Z Wojtkiem i Darią, bohaterami pielgrzymkowego serialu w odcinkach, byliśmy już w Anglii i Francji. Dziś zabiorą nas do krainy roleksów i super supermarketów.

Po przekroczeniu granicy francusko-szwajcarskiej wszystko jakby nagle zwolniło, a nawet ciut cofnęło się w czasie. Zniknęło uczucie, że każdy wokół nas gdzieś pędzi w pogoni za dzisiejszym światem. Zniknęły sklepy, mknące samochody, nawet główna droga jakby stała się nic nie znaczącą szosą.

Poprzednia część relacji: Via Francigena. Na pielgrzymce (cz. 2)

Kolejny kraj na szlaku przywitał nas ogromnym zielonym polem, spokojnie przemierzającym go traktorem i gdzieś tam w oddali majaczącymi Alpami z Mont Blanc na czele, których wyglądaliśmy już od tygodnia. Francuska Jura za naszymi plecami okazała się tylko wstępem do Szwajcarii, która już na pierwszy rzut oka zachęcała spokojnym i sielskim życiem… na wzór hobbitów z Shire.

Kraj słynący z banków, złota i roleksów zachwycił nas przede wszystkim swoimi widokami (choć zapewne mając sztabkę złota lub markowy zegarek łatwiej byłoby podróżować po ich spieniężeniu). Lodowce, Jezioro Genewskie, wodospady, lasy, łąki ciągnące się kilometrami bez żywej duszy, nawet śnieg w środku lata, tak bardzo nas urzekły, że nie jeden raz przez długie godziny zastanawialiśmy się czy aby tu nie zostać i już się zestarzeć.

* * * * *

I tak dotarliśmy do Sainte Croix. W informacji turystycznej miły pracownik powiedział nam, że schroniska dla pielgrzymów nie znajdziemy, ale jest osoba, która może przyjąć nas do siebie. Nie mieliśmy nawet czasu na decyzję, od razu krótko i na temat: szybki telefon i zaproszenia od pana (również krótko i na temat) Py.

Pan Py okazał się przyjemnym starszym jegomościem, który postanowił zapraszać do siebie pielgrzymów. Pomysł przyszedł mu do głowy stosunkowo niedawno, bo byliśmy dopiero drugimi na liście spragnionych ciepłego kąta pątników. Zostaliśmy przyjęci niczym długo wyczekiwani goście i mogliśmy poczuć się jak w domu.

Po raz drugi na trasie ktoś nas przygarnął do siebie i po raz drugi zrobiło nam się naprawdę ciepło na sercu. Oczywiście, couchsurfing robi się coraz bardziej popularny i wyzwala zapewne podobne uczucia, ale świadomość, że ktoś kogo poinformowano 15 minut wcześniej, że w miasteczku pojawili się pielgrzymi otwiera przed tymi zupełnie nieznajomymi ludźmi swój dom, przygotowuje ciepłą kolację i przez cały czas dba o to, aby nic im nie brakowało, daje ogromne siły do dalszej drogi. Nie wspominając oczywiście o tym, że możliwość wyspania się na wygodnym materacu też się liczy. No i te szwajcarskie, serowe ramequins na wieczór… Mogliśmy też podziwiać bogate zbiory naszego gospodarza. Tysiące książek, XIX-wieczna pozytywka, kolekcja ikon… I do każdej z tych rzeczy interesująca historia!

Ponad dziesięć lat temu w kinach pojawił się film Podaj dalej. Opowiadał o chłopcu, który postanowił pomóc kilku osobom, prosząc tych, którym się przysłużył, żeby w zamian zrobili coś dobrego dla innych. Pan Py, niepozorny, siwy, przygarbiony także podał dalej. I dzięki niemu my, aż do dzisiaj mamy pełno energii, żeby robić podobnie.

* * * * *

A wracając do bardziej przyziemnych spraw… Supermarkety w Szwajcarii… Tak… Spędzaliśmy w nich średnio godzinę dziennie… Albo więcej… I wcale nie przyciągały nas do nich napoje o smaku marihuany, stanowiące hit wśród pochodzących z nieco mniej liberalnych krajów turystów. My po prostu byliśmy na polowaniu.

– Ser!
– Za drogi… O! A ten jogurt?
– Spójrz na cenę…
– Hmmm… To może tarta marchewka?
– Przecież za tę cenę kupilibyśmy w Polsce ogromną pizze!
– &^%!@)*%$!!??
– Mam! Makaron za 80 centymów!
– Ha! Wygrałam! Makaron za 79 centymów!!!

