Od kilku godzin krążymy po lesie w bezskutecznym poszukiwaniu właściwej palmy z charakterystycznym zgrubieniem. Widzieliśmy już takie kilkakrotnie po drodze, ale teraz jak na złość nie możemy znaleźć żadnej. W końcu dajemy za wygraną i wracamy do obozowiska.

Pierwsza część relacji z Peru: Zdradliwa monotonia peruwiańskiej dżungli (część 1)

Wsłuchać się w dżunglę

Następnego dnia mamy więcej szczęścia. Ścinamy dwie sztuki i odcinamy zgrubienie.

Co teraz? – pytamy
Musimy je wydrążyć.
To zajmie nam chyba tydzień…

Jorge uśmiecha się, po czym nacina i podważa korę, ukazując nam widok, którego nie spodziewaliśmy się zobaczyć. Wnętrze palmy przypomina… miąższ arbuza! I wydrąża się je równie łatwo. Musimy się powstrzymywać, żeby nie wepchnąć sobie kawałka do ust. W ciągu godziny obrobione mamy obydwie tratwy. Teraz wystarczy je tylko przenieść kilkaset metrów do rzeki… A raczej „tylko”. Mimo że wydrążone, palmy ważą dobre 100 kg każda. Gdy są już na wodzie, związujemy je razem lianami – w ten sposób konstrukcja zyskuje stabilność. Jesteśmy gotowi do wypłynięcia.

Gdy byłem mały, moją chłopięcą wyobraźnię rozbudzały książki Marka Twaina o przygodach Hucka Finna. Wyobrażałem sobie, że razem z głównym bohaterem spływam tratwą po Missisipi. Początek i koniec dnia wyznacza mi nurt wielkiej rzeki. Żywię się tym, co uda mi się złowić. Jednocześnie gdy odkładałem książkę, momentalnie przepełniał mnie smutek na myśl, że to tylko fikcja. Wyglądałem przez okno na rozpościerające się ze wszystkich stron blokowisko i myślałem, że podobna przygoda nigdy nie stanie się moim udziałem. Podróże w wyobraźni nigdy mi nie wystarczały. Dopiero kilka lat później zrozumiałem, że wielkie przygody rzadko dzieją się same z siebie. My sami musimy pomóc im się wydarzyć. I oto spływam po dzikiej, trudno dostępnej rzece w środku amazońskiej dżungli, ochrzczoną przez lokalnych ludzi Rio Lobo – Rzeką Wilka.

Płyniemy spokojnie, z nurtem, jedynie co jakiś czas wiosłując. Kilkakrotnie zdarza nam się przenosić tratwę nad powalonymi drzewami, ale poza tym jest sielanka. Nawet komary tak nie dają się we znaki. W czasie marszu zmęczenie często odciąga naszą uwagę od tego, co najważniejsze. Teraz dopiero mamy czas na, to aby wsłuchać się w odgłosy dżungli.

Wsłuchać się w dżunglę to znaczy otrzeć się o sacrum. To doznanie na pograniczu mistycyzmu. Pokrzykiwania papug, trzepot skrzydeł kolibra, bzyczenie owadów, szelesty, świsty, szmery… Ale to wszystko to tylko strojenie orkiestry przed głównym koncertem, który odbędzie się w nocy. Na krótką chwilę przed jego rozpoczęciem zapada cisza. I zaczyna się.

Przytłumione odgłosy wyjców stają się z każdą sekundą coraz bardziej wyraźne, niczym bębny. Słuchamy jak zaczarowani. Trwa to kilkanaście minut, po czym do gry wchodzą skrzypce – wszelkiej maści żaby, i to one wiodą prym przez większą część nocy, ponownie ustępując dopiero śpiewom ptaków nad ranem. Zdarzają się też odgłosy nijak nie pasujące do orkiestry, przypominające piłowanie desek. Chociaż kto wie, może to niefrasobliwi konserwatorzy filharmonii?

autorka ze zdobyczą

Karina ze swoją pierwszą zdobyczą. (Fot. Marcin Stencel)

