Tak nastąpił koniec świata
W jednym miejscu na ścianie bordowa plama krwi patrzy się na mnie i nie daje zaznać spokoju w tym pomieszczeniu. W zasadzie nie wiem czy jest to krew, czy farba, czy zwykły keczup, choć jeśliby nawet to był keczup, to na pewno nie ten z Kotlina. Pokój jest niewymiarowy i kształtem przypomina niedoskonały trapez. Z brudnoszarych ścian sypie się tynk na osyfioną podłogę, a łysa żarówka mruga. Jedynym meblem w pokoju jest łóżko pościelone czyściutkim, białym prześcieradłem, tak mocno kontrastującym z surowymi warunkami, że aż przeczącym zasadom higieny.
Siedzę i się drapię. Setki tysięcy maleńkich ukąszeń niewiadomego pochodzenia pokryły moje ciało już kilka dni wcześniej, gdzieś w lesie. Drapanie przynosi mi ulgę, a swędzenie nawet nie irytuje. To, co mnie naprawdę irytuje, to polityka, bo gdyby nie polityka, wcale nie musiałbym przyjeżdżać tu do Gwatemali i spędzać dnia i nocy w tym nieprzyjemnym i niebezpiecznym miasteczku przygranicznym, w tym ponurym pokoju, gdzie brakuje jedynie wiadra na odchody, w którym co chwilę gaśnie światło, nie pozwalając mi pisać dalej, i za który zapłaciłem aż 30 zł, jest to bowiem pokój hotelowy – najtańszy w mieście. Cóż za koszmarne siły przywiodły mnie w to miejsce? I po co? Być może po to, bym opisał teraz właśnie, co Pasikonik robił w Meksyku, kiedy nadszedł „koniec świata”.
Nowa Era, szamani i Energia na drogę
Przybyłem do Meksyku wraz z moim Kuzynem 14 grudnia 2012 roku, na tydzień przed słynnym „końcem świata”. Jak powszechnie wiadomo, to nie koniec świata miał nastąpić, ale przejście w Nową Erę, która wg Kalendarza Majów zdarza się raz na 5525 lat. Charakterystyką nadchodzącej Ery Wodnika ma być wzrost globalnej świadomości, jak i wzrost świadomości pojedynczego człowieka, zaniknięcie zachłanności, kłamstwa i egocentryzmu, nienawiść i strach mają zostać wyparte przez miłość do drugiego człowieka oraz do Matki Ziemi – istoty przecież żyjącej i odczuwającej.
Według Majów 21 grudnia 2012 roku jest punktem w czasie, kiedy to Słońce stanie w centrum naszej Galaktyki. Majańscy pradziadowie obliczyli to setki lat temu, a dzisiejsze NASA te informacje potwierdza. Potężna dawka Energii płynąca z Centrum miała zostać odebrana w zbudowanych specjalnie ku temu piramidach Majów, przeciąć jądro Ziemi, a następnie wysłana dalej w Kosmos z tutejszych antypodów, dokładnie z Tybetu, gdzie również 21 grudnia obchodzono celebrację tego wydarzenia.
Mój przyjaciel Artur, polski szaman działający z Energią, hipnotyzer, człowiek o gorącym sercu i wielkiej świadomości, od wielu lat kontaktuje się i spotyka z południowoamerykańskimi szamanami w celu pogłębiania swej wiedzy o Wszechświecie. Miał pojawić się w Gwatemali zaproszony przez starszyznę Majów, by wziąć udział w świętej celebracji 21 grudnia w Tikal, jednakże coś się wydarzyło i nie mógł polecieć za ocean. Jako że ja się akurat wybierałem, dostałem od niego kontakt i namiary oraz dawkę Energii wspomagającej mą podróż.
