Uluru to w mojej opinii symbol Australii. Ktoś może się kłócić, że jest nim Opera w Sydney, ale jakże się ma wiek opery w stosunku do „największego australijskiego kamienia”? Nie o wiek tu jednak tylko chodzi. Energia, to słowo klucz.

Jak frazesy zabrzmi pewnie to, że w tym kamieniu (Uluru) jest jakaś energia, magia lub po prostu jest on niesamowity. Sęk w tym, że tak faktycznie jest. Jednak zamiast samych ochów chciałbym poruszyć kwestie, o których mówi się mało w kontekście Uluru, a nieświadomie czuje je pewnie każdy.

Zanim jednak przejdę do sedna, odzywa się moje zboczenie zawodowe, które mówi mi, gdy patrzę na Park Narodowy Uluru-Kata Tjuta, że to kolejna maszynka robiąca spore pieniądze. Nie dociekłem jeszcze, co się z nimi dzieje i jak są dzielone, ale wszystko w swoim czasie. Temat mnie zdecydowanie frapuje.

Jedno z oblicz Uluru - największego australijskiego kamienia. (www.loswiaheros.pl)

Jedno z oblicz Uluru – największego australijskiego kamienia. (www.loswiaheros.pl)

Z drugiej zaś strony Uluru to symbol walki Aborygenów o swoje, o to co kiedyś zostało im zabrane – o ziemię. Sam fakt, że mają obecnie papier potwierdzający ich własność do tej ziemi, znaczy już sporo. Inna kwestia to fakt, że rząd jako kompromis postawił warunek dzierżawy na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Sprytne? Dobry układ?

Zwiedzając Park Narodowy, który obejmuje nie tylko Uluru (Ayers Rock), ale i zbiór podobnych „kamieni” o nazwie Olgas (Kata Tjuta), rzuca się dość mocno w oczy fakt, iż prosi się zwiedzających o respektowanie tego świętego dla Aborygenów miejsca. Prosi się lub grozi się, bo za zejście ze ścieżki w niektórych miejscach można dostać mandat nawet na kilkaset dolarów. To samo, gdy uwieczni się aparatem fotograficznym fragment Uluru, który jest szczególnie święty. Może zaboleć.

Wspinanie się na Uluru (wbrew różnym relacjom w Internecie) jest dalej możliwe, ale trasa jest otwierana tylko wtedy, gdy pogoda na to pozwala. Brane są pod uwagę liczne warunki pogodowe takie jak: temperatura, siła wiatru, zachmurzenie, opady deszczu etc. W mojej opinii jest to tak skonstruowane, aby każdego dnia można było dopasować inny czynnik, który zabrania wchodzenia na Uluru. Nie wiem tylko po co to jest, bo po prostu można by zabronić wspinania się na Uluru i koniec.

Nie wiem też po co wchodzić na ten „kamyk”, jeśli jest on faktycznie dla kogoś święty? Mimo, iż tego ktoś może nie zrozumieć lub nie akceptować, powinien postawić się na miejscu Aborygenów i jeśli jest on np. polskim Chrześcijaninem wyobrazić sobie, że „jakiś czarny” przedziera się pod ołtarz w Częstochowie, gdzie wisi obraz Madonny i zaczyna go „macać” z każdej strony? Albo, gdy potencjalny zdobywca Uluru jest Muzułmaninem powinien wyobrazić sobie „białego niewiernego”, który w zabłoconych butach wchodzi do meczetu podczas piątkowych modłów i pod pachą niesie zawiniętą w papier pięknie pachnącą szynkę (ze świni). Widzicie problem?

Aborygeni wierzą, że wszystko (ludzie, zwierzęta, rośliny) co żyje na Ziemi jest ze sobą połączone, nawzajem na siebie wpływa i tworzy gigantyczną całość. My może byśmy to nazwali równowagą w przyrodzie lub „prawem bumerangu”, które mówi, że każda dobra lub zła rzecz, przez nas zrobiona, wróci do nas ze zwielokrotnioną siłą. Mówcie co chcecie, ale to w tym miejscu, u stóp Uluru, czuje się to dobitnie. Równowaga, harmonia, jedność z przyrodą jest tam zdecydowanie obecna.