Polować, aby przeżyć

Nagle koncert przerywa strzał. To niestety już nie metafora – to prawdziwy odgłos naszej strzelby. Na ziemię pada martwe zwierzę. Aż do tego momentu nie mieliśmy wątpliwości, że aby przeżyć w dżungli przez tyle czasu, będziemy musieli zapolować. Niemal od samego początku łowiliśmy ryby, ale jakoś wydawało nam się (naiwnie zresztą), że ryba to nie to samo. Naszym standardowym śniadaniem była pirania lub mały sum i chochla ryżu. W pewnym momencie szczęście zaczęło nas jednak opuszczać, a zapasy – te same, które tak przeklinałem w trakcie marszu – kurczyły się szybciej, niż zakładaliśmy.

Mimo całej świadomości po której stronie łańcucha pokarmowego się znajdujemy, coś w nas pękło w tamtym momencie. Cisza, jaka zapadała na chwilę po strzale, wywołała w nas poczucie trudnego do opisania smutku. I być może ta chwila przyczyniła się do podjętej kilka miesięcy później decyzji o przejściu na wegetarianizm. Jednak w dżungli nie ma niestety miejsca na niejedzenie mięsa. Sentymenty i ideologie idą na bok – możliwości zdobywania pożywienia są ograniczone.

Upolowane przez Jorga zwierzę to agouti – duży rodzaj gryzonia, niewiele mniejszy niż kapibara. Starczy nam na kilka dobrych dni, pod warunkiem, że mięso odpowiednio uwędzimy. Podobnie jak Indianie z małpą – najpierw opalamy sierść, a potem kroimy zwierzę na kilka części i rozkładamy na drewnianym ruszcie. Przykrywamy je liśćmi, pod konstrukcją rozpalamy ogień i wędzimy przez około 2 godziny.

Fauna Rio Lobo

Niedługo potem wyjaśnia się tajemnicza nazwa rzeki. Wilki okazały się być wydrami. Ale nie zwykłymi wydrami, tylko olbrzymimi – największymi na świecie! Ariranie, bo tak też nazywają się te zwierzęta, wyłoniły się nagle przedostatniego dnia naszego spływu. Niczym pływaczki synchroniczne zaczęły się wynurzać i chować, wydając przy tym zabawne odgłosy fukania i prychania. Prawdziwe wilki rzeczne!

Własnoręcznie złowione śniadanie

Własnoręcznie złowione śniadanie. (Fot. Marcin Stencel)

Z ariraniami mieliśmy ogromne szczęście, podobnie jak z tapirem, którego wypatrzyliśmy jednej nocy. Standardem były za to kajmany, które podobnie jak tapiry, łatwiej spotkać nocą. Jest na to niezawodny, łatwy sposób – wystarczy świecić latarką i szukać czerwonych punkcików – gadzich oczu. Do niektórych kajmanów można w ten sposób podpłynąć nawet na odległość pół metra. Płynięcie rzeką ogólnie stwarza dużo większe możliwości obserwacji dzikich zwierząt, niż podczas marszu.

Szóstego dnia dopływamy do ujścia Rio Lobo do większej rzeki. Nasza tratwa przyspiesza momentalnie. Od tej prędkości dostaję chyba zawrotów głowy i halucynacji, bo nagle zaczynam widzieć… delfiny!

Parafrazując słynny cytat o tygrysie z Monty Pythona krzyczę: – Delfin?! W Amazonii?! Może uciekł z zoo…

A jednak, to nie halucynacje. Karina też wydaje się być zdumiona. Dwa opasłe delfiny rzeczne, jakby na przekór naszej ignorancji, radośnie skaczą i wyrzucają fontanny wody.

Marcin Stencel

Marcin Stencel - razem z żoną Kariną w ramach podróży poślubnej przez 14 miesięcy przemierzyli Amerykę Południową. Prowadzą bloga www.karinaimarcin.pl.

Komentarze: Bądź pierwsza/y