Do Dziadków Majów planowaliśmy z Kuzynem lecieć tak czy siak, tylko myśleliśmy, iż będziemy musieli na miejscu ich poszukać. W tym czasie do Meksyku przybywały tysiące ludzi, by razem cieszyć się nadejściem Nowej Ery, jednakże my nie chcieliśmy celebrować tego dnia w tłumie. Podejrzewaliśmy, że miejscowi szamani również. Ale jak tu ich odnaleźć w dżungli, i to jeszcze w przeciągu tygodnia, skoro nigdy wcześniej nie byliśmy w tych stronach i nie znamy nikogo? Konkretne namiary od Artura uprościły sprawę.
Mieliśmy dwie profesjonalne kamery, mikrofon i sprzęt do obróbki filmów. Nakręcenie dobrego dokumentu było jednym z naszych celów w podróży do Ameryki, a już szczytem marzeń byłoby zarejestrowanie szamańskich obrzędów w Tikal, ale nie nastawialiśmy się za bardzo na to. Celebracja miała dla nas duże znaczenie duchowe, a wyciąganie kamery w takich sytuacjach nie zawsze sprzyja koncentracji przy tak ważnych chwilach. Zresztą nie wiadomo czy ktokolwiek by na to zezwolił.
Jak pokonać 600 kilometrów
Mieliśmy tylko tydzień, by przedostać się z Cancun do Tikal w Gwatemali. Odległość między tymi dwoma punktami nie była jakaś zatrważająco ogromna, w prostej linii około 600 kilometrów, ale… brakowało drogi. Tikal bowiem to nawet nie miasteczko, to ruiny piramid Majów ukryte głęboko w gwatemalskiej dżungli, do których jedyna asfaltowa droga prowadzi od południa. My zaś wylądowaliśmy w Cancun daleko na północ od Tikal.
Już na lotnisku spotkaliśmy anioła, którego potrzebowaliśmy spotkać. Irwin – Meksykanin, specjalista od kalendarza Majów i filmowiec. Przybył do Meksyku z Francji, by nakręcić dokument o celebracji 21 grudnia. Zaprzyjaźniliśmy się i ruszyliśmy razem autostopem na południe. Autostop w Meksyku działa rewelacyjnie. Wystarczy trochę pomachać rękami, pokrzyczeć do kierowców (mają zazwyczaj otwarte okna w samochodach) nazwę miasta, do którego chce się dotrzeć i zaraz jakiś szofer zatrzymuje auto i kiwa głową, by wskakiwać na pakę.
Opowiedzieliśmy Irwinowi o tajemniczym spotkaniu starszyzny Majów w Tikal, na które jesteśmy zaproszeni i zdecydował się do nas dołączyć. Jeszcze nie wiedzieliśmy, którędy dojechać do Tikal. Na południu granica między Meksykiem a Gwatemalą przebiega głęboko w dżungli i na żadnej mapie nie ma tam drogi ani przejścia granicznego.
Mieliśmy dwie opcje: jedna prowadziła od wschodniej strony przez Belize, i była to zdecydowanie najkrótsza droga, ale Belize ma najdroższe w całej Ameryce Łacińskiej opłaty wizowe. Druga z opcji zakładała objazd dżungli od zachodniej strony, wjazd do Gwatemali i podróż na północ do Tikal, lecz nadłożylibyśmy drogi o ponad tysiąc sześćset kilometrów. Irwin za to podsunął nam jeszcze inny, może nieco szalony i niebezpieczny, ale na pewno najciekawszy pomysł – przedrzeć się piechotą przez tę dżunglę. Od ostatniej drogi asfaltowej w Meksyku do pierwszej w Gwatemali jest około dwudziestu kilometrów – przynajmniej tak utrzymywał Irwin, który próbował kiedyś przebyć ten odcinek dżungli, ale mu się nie udało.
Jadąc na południe, zastanawialiśmy się nad tym dwa dni. W końcu, na rozstaju dróg musieliśmy już zdecydować co dalej: przez Belize, dookoła, czy zapuszczamy się w głąb selwy, w stronę Calakmul – ruin najwyższych piramid Majów osadzonych w dżungli po stronie meksykańskiej, do której jeszcze prowadziła asfaltowa szosa. Piramid położonych zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od rzekomej granicy. Dopiero stamtąd mielibyśmy ruszyć te dwadzieścia kilometrów piechotą, by wkroczyć nielegalnie do Gwatemali i dotrzeć do pierwszego asfaltu. Podobno miało to zająć około trzech dni wędrówki.
