5 najlepszych przygód w podróży po Indochinach
Kiedy znaleźliśmy się w południowo-wschodniej Azji, tam gdzie rzeki wiją się wśród dżungli i gdzie nadal pełno zwierząt, czuliśmy się jak łasuchy w cukierni z bonem na sto złotych.
Przygoda, przygoda każdej chwili szkoda,
świat jest wielki, czy go znasz?
Otwórz oczy, patrz!…
Wiele lat temu ta piosenka pobrzmiewała często i gęsto w telewizji reklamując warzone wówczas w Warszawie piwo Królewskie. Królewskie już się w TV nie ogłasza, w miejscu browaru stoją biurowce, ale piosenka jakoś mocno nam w głowie utkwiła. Trochę takie nasze motto.
Kiedy znaleźliśmy się w południowo-wschodniej Azji, tam gdzie rzeki wiją się wśród dżungli i gdzie nadal pełno zwierząt, czuliśmy się jak łasuchy w cukierni z bonem na sto złotych. Tyle tu tego, a my mamy tylko półtora miesiąca. Wybierać nie było łatwo. Dziś, kiedy kończymy ten etap podróży, możemy pokusić się o kilka podpowiedzi dla tych z Was, którzy trafią tutaj w poszukiwaniu przygód.
Tu będzie w telegraficznym skrócie, żeby nie zamęczyć – umiejętności reporterskie ćwiczymy już na przydługich wpisach w blogu (Tra-ta-ta-ta przez pół świata – polecamy, red.). Odliczamy od końca.
5. Laos. Spływ rejsowym slowboatem dla lokalsów
Każdy transport w Laosie jest świetną przygodą. Oczywiście o ile się nie śpieszymy, bo wszystko kursuje wg. LaoTime, czyli przyjedzie, kiedy przyjedzie, chyba że nie dojedzie; -) Autobusy wytrzęsą Was za wszystkie czasy tak, że będziecie marzyć o polskich drogach. Siedząc wciśnięci pomiędzy tony ryżu i klatki dla ptaków poznacie nowe znaczenie słów pojemność i ładowność.
Najlepszy ze wszystkiego jest jednak spływ slowboatem z niedostępnego Phong Saly w górach północy. Nazwa slowboat jest całkowicie niezasłużona, przynajmniej przy stanie rzeki pod koniec pory deszczowej. Malutka łódka dzielnie przedziera się przez fale. Co jakiś czas z „przystanków” odbiera nowych pasażerów. Przy okazji można zrobić zakupy u miejscowych rybaków, rolników i myśliwych, w efekcie czego do pasażerów dołączają dwa sumy, związany prosiak i góra kokosów.
Praktycznie: Najpopularniejsze wśród turystów slowboaty spływają Mekkongiem od granicy z Tajlandią do Luang Prabang. Jest to już na tyle drogie, że raczej nie spotkacie miejscowych (ok. stu dolarów za dwa dni). Jeśli macie na spływ dwa – trzy dni warto spróbować dostać się do Phong Sali (jeden dzień), żeby złapać bardziej klimatyczną (i osiem – dziesięć razy tańszą) łódkę po mniejszych rzekach i strumieniach. Port znajduje się jakieś czterdzieści kilometrów od miasta, trzeba dostać się tam rano autobusem z miasta. Slowboatem można dopłynąć do samego Luang Prabang (dwa dni).
4. Wietnam. Tajniki kuchni wietnamskiej (i sztuki krawieckiej ;-)
Już pierwszy posiłek w Wietnamie zmieni na zawsze Wasze nastawienie do wietnamskiej kuchni. Polskich sajgonek nie podano by tu nawet psom, w każdym razie nie tym hodowanym na mięso ;-)
Samo odkrywanie smaków kuchni Wietnamu to wielka atrakcja dla kubków smakowych. Najlepiej w tym celu udać się do Hoi An, kulinarnej mekki tego kraju. Panie zainteresuje pewnie fakt, że Hoi An słynie też z krawiectwa. Panom polecam wysłanie żony na zakupy z ograniczoną ilością gotówki i zaszycie się w jakiejś restauracji, żeby godnie przeczekać zakupowy Tajfun.
Kiedy już docenicie kuchnię wietnamską warto pokusić się o kolejny krok – cooking classes. Po dobrej lekcji Wasz świat nie będzie już taki sam i spokojnie będziecie mogli zaprosić do siebie na korepetycje Magdę Gessler.
Praktycznie: W Hoi An są dziesiątki dobrych restauracji oferujących różnego rodzaju cooking classes. Zajęcia często połączone są z robieniem zakupów i spacerem po bazarze (warto). Zwykle potrzebna jest grupa, o co w przypadku bardziej wyszukanych kursów, typu 3 -dniowe szkolenie dla zawodowców, może być trudno. Koszt od ok. 20 USD; cena wraz posiłkiem, który robicie; zapisy dzień lub dwa wcześniej.
