Zapraszam Was na krótką, ale gwałtowną przejażdżkę po Ukrainie. Witajcie w królestwie zdarzeń irracjonalnych.

To nie tak jak myślisz. To nie jest tak, że każda moja wyprawa była nieudana. Wiem, wiem. Kiedy czytasz moją opowieść z Barcelony, masz odczucie, że perypetie Edypa to przy mnie Seks w wielkim mieście. No cóż, to chyba mój fetysz.

Dzielenie się ochami i achami na temat toskańskich winnic skąpanych w wieczornym słońcu czy perfekcyjną konsystencją powietrza analizowaną z plastikowego leżaka nad basenem w Lloret de Mare – nie, nie, sorry, ale to nie to. Nie ten adres, nie ten link. Mam dla Was kolejną brzydką historię. Posądzicie mnie zapewne o przesadę czy turpistyczne zamiłowania, ale tekst musi mieć swoją fakturę, swoisty dynamizm, który zaleje Wasze mózgi lawiną wymiętych pocztówek. Dlatego zapraszam Was na krótką, ale gwałtowną przejażdżkę po Ukrainie. Witajcie w królestwie zdarzeń irracjonalnych.

Krym jest na ciostku

– Gdzie jest Krym, Jasiu? – pyta nauczycielka geografii na lekcji.

– Na ciostku, proszę Pani.

Tak, właśnie. Krym jest na ciostku, przynajmniej z tego co miałam okazję zobaczyć w swoim życiu. Był on naszym azymutem – czas przeszły niedokonany, lecz zacznijmy od początku.

Kiedy po kilkunastogodzinnej przeprawie Przemyśl–Odessa, metalowa puszka zwana „pociągiem” wypluła nas na jakże zabytkowy dworzec, wspomnienie kuszetek, które raczej przypominały kuwety, subtelnym „designem” wnętrza pociągu zainspirowanym najwidoczniej serialem ‘Allo! ‘Allo! czy haszem przyklejanym do podniebienia za każdym razem, kiedy nasz przedział mijał mundurowy z burkiem, było tylko tragikomicznym wspomnieniem. O wszystkim nie pozwalał nam zapomnieć jedynie „mały” szczegół, otóż problem polegał na tym, że wsiedliśmy w trójkę, a wysiadamy parzyście. Nasze towarzystwo zostało bezpowrotnie ubogacone o (na oko 50-letnią) profesorkę z Odessy, która zaplanowała już dokładnie jak będzie przebiegał nasz pobyt w jej mieście.

Pojawiła się znikąd i kiedy rozkleiliśmy z rana nasze przekrwione oczy, wypełniała skrzętnie zawartość czwartej kuszetki w przedziale. Obudziła się rześka i w zapiętej pod szyją garsonce, matczynym odruchem wypowiedziała parę (domyślając się po intonacji) opryskliwych słów po ukraińsku, zapewne na temat naszego stanu. Po trwającej piętnaście minut rozmowie, przypominającej zabawę w głuchy telefon z wykorzystaniem rury od odkurzacza, ona wiedziała na nasz temat wszystko, a my na jej nic. Co więcej, wykonała parę szybkich telefonów z maszyny przypominającej gadżet z Powrotu do przyszłości, gdzie stanowczym głosem uzgodniła jakieś fakty. Jak się okazało później, rezerwowała nam noclegi w jakże romantycznym betonowym hoteliku jej przyjaciela.

Podpisaliśmy oralnie cyrograf z diabłem i kiedy znaleźliśmy się już na dworcu, dzięki jej „szalenie potrzebnej” pomocy, przechodziliśmy jak z rączki do rączki. Najpierw szarmancki taksówkarz, który dzięki swej niebywałej uprzejmości obwiózł nas po całym mieście zanim przywiózł do hotelu, później obsługa wyżej wspomnianego. Kiedy oprowadzali nas po hotelu, który przypominał akademik ustrojony tu i ówdzie wypchanymi zwierzętami i sztuczną roślinnością, ich szare twarze, do których przyklejony był pełen ciepła, jehowski uśmiech wyrażały równocześnie stanowczy brak reklamacji. Daliśmy się ponieść tej dziwnej aurze zmowy i zaufaliśmy scenarzyście tego przedsięwzięcia, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Planowaliśmy spędzić parę dni w Odessie, a następnie wsiąść do pociągu, który nas zawiezie na Krym.