Trasa się wydłuża
Wiedzieliśmy, że pomiędzy Calakmul a Tikal – dwoma dawnymi miastami Majów, z pewnością istnieje resztka pradawnej drogi. Podobno używają jej szmuglerzy narkotyków, co czyniło tę operację nieco bardziej niebezpieczną. Postanowiliśmy spróbować.
Była już nas czwórka, gdyż wcześniej, gdzieś po drodze, dołączyła do nas młoda i piękna Irlandka imieniem Mirin (od rosyjskiego słowa Mir – pokój), która mimo swego pochodzenia nie piła namiętnie piwa, piła tylko wodę, jadła tylko jedno lub dwa awokado dziennie, niewiele mówiła, za to dużo się śmiała. Jej oczy zdradzały istotę z innej planety.
Nikt z nas nie był jeszcze w dżungli, oprócz Irwina, który również do specjalistów nie należał. Na szczęście wszyscy czuliśmy opatrzność i ochronę zbierających się na celebrację szamanów w Tikal. Do naszej grupy dołączył jeszcze przyjaciel Irwina, wesoły Francuz Pierre, który właśnie skończył studiować reżyserię w Mexico City. Chłopaki byli umówieni, by kręcić razem film o celebracji 21 grudnia.
W malutkiej wiosce, ostatniej przed rozciągającą się dżunglą, zrobiliśmy zapasy. Byliśmy obładowani plecakami i sprzętem, a kiedy przyszło nam dźwignąć zapas wody i prowiantu na kilka kolejnych dni, chodzenie po równym asfalcie stało się uciążliwe. Nie wyobrażałem sobie tego marszu w gęstwinie lasu tropikalnego. Chyba nie trzeba dodawać, że potężny żar lał się z nieba. Poza tym wszyscy wiedzieliśmy, że jesteśmy słabo przygotowani: nie mieliśmy dokładnej mapy ani kompasu, nie mieliśmy maczety, preparatów na komary ani żadnych medykamentów. Dźwigaliśmy za to kamery, ładowarki i laptopy, co tym bardziej nas rozśmieszało.
No i oczywiście byliśmy uzbrojeni w pozytywne nastawienie i ochronę majańskich szamanów, którzy już się dowiedzieli o naszym przedsięwzięciu. Zdawaliśmy sobie sprawę również z tego, że będziemy zmuszeni wrócić tą samą drogą przez dżunglę, gdyż bez wizy w paszporcie nie moglibyśmy się pokazać na oficjalnej granicy. Nikt się nie zastanawiał nawet, co by się mogło stać, gdyby zatrzymał nas patrol gwatemalskiej policji. Do Calakmul dojechaliśmy autostopem. Nawet dla pięciu osób z dużymi plecakami, jadącymi ostatnią drogą w głąb dżungli, autostop okazał się łaskawy.
Piramidy i ruiny miasta Majów zaczarowały nas zupełnie. Panował upalny i wilgotny klimat, małpy bawiły się w konarach drzew, same drzewa wyrastające z ruin sięgały nieba, a korzenie oplatały majańskie kamienie w nieruchomym tańcu. Jednak najbardziej imponująca była rozpuszczająca wszystko wokół potężna Energia tego miejsca…
Naszym zadaniem było przedrzeć się kolejne sześćdziesiąt kilometrów resztkami drogi asfaltowej na południe, po czym dalej już ruszyć piechotą. Nikt nie przypuszczał, że trasy od piramid w stronę Gwatemali od wielu lat nie pokonał żaden samochód. Dżungla pożarła drogę i wszystko było zupełnie zarośnięte. Ponoć z gwatemalskiej strony wygląda podobnie, a jest to efekt polityki antynarkotykowej, polityki redukującej szlaki szmuglerów.
