Tak wygląda, jeśli się pojedzie tam, gdzie Chiny Ludowe chcą, byśmy pojechali.
Wystarczy jednak delikatnie zboczyć z planowanej trasy i jest pięknie, górsko, dziko i szto chocisz ;).

W tym roku byłem w chińskiej części Ałtaju, w północnej części Sinkjangu. Jest tam jezioro Kanas, super-znana i super-droga chińska miejscówa. O ile dobrze pamiętam to jakieś 150CYN za wstęp. Jak zobaczyłem tę cenę oraz dosłownie autobus za autobusem wiozące setki, tysiące Chińczyków obwieszonych najnowszymi aparatami, żeby potem ustawić je wszyscy w jednym i tym samym miejscu, nacisnąć spust migawki i pojechać do domu… W każdym razie jak to zobaczyłem, spojrzałem na swoją mapę Sinkjangu o skli 1:2milionów i wybrałem się w przeciwną stronę by po dwóch dniach dojść do jakiejś drogi, którą przeautostopuje się z powrotem do pustynnego interioru Sinkjangu. I tak też zrobiłem. I cudnie było.

Masowa chińska turystyka wręcz PRZERAŻA. Najbardziej chyba ta słodka bezmyślność na twarzach tych „turystów”. Ale z drugiej strony to na tyle wielki kraj, że zawsze znajdzie się dość dzikich miejsc dla każdego : )

(no, może nie dla każdego Chińczyka, bo ich jednak dużo jest ;-) )

Odpowiedz