Chodząc po małym centrum informacyjnym nieopodal Uluru, oglądam zbiory tłumaczące zwyczaje, zachowania, historię Aborygenów żyjących w tej okolicy od tysięcy lat. Nagle moją uwagę przykuwa pewna księga i kupa kamyków na ziemi. Bliżej przyglądając się tej księdze stwierdzam, ze to nic innego jak zbiór listów wysłanych przez ludzi do siedziby Parku Narodowego, którzy przepraszają, że zabrali/ukradli podczas swojej wizyty kamyczki/kamyki z okolic Uluru. Kamyki należące do Aborygenów z dużą dozą prawdopodobieństwa będące kiedyś jednolitą częścią Uluru.

Nic dziwnego by w tym nie było, zrozumieli swój błąd i je zwracają, ale… zdecydowana większość z nich pisze, że od momentu gdy „swoje skarby” przywieźli do domu, zaczęła ich prześladować fala nieszczęść, chorób i innych mniejszych lub większych tragedii. Tych listów są tam setki, pisane po angielsku, niemiecku, francusku, chińsku, hiszpańsku, nawet po polsku! Najpierw myślałem, że to taki chwyt załogi Parku Narodowego, ale one wyglądają w stu procentach na prawdziwe.

 

Przez cały dzień Uluru zmienia swoje kolory. (Fot. www.loswiaheros.pl)

W obszarze, gdzie znajduje się Uluru i Kata-Tjuta przecinają się linie energetyczne oplatające Planetę Ziemię. Tworzą one tzw. czakrę, w tym wypadku jest to czakra osobowości, co dość dobitnie tłumaczy mocne przywiązanie Aborygenów do tego miejsca. Tak silnie promieniujących miejsc na Ziemi jest tylko kilka. Region Uluru jest więc zdecydowanie wyjątkowym miejscem nie tylko dla Aborygenów.

Energia, która przepływa przez czakry przybiera formę czteroramiennego wiru lewoskrętnego w potężny sposób oddziałującego na wszystko, co żyje i znajduje się w okolicy. Dziwić się więc ludziom, którzy zabierając kamyczki z/spod Uluru dopadani byli przez falę nieszczęść i chorób? Energia, którą ze sobą przywieźli nie pasowała do nowej lokalizacji. Pasowała tylko do miejsca, skąd pochodziła…

Informacje praktyczne:

Bilet wstępu do Parku Narodowego kosztuje 25 AUD od osoby i jest ważny przez trzy dni. Wpisuje się na nim imię, nazwisko, numer rejestracyjny samochodu oraz rodzaj pojazdu (osobówka, 4×4, bus). Bilety kupuje się tylko i wyłącznie na bramce kontrolnej przy wjeździe do Parku Narodowego tuż za miejscowością Yulara i są sprawdzane dość dokładnie za każdym razem, gdy do parku wjeżdżamy.

Wschód słońca nad Uluru. (Fot. www.loswiaheros.pl)

Wschód słońca nad Uluru. (Fot. www.loswiaheros.pl)

Poruszanie się po parku wymaga posiadanie pojazdu, bo odległości od jednego puntu do drugiego, w których można coś zobaczyć to kilkanaście do kilkudziesięciu kilometrów. Piesze poruszanie się po parku jest awykonalne, autostop też wg mnie całkowicie niemożliwy. Zostaje własny samochód (motor) lub wykupienie wycieczki w Alice Springs lub Yulara. Drogo, ale innego sensownego wyjścia nie ma, chyba że np. przyjechaliście do parku na rowerze, ale to należy do wyczynów heroicznych (ogromne dystanse w Australii) i trzeba to faktycznie kochać.