Z dwudziestu kilometrów zrobiło się około setki, na co zupełnie nie byliśmy przygotowani. Znalezienie miejscowego przewodnika graniczyło z cudem, gdyż dookoła roztaczała się tylko selwa i nie wiadomo było, gdzie znajduje się jakakolwiek wioska. Na domiar złego strażnicy majańskich zabytków byli, delikatnie mówiąc, nam nieprzychylni i kazali wynosić się natychmiast. Choć zmierzchało, nie pozwolili nam rozbić obozu w okolicach głównego wejścia, kazali iść z powrotem wzdłuż drogi lub nocować w dżungli. Na szczęście udało nam się złapać ostatnie auto z turystami, wracającymi z oględzin piramid i o zmroku dojechaliśmy do głównej szosy. Nadzieje, by dotrzeć na celebrację do starszyzny Majów w Tikal, upadły… Było już za późno, nawet jeśli obralibyśmy najkrótszą i najdroższą drogę przez Belize…
Trzydzieste urodziny ma się raz w życiu
Następnego ranka wstał czwartek 20 grudnia 2012 roku. Trzydzieste urodziny mojego Kuzyna. Zdecydowaliśmy się pojechać około czterystu kilometrów w okolice miasta Palenque, gdzie odbywało się spotkanie rodziny Rainbow i gdzie zjechało się pół świata, by wspólnie przeżyć celebrację 21 grudnia. Dokładnie tam, gdzie nie chcieliśmy trafić. Pragnęliśmy przecież przeżyć ten dzień z szamanami, a w razie, gdyby nie udało nam się do nich dotrzeć, planowaliśmy celebrować sami, na szczycie którejś z piramid w Calakmul. Żaden tłum nie był wskazany. Jednak nieprzyjemne doświadczenie ze strażnikami wypchnęło nas z dżungli i jak na ironię stanęliśmy na trasie wprost do Palenque. Jako że trzydzieste urodziny ma się raz w życiu, postanowiliśmy się nie martwić. Rozdzieliliśmy się na dwie grupki, zaczęliśmy łapać stopa, a i tak do Palenque dojechaliśmy razem jedną ciężarówką.
W mieście panował kompletny chaos. Mnóstwo ludzi, zapachów, aut i świateł, z różnych głośników trąbiła na cały regulator lokalna muzyka, a na placu centralnym z głośnika o najpotężniejszej mocy darł się głos zapraszający na fiestę z okazji zbliżającego się 21 grudnia. Kilka kilometrów od centrum Palenque znajdowały się ruiny jednego z najważniejszych miast Majów, z doskonale zachowaną Świątynią Inskrypcji, będącą także grobowcem króla Pakala.
Zmierzchało. Kupiliśmy piwo i zjedliśmy coś. Ulice wypełnione miejscową biedotą, bogatymi kapitalistami, hipisami i setkami podróżników. Oczy niemalże wszystkich przybyłych emanowały wielką ekscytacją z powodu tego, co ma nadejść. Niektórzy twierdzili, że to dramatyczna noc, ów przełom miał nastąpić właśnie w nocy z 20 na 21. Donośny głos popędzał wszystkich w stronę targu, na którego terenie rozbity był ogromny, biały namiot i gdzie ewidentnie coś się działo.
Irwin i Pierre koniecznie chcieli tego doświadczyć, nakręcić tam materiał, porozmawiać z miejscowymi. Mnie, Kuzyna i Mirin ciągnęło w naturę, do księżyca, byle wydostać się z tego tłumu, z tego miasta. Nie podobał nam się ten chaos. Tak czy siak, do białego namiotu trzeba było chociaż zerknąć, a kiedy naszym oczom ukazała się impreza przypominająca dożynki na polskiej wiosce, włączając popisy ludowych grup tanecznych, wiedzieliśmy już, że to nie dla nas. Irwin i Pierre zostali, my ruszyliśmy w stronę spotkania rodziny Rainbow, znajdującego się 20 kilometrów za miastem. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu po tequilę, bo w końcu trzydzieste urodziny ma się raz w życiu.
