– Binhu! Odpadł kawałek samochodu!
– No problem. Ja jestem samochodem.

Poddaliśmy się. Pomachaliśmy biegnącym za samochodem dzieciom, trzymającym kawałek listwy bocznej samochodu i skupiliśmy się na drodze – a raczej na patrzeniu wszędzie, byle nie przed siebie. Nasze zaufanie do Binhu, kierowcy, rosło z każdym mijanym o centymetr samochodem, ale nadal widok pędzącej na nas ciężarówki wywoływał lekkie emocje. Był to piąty dzień naszego pobytu w Indiach – a czuliśmy, że to piąty miesiąc. W natłoku wrażeń i przygód, każdy dzień wydaje się trwać tygodnie.

New Delhi, Paharganj

Jesteśmy jeszcze w New Delhi. Brak chodników to cecha wielu miast Indii. (Fot. Alicja Gołębiowska)

* * * * *

Nasza przygoda z Binhu zaczęła się w New Delhi, gdy długo wyczekiwany pociąg do Jaipuru „umarł” gdzieś na północy. Ponieważ zbliżało się święto Holi, nie było szans na dostanie się na jakikolwiek inny pociąg do Jaipuru w ciągu najbliższych trzech dni. A za trzy dni mieliśmy już opuszczać Agrę. Alternatywą były autobusy – które każdy nam stanowczo odradzał – lub samochód z kierowcą.

Udaliśmy się do jednego z setek „biur podróży” znajdujących się w mieście. Praktycznie każde ma na szybie przy wejściu plakietkę informującą o licencji rządowej. Ponad dziewięćdziesiąt procent plakietek nie ma nic wspólnego z hinduskim rządem, a właściciele biur opowiadają niesamowite historie, pokazując kartki i rekomendacje od ludzi z całego świata. Po rytualnym „urabianiu” następują „negocjacje”, w trakcie których włos na głowie jeży się bardzo lub bardziej. Podawane ceny są często kosmiczne, rekomendowane hotele bardzo drogie, a proponowany plan wycieczki nijak się ma do oczekiwań.

Po kilku nieudanych próbach jakiś przypadkowo spotkany człowiek skierował nas do biura, które wyglądało bardzo przyzwoicie – było głośne, zatłoczone i kompletnie niezorganizowane – co zdecydowanie zwiększyło jego wiarygodność. Negocjacje były długie i namiętne, ale udało nam się wynająć samochód z kierowcą, który miał przed tydzień wozić nas zgodnie z naszym misternie opracowanym planem.

Nie minęła godzina, a pod biuro podjechał biały samochód hinduskiej marki TATA z dwudziestokilkuletnim, przerażonym chłopakiem za kierownicą – Binhu.

* * * * *

Podróż samochodem przez drogi, a raczej bezdroża, to przeżycie, którego powinien doświadczyć każdy wybierający się w podróż do Indii. Kompletny brak oznaczeń i słaba jakość dróg to rzeczy, które można spotkać w wielu krajach Azji. Jednak Hindusi mają ciekawe podejście do stron ulicy, których powinni się trzymać, jak również do oznaczeń namalowanych na jezdni – gdy już na jakąś trafią.

Najlepszym przykładem jest linia ciągła, która na całym świecie oddziela od siebie pasy ruchu. Wszędzie? Nie do końca – w Indiach kierowcy traktują tę linię jako wyznacznik środka ciężkości – dbają by była równo między prawymi i lewymi kołami auta

Z kolei w momencie, gdy dwóch kierowców o tym samym podejściu jedzie naprzeciwko siebie, możemy zabawić się w samochodową ruletkę – i obstawiać, kto skręci i w którą stronę, próbując jednak uniknąć zderzenia czołowego.

Co ciekawe – sytuacje, które przeciętnego europejskiego kierowcę, nawet zaprawionego na polskich drogach, przyprawiłyby o sto siwych włosów na każdy przebyty kilometr, u hinduskich kierowców nie wywołują żadnych specjalnych reakcji. Ot, kolejny kilometr, kolejne samochody, które trzeba ominąć.

* * * * *

Indie mają jeden z najwyższych wskaźników wypadków drogowych na całym świecie. Przyczyniają się do tego zarówno fatalny stan dróg, lub ich całkowity brak, jak również bardzo nonszalanckie podejście do nauki jazdy. Wielu Hindusów wsiada za kółko bez jakiegokolwiek szkolenia z podstaw ruchu drogowego. Brak uprawnień nie jest problemem, nawet w przypadku kontroli policyjnej. Wszechobecna korupcja i kumoterstwo sprawiają, że większość przedstawicieli prawa przymyka oko na brak uprawnień czy fatalny stan techniczny samochodu.

Na szczęście Binhu okazał się dobrym, wręcz wspaniałym jak na Indie kierowcą. Kiedy uwierzyliśmy, że nie jest samobójcą, który zamierza pożegnać się ze światem przy pomocy najbliższego drzewa, zabierając nas do towarzystwa, skupiliśmy się na widokach za oknem. A tam, zza pyłu podnoszonego z drogi przez koła TATY, rozpościerały się kolejne oblicza Indii. Gruzowiska opuszczonych budowli, które przegarnęły nowych mieszkańców, brezentowe folie kryjące całe dobytki rodzin, kobiety prowadzące za ręce nagie dzieci, miasteczka, w których domy nie miały okien ani drzwi, ale każdy mijany chłopak trzymał telefon komórkowy.

Indie to mozaika, w której każdy kamyk stanowi osobny obraz. Oglądane pojedynczo wzbudzają zachwyt lub niechęć, radość lub smutek. Połączone przekształcają się w skomplikowane arcydzieło, w którym wszystkie elementy, choć skrajnie od siebie różne, tworzą nierozerwalną całość.

Alicja Gołębiowska

Absolwentka mongolistyki i tybetologii z wykształcenia, podróżniczka z zamiłowania.

Ostatnie posty

Komentarze: (1)

justyna 31 marca 2014 o 11:09

świetna przygoda:) mogę tylko pozazdrościć:)

Odpowiedz