Poza samym oglądnięciem wschodu i zachodu słońca warto wybrać się na spacer wokół Uluru i np. na darmową wycieczkę z pracownikiem Parku, która startuje każdego dnia w wyznaczonych godzinach i miejscu. My poza spacerem wokół Uluru polecamy też zrobienie dużej pętli pośród kamyków Olgas – najlepsza pora to wczesne popołudnie (jest już trochę chłodniej, wycieczki kończą wtedy obiad i można delektować się tym zjawiskowym miejscem w samotności).

Spanie to największa zmora niskobudżetowców chcących zobaczyć Uluru, bo w Yulara, czyli miejscowości tuż przy Parku Narodowym jest koszmarnie drogo. Radzić jednak jakoś sobie trzeba i my każdego dnia wyjeżdżaliśmy około 12 km na wschód i spaliśmy na zajeździe przy drodze. Co prawda nie było tam tabliczki, że spać można, ale też nikt tego nie zabraniał. Można też odjechać od Yulara jakieś 35 km i przespać się legalnie na tzw. rest area, gdzie są ławki, grill i zbiornik z wodą, no i tabliczka, że spać tam można. Dla nas to było jednak za daleko.

 

Spacer wokół Olgas dostarcza niesamowitych wrażeń. (Fot. www.loswiaheros.pl)

Muchy podczas okresu letniego (australijskiego) to po prostu dramat. Nie są to setki, czy tysiące much, a miliony. Wchodzą wszędzie, do nosa, uszu, oka pod nogawki spodni. Chodzą po ustach, brwiach, szyi… wszędzie, gdzie drażni Cię najbardziej. Rady są dwie – siatka zakładana na głowę (radzimy kupić ją w Polsce lub Azji, bo taniej) oraz repelent, ale tylko jednej firmy. Bushmen jest produkowany w Australii dla potrzeb australijskiego rynku. Napis na etykiecie głosi: „heavy duty” a w działaniach niepożądanych jest np. po zastosowaniu na ręce zakaz dotykania telefonu komórkowego, bo odchodzi farba. Tak, jest silny, ale działa, niestety jest też dość drogi, ale bez tego nie będziecie mieć przyjemności z outbacku w środku australijskiego lata :)

W Yulara jest supermarket, warsztat samochodowy, stacja paliw, poczta, bank i zasięg komórkowy. Żyć nie umierać. Jest też tzw. visitors center, które naprawdę warto odwiedzić i poświęcić min. 2-3 godziny, bo jest świetnie zrobione i sporo można się dowiedzieć.

Główny dojazd do Uluru to asfaltówka odchodząca w Erldunda od Stuart Hgw, ale jeśli macie 4WD i nie padało ostatnio, to warto zrobić pętle przez West McDonnel Ranges i Kings Canyon – potrzebny permit. Jeśli ktoś chce jechać z Yulara do Zachodniej Australii to też jest to, ale znów potrzebny jest permit, o który aplikuje się w visitors center w Yulara. Otrzymuje się go zwykle następnego dnia i jest to raczej formalność chyba, że droga jest zamknięta z powodu pogody.

Prognoza pogody – dla tego regionu jak i Alice Springs nie ma sensu sprawdzać pogody z wyprzedzeniem większym niż 4 dni, bo fronty zmieniają się bardzo szybko. Trzeba na bieżąco monitorować też status dróg (closed, impassable, 4wd/haevy duty, open), jeśli nie lubicie jeździć drogami asfaltowymi i gra Wam w duszy nutka przygody.

Andrzej Budnik

Lubi poznawać nowe miejsca, stykać się z nowymi kulturami - to go rozwija i zabija codzienną monotonię. Od połowy 2009 roku w trasie dookoła świata - LosWiaheros.

Komentarze: (1)

Tomasz 2 lutego 2014 o 1:08

Uluru to zdecydowanie największy symbol Australii. Fantastyczne zdjęcia, a pierwsze z nich jest wręcz cudowne i podoba mi się szczególnie.

Odpowiedz