Ja jestem innym Ty
Spotkania rodziny Rainbow są unikatowe. Odbywają się od wczesnych lat siedemdziesiątych, celebruje się każdą pełnię księżyca i wszelkie przełomy w naturze. Zgromadzenia organizowane są w dziczy, w lasach, głęboko w górach, nie sposób o nich przeczytać w Internecie, informacje o miejscu podawane są z ust do ust, odręcznie powstają mapki na kawałkach papieru.
Istnieją trzy rodzaje Rainbow – regionalne, raz do roku kontynentalne i ogólnoświatowe. O tym ostatnim łatwiej się czegoś dowiedzieć. Na każdym spotkaniu panują takie same zasady: żadnego guru – wszyscy są równi, zero alkoholu, zero narkotyków, zero elektroniki i fotografowania, maksimum tolerancji dla wszelkich poglądów i przekonań religijnych. Wielki szacunek oddaje się Mamie Ziemi. Nie jada się zwierząt, nie wolno używać pieniędzy. Gotuje się wspólnie, jada się wspólnie, wymienia się swoimi doświadczeniami i wiedzą, dużo gra się muzyki, śpiewa i tańczy. Organizowane są warsztaty nauki niemalże wszystkiego. Jako że zasady są bardzo luźne, można robić naprawdę wszystko. Milczeć i medytować całymi dniami, śpiewać, krzyczeć, uczyć się, spać, budować, tworzyć sztukę lub nie robić nic. Atmosfera, jaka panuje, jest tak inspirująca, a ludzie rodziny Rainbow tak niesamowici, że warto to przeżyć i poczuć siebie samego w zupełnie odmiennych uwarunkowaniach. Każde zgromadzenie jest otwarte i każdy może w nim wziąć udział, wystarczy chcieć.
To spotkanie, na które jechaliśmy z butelką tequili, było nieco inne. Informacje o nim były szeroko dostępne w Internecie, od roku było wiadomo, gdzie się odbędzie, zjeżdżały się na nie tysiące ludzi, głównie ze Stanów Zjednoczonych. Od wielu miesięcy ciągnęła do Meksyku wielonarodowa karawana kolorowych ludzi Tęczy z Ameryki Południowej, z ostatniego wielkiego Zgromadzenia w Brazylii, na którym był również mój Kuzyn. Tyle że mój Kuzyn zamiast dreptać z karawaną powoli na północ, zdążył wrócić do Europy, przejechać autostopem kilka krajów, popracować kilka miesięcy w bogatej Holandii i przylecieć ze mną do Meksyku kręcić filmy.
W tejże chwili celebrowaliśmy trzydzieste urodziny Kuzyna na dachu półciężarówki wspinającej się po wybojach na miejsce spotkania Rainbow. Piliśmy tequilę, śpiewaliśmy polskie piosenki do olśniewającego księżyca i trzymając się dobrze barierek bagażnika, byliśmy szczęśliwi jak dzieci. Cóż to była za cudowna chwila! Nic tylko radować się nadchodzącymi zmianami, nadejściem Nowej Ery, i nawet jeśli Mama Ziemia miałaby tej nocy „sprzątnąć” trzy czwarte ludzkości, by odbudować swą zieloną suknię – faunę i florę – i wrócić do swych świetlistych lat młodości, to nie pozostaje nic innego, tylko radować się Jej szczęściem.
Po przybyciu na miejsce usiedliśmy przy samym wejściu, niedaleko namiotu „Welcome Home” (tłum. „Witaj w Domu”). Większość kolorowych ludzi opuszczała na kilka dni Rainbow. Udawali się w stronę dżungli, gdzie mieściły się słynne majańskie ruiny. Sami nie mieliśmy ochoty dreptać ośmiu kilometrów, dopiero co dotarliśmy tutaj. Poza tym nie było gdzie zostawić naszych ciężkich plecaków. Na ruinach miała odbyć się główna celebracja 21 grudnia, choć wszystko wyglądało na to, że odbywa się cały czas i wszędzie dookoła.