Odessa – miasto kontrastów

Odessa to specyficzne miasto. Nie jest to Ukraina, którą znamy z płynącego wódką i miodem Lwowa, gdzie kochają Polaków i handlują na ulicy pierogami z kieszeni, lecz Ukraina prorosyjska, gdzie spod lukru wyłazi mięso. Jedyne słowa, które z potoku dźwięków naszego pasażera no stromo najpierw odcedziłam, a potem zrozumiałam i zapamiętałam, to coś w stylu w Odessie kiedy mówisz po angielsku to Cię nienawidzą, gdy po polsku to tylko nie lubią. Co więcej, ma to zastosowanie w rzeczywistości.

Miasto kontrastów, co szczególnie widać w kurorcie nadmorskim:

  • opcja nr 1: kupujesz za kupę szmalu wejście na plażę, gdzie leżysz jak Apollo na łożu z baldachimem, wysłanym milionem śnieżno-białych poduszek, gdzie powiewają prześcieradła jak w teledysku Natalii Oreiro, a drinki z ambrozji przynoszą Ci półnagie syreny, albo…
  • opcja nr 2: kładziesz się na ludzkiej patelni w panierce z brudnego piasku i śmieci.

Nie będę pisać na temat architektury – wiadomo, jest piękna. Ani schodów, po których zjeżdża wózek z dzieckiem w Pancerniku Potiomkinie – wiadomo, jest ich dużo. Całkiem interesującym jest to, co stało się z nami, po tym jak zdążyliśmy się nałykać tej landrynkowej feerii barw.

Na Krym biletów nie ma

Dworzec w Odessie był dla nas istną wieżą Babel. Kilkunastometrowe kolejki i nikt, absolutnie nikt nas nie rozumie, nikt nas nie lubi i nikt nas nie chce. Po czterech godzinach frustracji, kiedy upał obierał nas ze skóry jak wrzątek pomidory trafiliśmy wreszcie do osoby, która przemówiła po angielsku, choć treść jej komunikatu brzmiała: Na Krym biletów nie ma, są wyprzedane plus mina o treści Wy idioci.

Ku otusze, spotkaliśmy paru zrozpaczonych rodaków do kolekcji. Jedno dziewczę przewinęło nam szybciutko historię o tym, że skopiowali jej w banku kartę kredytową i ściągnęli wszystkie pieniądze, a pewna para o tym, że w McDonaldzie obsługa nie znała słowa ice-cream.

To ostatnie przeraziło nas najskuteczniej. Postanowiliśmy czym prędzej uciec z tego chorego miasta. Zanim usiedliśmy na walizkach by gorzko zapłakać, jedno z nas wpadło na to, by kupić papierosy. Kioskarkę oglądaliśmy przez małe okienko od szyi w dół, znała język polski, dobre maniery i nasze dalsze losy. Nie wiem, czy ten rozgadany jeździec bez głowy rozłożył sobie na kolanach szybką partyjkę tarota, by rozpędzić mgłę, która roztaczała się wokół naszej najbliższej przyszłości, ale nagle z kioskowego okienka wyłoniła się długa, pomarszczona ręka, obwieszona masą brzęczących bransoletek i zakończona fikuśnie fioletowym szponem. Niczym Mojżesz roztaczający przed Izraelitami wizję ocalenia, rzekła TAM wskazując ukraiński substytut autobusu. Nie mieliśmy nic do stracenia.

Viva Las Vegas!

Jak się okazało później, wysłała nas do Las Vegas Europy Wschodniej. Nie sądziłam, że coś takiego mnie jeszcze spotka, to było jak usłyszeć po raz pierwszy Mydełko Fa, a nawet lepiej. Ogólna aura absurdu.