Tak było w przypadku każdej rzeczy, co dawało następujące rezultaty: ponad godzinne zakupy, zaledwie kilka produktów w koszyku i głośną falę westchnień… bo w portfelu robi się pusto, a my i tak będziemy głodni…

***

Podziwiać? Robić zdjęcia? Oto jest dylemat! (Fot. Wojciech Kostyk)

Podziwiać? Robić zdjęcia? Oto jest dylemat! (Fot. Wojciech Kostyk)

Gdy gdzieś w dole, pomiędzy drzewami pojawił się niebieski prześwit, zaczęliśmy niemal skakać z radości. Przed nami rozpościerało się Jezioro Genewskie. Błękit nieba, lazur wody, a pomiędzy nimi poszarpane szczyty gór. Nieskazitelne piękno natury, czyste powietrze…

Ale zaraz… Nagle, jakby znikąd zaczęło wyrastać miasto, a raczej nie wyrastać, tylko wciągać nas w biegnące w dół ulice, poprzecinane torami tramwajowymi, przypominającymi niemal trasę rollercoastera. Lozanna bowiem położona jest na opadającym w stronę jeziora zboczu. Niektóre z ulic prowadzą prosto w dół, odsłaniając migoczące na ich końcu fale. Inne wiją się po łagodnym stoku, odkrywając za każdym z zakrętów coś interesującego.

Długo przemierzaliśmy ulice miasta, gubiąc bez przerwy słabo oznaczony szlak. Nie przejmowaliśmy się tym specjalnie, podziwiając XIX-wieczne wille, otoczone wiekowymi drzewami. Jak wspaniale byłoby móc na co dzień cieszyć się rozpościerającym się z ich okien widokiem… Ale przecież nie ma co narzekać na namiot! Tym bardziej, że zaplanowaliśmy noc na campingu, więc czekał na nas luksus prysznica.

Mile zaskoczeni niespodzianką w postaci sporej zniżki dla pielgrzymów, pośpiesznie rozbijaliśmy nasz przybytek. Było już po zachodzie słońca, a my chcieliśmy koniecznie zobaczyć jezioro, zanim znikną z jego powierzchni ostatnie różowe blaski zachodniego nieba. Udało się! Pole namiotowe od jeziora dzieliło zaledwie kilka metrów. Rozsiedliśmy się w nie pilnowanych przez nikogo rowerach wodnych i jak oczarowani wpatrywaliśmy się w wodę. Nie mogliśmy podjąć decyzji, czy chłonąć piękno tego wieczoru, czy pstrykać miliony zdjęć.

Od jeziora biła cisza i spokój. Tylko w oddali kołysało się kilka żaglówek, a nieco bliżej taflę wody przecinały dystyngowane łabędzie. Za nami natomiast rozkręcała się impreza. Całe rodziny grillowały na ogromnych połaciach przybrzeżnej łąki. Dzieciaki biegały dookoła, radośnie krzycząc mimo późnej pory. Hitem wieczoru wydawał się być badminton, w którego grać można było dzięki świecącej w ciemności lotce.

Ten klimat zabawy towarzyszyć miał nam już przez całą wędrówkę wzdłuż jeziora. Deptak nad jego brzegiem wypełniali spacerowicze, rolkarze i biegacze. Wszyscy podziwiali krajobrazy, bo rzeczywiście było warto. Nie dość, że góry, to jeszcze jezioro, a na deser wpisane na listę UNESCO winnice, położone na falujących przy brzegu jeziora pagórkach. O uwagę turystów z winnicami konkurował pomnik Freddiego Mercurego. To tutaj charyzmatyczny wokalista grupy Queen spędzał ostatnie lata swojego życia i nagrywał ostatnie utwory.

Ale show must go on, dlatego po kilku dniach udało nam się obejść jezioro, a potem musieliśmy je porzucić na rzecz doliny Rodanu. Mieliśmy wrażenie, że teraz góry już całkiem poważnie zamykają nas w swoim uścisku. Szeroką na kilka kilometrów dolinę wypełniały pola i wioski, ale zaraz ponad nimi wznosiły się ściany górskich szczytów. To niesamowite, ale od kiedy wkroczyliśmy do Szwajcarii niemal zupełnie zapomnieliśmy o nieznośnie bolących stopach i plecach. Widok majestatycznych gór okazał się najlepszym lekarstwem.

* * * * *

Dolina Rodanu zaprowadziła nas do Martigny. Sklepy ze sprzętem narciarskim, które swoją liczebnością znacznie przewyższały spożywczaki, na każdym kroku przypominały, że jesteśmy w sercu Alp.

No właśnie… Spożywczaki… Pozamykane jak zwykle wieczorem. Ale nie ma tego złego… Uśmiechnięty od ucha do ucha zakonnik podzielił się z nami wybornym szwajcarskim serem, a potem dał klucze do przytulnego schroniska. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba.