W stronę dżungli ciągnęły powoli setki młodych i starych ludzi, kolorowo poubieranych, z tobołkami i plecakami, ludzi o wielkich, święcących oczach zwiastujących jakby nadejście samego Jezusa Chrystusa, a wszyscy uśmiechali się, tańczyli, śpiewali i radowali w niebiosa. Wśród nich, mimo późnej pory, biegające i roześmiane dzieci, krążące koszyki z rozdawanymi owocami, zwierzęta merdające ogonami, wielka Miłość do wszystkiego i każdego z osobna, cudowna, rozanielająca atmosfera. Co chwilę ktoś wypowiadał majańskie pozdrowienie In Lakesh, co znaczy dokładnie Ja jestem innym Ty. Odzwierciedla to doskonale coraz powszechniejszą wiedzę i świadomość, że my, wszyscy ludzie, wszystkie organizmy, łącznie z Matką Ziemią, jesteśmy Jednością, a co czynisz i życzysz drugiemu, czynisz i życzysz sobie.
Majowie świetnie o tym wiedzieli, ich wielka cywilizacja daleko przewyższała naszą. Na świecie mylnie bierze się Majów za agresywne plemię, które mordowało ludzi dla wyimaginowanych bogów. Do powielania błędnych stereotypów przyczynił się Mel Gibson i jego krwawy film o Majach. Tymczasem istniały i istnieją setki różnych plemion Indian nazywanych Majami, zamieszkujących ogromne połacie ziemi, tak samo zresztą jak plemiona Słowian. To, że któryś szczep z terenów dzisiejszej Serbii składał nieznanym bogom w ofierze niewinne dzieci, nie ma nic wspólnego z przeszłością plemienia Polaków.
Wielki kataklizm, przywitanie Śmierci
Chmury zasłoniły gwiazdy i księżyc, i zaczęło troszkę kropić. By ochronić przed deszczem kamery i laptopy schowane w plecakach, weszliśmy do namiotu „Welcome Home”. Tam siedziało około dwudziestu osób, rozmawiali i grali piosenki. Spotkałem nawet znajomego Czecha, którego ostatni raz widziałem w Andaluzji kilka lat wcześniej. W namiocie, który bardziej przypominał mongolską jurtę, panowała przyjemna, relaksująca atmosfera. Jako że było to miejsce powitalne na Rainbow, między ludźmi tkwiły wciąż nierozpakowane plecaki i tobołki.
W pewnym momencie lunęło jak z cebra, a odgłos deszczu i wiatru zagłuszył wszelką muzykę. Okrzykom podziwu i piskom nie było końca, do jurty wbiegali ludzie, usiłujący uciec przed deszczem. Zaczęło się robić ciasno. Silne podmuchy wiatru targały płachtami namiotu, co niektórzy przytrzymywali konstrukcje, lekka i relaksująca atmosfera została nieco zaburzona, ale nie do końca. Ludzie dalej uśmiechali się do siebie, częstowali orzeszkami, pomagali sobie znaleźć najwygodniejsze pozycje w tłumie. Obserwując zgromadzonych, można było przypuścić, że tego typu urwanie chmury widocznie zdarza się tutaj często i trwa krótko.
Z błędu wyprowadził mnie któryś z nielicznych miejscowych.
– Nie padało tutaj od miesięcy – powiedział mi – a już tak silnego deszczu dawno nie widziałem.
Woda lała się z nieba, wiatr dął z całej siły i nic nie wskazywało na to, by miało się uspokoić. Na twarzach zgromadzonych pojawiły się pierwsze oznaki niepokoju. Po raz pierwszy pomyślałem, że… to może faktycznie być jakiś kataklizm… W oczach Kuzyna widziałem dokładnie tę samą myśl.
Atmosfera słodkiego brzdąkania na gitarze padła. Woda zaczęła napierać najpierw od strony górki. Ludzie przestawiali plecaki w ostatnie suche miejsca i sami również cisnęli się bardziej do środka namiotu. Wielu wybiegło na zewnątrz, w ciemność i sztorm, zapewne szukając swych towarzyszy lub bardziej bezpiecznych miejsc. Huragan szalał w najlepsze, napierająca woda przemieniła ziemię w błoto, zrobiło się zimno, wśród ludzi pojawiły się strach i niepewność.