Plastikowe palmy, plastikowe dziewczyny bounsujące na tle odklejającej się fototapety z wodospadem, obwieszone zaskakującą ilością odpustowej biżuterii, o obowiązkowych tipsach i wschodnim wąsie, ubrudzonym różowym błyszczykiem. Stroboskop do kotleta o trzynastej w południe w knajpie, w której przysiadają się do ciebie prostytutki, a pod stołami żebrzą koty. W radiu cover Justina Timberlake’a, po rosyjsku – oczywiście. Wesołe, roześmiane ryje nawalonych tubylców, zdobiących swoimi czerwonymi karkami miejscowe rowy.

To miejsce wydawało się być wielką eksperymentalną uprawą buraka cukrowego, w którym dzieci rodzą się z już nażelowaną czupryną, w szelestach z adasia, gdzie można się nawalić już samymi oparami paranoi, o ile nie dasz się wydymać przez pierwszą, lepszą, bezbronnie wyglądającą babuszkę, na kasę i honor. Cieniutki przesmyk między Morzem Czarnym a Dniestrem był jak pasek od stringów w dupie Ukrainy – miał być atrakcyjny, ale niesamowicie się wżynał. Karolino-Buhaz welcome to.

Piwo w temperaturze zupy

Ciągnący się parę dobrych kilometrów odpust parafialny – tak w kilku słowach można opisać ulicę, którą trafiliśmy na camping. Ukrop i tańczące, plastikowe słoneczniki na energię słoneczną. Ukrop i jazgot pluszowych psich robocików, o które się potykamy. Ukrop, a w sklepach każde piwo ma temperaturę zupy, bo za dnia, kiedy jest jasno, prąd jest dla oszczędności odcinany.

Trafiamy na camping i muszę przyznać, że jest piękny. Nie lubię banalnego luksusu, a tutaj zdecydowanie jest to ostatnia rzecz, na którą można narzekać. Dostajemy za tą samą stawkę, co wszyscy inni (czyli Rosjanie), dwa razy mniejszą chatkę. Jako jedyna w całym obiekcie ma nabazgrany niedbale farbką napis na drzwiach. Później się orientujemy, że oznacza „skład”. Domek złożony jest z krzywo pozbijanych desek. Kiedy siadam na zapadniętym łóżku, pod tyłkiem czuję piasek, okna zasłonięte są brudnymi ścierami – genialnie – myślę, jak na Kubie… I ta kolekcja naklejek na zardzewiałej, niedziałającej lodówce, z rodziną Clintonów, za którymi czai się jak mara Monica Levinsky – muszą być kolekcjonerskie.

Plankton świeci się ślicznie

Do plaży mieliśmy biegiem – bo po rozżarzonym piasku na bosaka – minutę. Tam spotkało nas coś, co uważane jest za jedno z najpiękniejszych zjawisk w świecie przyrody. Słyszeliście o bioluminescencji? No właśnie. Czarna noc, nad Morzem Czarnym.

Jak przystało na prawdziwych piratów, upiliśmy się rumem. Siedzieliśmy w malutkiej knajpce na plaży pod płóciennymi parasolami, płonęły pochodnie, cicho sączył się soundtrack z Niebiańskiej plaży.

Wydawało się, że nie może być bardziej perfekcyjnie, aż do momentu, kiedy do naszego stolika podszedł młody, jasnowłosy kelner z szelmowskim uśmiechem i lekkim angielskim, powiedział: W naszej knajpce mamy taką tradycję, że ostatni klienci idą się z nami kąpać w morzu. Na waleta.

Papierosy gasiliśmy w biegu. Morze było gorące a niebo rozgwieżdżone, choć… nie tylko niebo. Okazało się, że nie byliśmy w morzu sami, była z nami cały kosmos świecących punkcików – plankton. Co jak co, ale tego się nie spodziewaliśmy, jeszcze na takiej bani. Setki tysięcy malutkich żyjątek świeciły jak gwiazdy w ciemnej wodzie tworząc zapierający dech w piersiach efekt podwodnej galaktyki. Co za zdumiewający gratis od natury, przecieraliśmy oczy ze zdumienia, stojąc po pas w wodzie, a kąpiel, która miała być tylko wariackim spontanem, przedłużyła się do wschodu słońca.