3. Kambodża. Pociąg z bambusa
Zawieruchy dziejowe zmiotły z Kambodży lokomotywy i maszynistów, tory pozostały. Kiedy powróciła normalność, pomysłowi Khmerowie wymyślili swoją wersję pociągu, a raczej kolejowej taksówki.
Dwie ośki + płyta z bambusa + silniczek spalinowy + pasek klinowy = Bamboo Train.
Pociąg, który prowadzić i naprawiać może każdy, który pędzi nawet sześćdziesiąt – siedemdziesiąt kilometrów po krzywych torach, który wieczorem można schować na podwórku i który w razie potrzeby (spotkanie z cięższym bambootrainem) można w tzrydzieści sekund rozłożyć i zdjąć z torów. Do niedawna Bamboo Train’y były najlepszą metodą transportu do miasta, dziś, w miarę jak powstają drogi, przekształcają się powoli w atrakcję dla turystów. Tak czy inaczej, warto spróbować przejechać się tym dalekim kuzynem górskiej kolejki z wesołego miasteczka.
Praktycznie: Najbardziej zanany Bamboo Train działa jeszcze (są plany likwidacji) w Battanbang. Plusem jest położenie Battanbang, do którego można łatwo dojechać z Tajlandii i Siam Rep lub nawet dopłynąć z tego drugiego miejsca po drodze podglądając wioski na wodzie i ptasie rezerwaty. Minus to niestety turystyczność pociągu, który wynajmuje się za 10 USD (od pociągu), żeby pokonać dziesięciokilometrowy odcinek. Podobno są jeszcze inne, mniej turystyczne pociągi głębiej w Kambodży.
2. Laos. Biali w dżungli
Wypad do dżungli to element obowiązkowy w tej części świata. Podstawowe pytanie to gdzie do tej dżungli i z kim. Im bardziej dziko tym lepiej. Nam udało się w północnym Laosie.
Dwa dni przedzierania się przez tropikalny las, walki z pijawkami, walki z wysokoprocentowym LaoLao serwowanym przez szamana z wioski, do której jeszcze nie dotarł świat. Żeby było jeszcze fajniej organizator wprowadził element ekstremalny pod tytułem rafting na dmuchanych kajakach oraz kondycyjny pod tytułem 30 km na rowerach w upale. Wyszedł triatlon, który wspominać będziemy do końca życia.
Praktycznie: Dobrą bazą wypadową jest niewielka Luang Nam Tha, gdzie spokojnie możecie planować eskapadę sącząc bananowe szejki lub Laobeer na wielkim tarasie schroniska Zuela. Wycieczki organizuje kilka firm, a ich ceny wahają się od 30 do 120 USD. Im większa grupa, tym taniej na osobę. My, za jakość, możemy polecić GreenDiscovery.
1. Laos. Mycie trąby
Pisaliśmy o tym sporo na blogu, nie będziemy się powtarzać, tym bardziej, że dobrze opisać tego nie potrafię. Kontakt ze słoniami to jak bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Dostojeństwo, spokój, ale też pogodność tych gigantów to coś niewyobrażanego. Słoniowe przejażdżki są dość popularne w Indochinach i należą do rozrywek raczej statycznych. Trzeba jednak pokusić się na wypad wzbogacony o opcję szorowania w rzece słoniowej skóry.
Nurkowanie w Mekkongu na słoniowej głowie to jeden z lepszych sportów ekstremalnych, jaki dane mi było spróbować.
Praktycznie: W Laosie wiele słoniowych farm znajdziecie wokół Luang Prabang. Wycieczkę można połączyć z kąpielą w wodospadach, gdzie na spokojnie będziecie mogli dojść do siebie korzystając z naturalnego hydromasażu. Wycieczki nie są tanie (ok. 50-60 USD / osobę), ale nie warto oszczędzać. Nie chcecie chyba jeździć na głodnych słoniach? ;-)
* * * * *
Listę przygód w Indochinach moglibyśmy ciągnąć dalej – wycieczka z Panem Nygo po delcie Mekkongu, skutery w Sapie na północy Wietnamu, wspomniana trasa ze SiamRep do Battanbang, rowery w Angor, pociąg pełen karaluchów w Wietnamie i wiele, wiele innych, małych atrakcji. Na szczęście wiemy też, że są rzeczy, których nie udało nam się zrobić.
Wrzucamy je do teczki „Następnym razem w Indochinach”. Tak jest ze spływem i imprezą w Vanvieng, podglądaniem słodkowodnych delfinów na Mekkongu, nurkowaniem w Wietnamie czy dżunglą w Tajlandii.
Dajcie znać, jeśli słyszeliście o czymś jeszcze co powinniśmy wrzucić to tej teczki – im będzie grubsza tym większa szansa, że tu wrócimy.