Wtedy pewna kobieta imieniem Lola zaczęła śpiewać. Od razu dało się poznać, że jest profesjonalną bluesową piosenkarką o niezwykłej barwie głosu. Jej śpiew był poważny, patetyczny, ale zarazem bardzo radosny. W międzyczasie mężczyźni zaczęli kopać rowy dookoła jurty, by odprowadzić wodę. Stanie po kolana w bagnie i trzaskanie kilofem w błoto wyglądało co najmniej żałośnie, ale jakiś rezultat tego był, gdyż udało się zatrzymać napierającą wodę przynajmniej w jednej części namiotu. Zostało nas około trzydziestu osób. Ktoś przybiegł z zewnątrz z informacją, że pojawiło się drugie koryto rzeki z bardzo silnym nurtem, zmywa namioty i niszczy obozy. Lola śpiewała, ludzie się przytulali, jedni płakali, inni, zapatrzeni gdzieś, byli jakby nieobecni. Ja, Kuzyn i Mirin zaczęliśmy tańczyć i śpiewać z Lolą. Jak zawsze optymistycznie nastawieni do wszystkiego, co się dzieje, radowaliśmy się nawet w obliczu zagłady…
Czułem, że do samego końca powinienem wytrwać w swej życiowej misji – więc wspierałem, pocieszałem i dodawałem innym otuchy. Przynosiło to efekty, niektóre dziewczęta zaczęły się uśmiechać przez łzy, ktoś dołączył do nas z gitarą. Ale mi również płynęły łzy, choć nie przestawałem cieszyć się, że ludzkość ginie. Mama Ziemia bierze w końcu odwet na ludziach po dziesiątkach lat cierpień i upokorzeń. Życie stawało mi przed oczyma. Dokładnie jak klatki filmu pojawiały się różne osoby i sytuacje. Rodzina, przyjaciele, przedmioty. Moje ciało tańczyło i pamiętam, że klaskałem w dłonie w rytm muzyki i kojącego śpiewu, ale obrazy w mej głowie nie przestawały się wyświetlać. Widziałem śmierć i tęsknotę, ból i niezrozumienie na twarzy mojej matki, przerażone dzieci…
Kiedy uświadomiłem sobie, że już nigdy nie zobaczę słońca, że będzie już tylko ciemno, huragan nigdy się nie skończy i zaraz pochłonie nas wielka błotna powódź, wybiegłem do pracujących resztkami nadziei mężczyzn i rękoma zacząłem kopać rowy odprowadzające wodę. Niewiele to dawało, gdyż błoto zalewało podłogę w namiocie już całkowicie. Dziewczęta siedziały na zgromadzonej kupie plecaków jak na łodzi, a nasze tobołki ze sprzętem powoli znikały w bagnie. Huragan szalał w najlepsze, a my śpiewaliśmy z Lolą dalej, klaskaliśmy w dłonie, a obrazy wyświetlały się w głowie. Miałem nawet wrażenie, że z początku nasze śpiewy były pochwalne, dziękczynne, za piękne i przyzwoite życie, a od pewnego momentu stały się przywitaniem Śmierci… Przywitaniem radosnym, ale już bez Życia. W śmiertelnym tańcu wody z ziemią błoto pochłaniało nas w akompaniamencie dudniącego wichru i przerażonych drzew… Potem zalała nas zupełna ciemność…
Nastał nowy dzień. Dzień Ery Wodnika
Kiedy się obudziłem, leżałem w błocie. Było jasno i spokojnie, bardzo spokojnie. Wszystko stało jakby nieruchomo, cisza porażała swym milczącym majestatem. Na zewnątrz namiotu świtał prawdziwy nowy dzień, Nowy Dzień Ery Wodnika.
PS. Tekst pierwotnie ukazał się w Gazecie Jarocińskiej.
Komentarze: Bądź pierwsza/y