* * * * *

To daleko! Nie dacie rady! – podobnie jak wielu przed nim, tak i nasz dobrodziej z Martigny nie omieszkał wyrazić swych obaw w stosunku do naszych planów na następny etap. A plan był ambitny: 40 kilometrów i 1500 metrów wzwyż. Co prawda zrodziła się drobna pokusa skorzystania z oferowanego luksusu i możliwości poleniuchowania w bliżej położonym schronisku, ale znając naszą ambicję wiedzieliśmy, że innej możliwości nie mamy (no chyba, że za taką uznamy nocleg wśród dzikich zwierząt – w tym z niedźwiedziami i wilkami).

I rzeczywiście łatwo nie było. Mimo wczesnej pobudki częste przerwy na odpoczynek, zdjęcia niesamowitych widoków, a także (co typowe w sytuacji gdy pilotem jest kobieta) zgubienie drogi, sprawiły, iż do celu dotarliśmy tuż przed zmrokiem.

Zdecydowanie jednak warto było podjąć wysiłek owego dnia. Dotarliśmy do Bourg St. Pierre – malutkiego miasteczka, a może już wioski, pośrodku dumnych i majestatycznych gór, owładniętego wszechogarniającą ciszą. I tylko gdzieś z kościoła dało się słyszeć pieśni rozpoczynające wieczorne nabożeństwo. Rozbiliśmy nasz namiot na campingu (nie wiedzieć czemu byliśmy jednymi z nielicznych, którzy zdecydowali się na nocleg w namiocie), cały czas podziwiając i zachwycając się ośnieżonymi szczytami, co chwila zmieniającymi swą barwę w zachodzącym słońcu. Pełni euforii i podniecenia, że już jutro przed nami połowa drogi nie czuliśmy zbliżających się problemów w nocy…

Mimo że 1500 m.n.p.m. to nie aż tak dużo, a środek lata w Europie gwarantuje wystarczająco wysokie temperatury nawet w nocy, to akurat w tym przypadku było zupełnie inaczej. Nasze cztery ściany z materiału nawiedził tak przenikliwy mróz, iż co chwile budziliśmy się z pół snu, nakładając na siebie kolejne warstwy ubrań, aż do całkowitego wyczerpania zawartości plecaków. Przemarznięci i zmęczeni po ciężkiej nocy, wyglądaliśmy pierwszych ciepłych promieni słońca, popijając gorącą herbatę i szykując się do drogi.

Przez góry, przez łąki... (Fot. Daria Urban)

Przez góry, przez łąki… (Fot. Daria Urban)

Mimo, że wyznaczony cel kolejnego etapu był tak samo mało prawdopodobny do osiągnięcia jak poprzedni, to nie on był tego dnia najważniejszy, a Wielka Przełęcz św. Bernarda. Najwyższy punkt na szlaku stanowił zarazem jego połowę (licząc oczywiście od Canterbury), będąc jednocześnie granicą szwajcarsko-włoską.

Tutaj ok. 1050 roku św. Bernard z Menthon założył klasztor, którego najważniejszym zadaniem stała się pomoc pielgrzymom, zagubionym oraz podróżnym (warto pamiętać, iż 1000 lat temu wejście na wysokość 2500 m.n.p.m. w nieprzystosowanych do wspinaczki butach i odzieży stanowił niemały wysiłek). To właśnie tutaj, jak podają legendy, wytresowano rasę psów, której zadaniem stało się ratowanie zaginionych w górach, a których nazwa podobnie jak nazwa Wielkiej Przełęczy pochodzi od św. Bernarda, czyli bernardynów.

Gdy już opuściła nas zadyszka i pierwsze zachwyty nad pięknem roztaczającego się z przełęczy widoku, pośród tłumów turystów i inwazji pluszowych Beethowenów mogliśmy oddać się naszemu ulubionemu zajęciu, czyli smakowaniu lokalnej kuchni. Już od momentu wejścia do Szwajcarii głowę Darii zaprzątała tylko jedna myśl – fondue. Więc nawet nie było mowy o tym, żeby zjeść coś tańszego i zaoszczędzić kilka euro. Po ciepłym i ciągnącym się posiłku w towarzystwie miłych szwajcarskich kelnerek ruszyliśmy przed siebie. Po symbolicznym podbiciu paszportów (pielgrzymich) u straży granicznej, wreszcie przekroczyliśmy granicę.

Połowa drogi była za nami!
Byliśmy we Włoszech!

Wojciech Kostyk i Daria Urban

Sumując wspólnie przebyte kroki dziś byliby w Johannesburgu. W podróży stawiają na siłę własnych mięśni. Swoimi przygodami dzielą się na facebooku.

Komentarze: Bądź pierwsza/y