Polecam po stokroć to uczucie.

Agata Fedczyszyn

Studentka filologii polskiej i dziennikarstwa z dozą zamiłowania do występku. Chorująca na syndrom nadmiernej egzaltacji życiem. Zakotwiczona w małomiasteczkowych realiach, obserwuje mikroscenki i klimaty z życia zobaczonego przymrużonymi oczami. Konkwistadorzy jej umysłu to Tony Gatlif i Emir Kusturica.

Komentarze: 7

Ala Wantuła 20 maja 2013 o 11:51

Jestem na nie.

Odpowiedz

Dominika 20 maja 2013 o 13:18

Przerost napuszonej formy nad treścią. Naprawdę są ludzie, którzy przed wyjazdem nie czytają nic o realiach życia i podejściu do turystów w danym kraju? Chyba każdy,kto wysilił się na wyszukanie podstawowych informacji o Krymie i dojeździe natknął się na ostrzeżenia o naciąganiu na kwatery i braku biletów pociągowych w maju, kiedy cała Ukraina też ma dni wolne. Bardzo odkrywczy tekst…

Odpowiedz

Magda 21 maja 2013 o 19:51

Marudzicie, mi się tekst podobal :)

Odpowiedz

Kociomial 21 maja 2013 o 22:59

Oj młodość. Najpierw trzeba trochę sie rozeznać , a potem jechać. Przecież internetowe fora pełne są pożytecznych informacji. Skoro taka Pani w średnim wieku jak ja była w stanie wszystkiego sie dowiedziec nie ruszajac się jeszcze z domu, to inni tez mogą, a nie tylko potem narzekac i narzekac. Organizuje sie grupę co najmniej 6 osób i kupuje bilet grupowy z
DUŻĄ zniżką, oczywiście dużo wcześniej niż planowany wyjazd, i mamy z Warszawy bezpośredni kurs do samego Simferopola. A tam już Marszrutką pojedziemy gdziekolwiek nam się spodoba. Gdybyście trafili do Morskoje polecam pytac o Assana ( jego rodzina handlowała na plaży Bachławą ). Co prawda dom oddalony jest od plaży, ale przez to zamiast huku dyskotek przede wszystkim słychac cykady, dom 3 pokojowy z klimą, kuchnią, łazienką w stylu polskim, salonem z satelitą i obłędną werandą z tatarskim łożem przed domem. 4 lata temu mogło w tym domu spokojnie kwaterowac 11 osób. Wtedy wytargowaliśmy całą posesję za 80 dolarów na dobę. Po prostu Taniej niż w Biedronce. Wakacje były obłędne, ale tylko w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dla ciekawych info irena.z@op.pl

Odpowiedz

Małgośka 22 maja 2013 o 13:15

Uśmiałam się nieco, podoba mi się twój styl pisania, lubię takie sarkastyczne porównania. Wciągnęłam się i przeczytałam cały tekst, a jednak tego nie zamierzałam.
Wszystkie takie historie powinny mieć dobre zakończenia.

Odpowiedz

long_distance_run 22 maja 2013 o 15:14

Świetny tekst! Sam spędziłem na Ukrainie kilka lat i powiem Ci Agato, że niestety jest tak jak piszesz (…albo i stety). Najpiękniejsze jest to, że możesz wsiąknąć w ten klimat, kontemplować, zachwycać się absurdami- a jeżeli Ci się spodoba to wejść w to wszystko dookoła i owinąć sobie jak szal. Potem spokojnie się resetujesz (jak zwał tak zwał) i możesz śmiało wrócić do swojego, jakże cieplutkiego i czystego świata.
Tego się nie da opowiedzieć, trzeba to przeżyć- natomiast tekst w tym stylu oddaje to wszystko.

pozdro 600

Odpowiedz