Mister, Mister! Zapiski z Indonezji
I znowu w azjatyckim kotle! Auta, mopedy, busy, spaliny i mrowisko ludzi. Ponownie kultura jest magnesem, ponownie otaczają mnie życie i ludzie, ruch wielkomiejski oraz hektary pól ryżowych i bajecznie zielonych plantacji herbat.
Gdzieś po drodze wrzuciłem swój bagaż i siebie samego na jakąś rikszę. Dziadek nietęgo wyglądał, ale podjął się wyzwania drałowania paru kilometrów w poszukiwaniu hotelu. Jeżdżenie rikszą odbija się na wyglądzie – wszystko wychudzone, wysuszone. Wylane siódme poty i upał robią dodatkowo swoje.
Po jakimś czasie słyszę:
– Mister to tu!
– Jakie tu? To centrum handlowe! To nie tu! Patrz na mapę, jedziemy dalej! Teraz prosto i w lewo – z pasażera zamieniłem się nagle w nawigatora. Później było już tylko ciekawiej.
– Tu mister skręcać?
– Nie! W następną.
– Tu?
– Tak, a teraz w prawo. – Albo było to sugestywne dawanie sygnałów, że już mu się nie chce pedałować i chce wracać, czego zupełnie nie zrozumiałem, albo faktycznie nie wiedział dokąd jechać. W małym labiryncie uliczek odnalazł się w końcu ten poszukiwany.
– To co, tak jak się umawialiśmy? – pytam. – Czterdzieści tysięcy rupii? – Daję mu, ten liczy z nietęgą miną… Coś mu się nie zgadza!
– Brakuje jeszcze na powrót – mówi.
– Powrót? – Już różne numery i kombinacje ze wszelkimi taxi i tuk tukami przeżyłem, ale to, by jeszcze za powrót do punktu wyjścia płacić, to coś nowego. Więc i ja zacząłem głupa palić:
– It’s ok! Take it! Czterdzieści tysięcy za podwiezienie tutaj to cena ok. Take it, no problem!
4. INDONEZJA, Jakarta. Selfie! (Fot. Sebastian Placzek)
W pobliżu dworca Jakarta Kota, islam pokazał się w swojej chyba najbardziej kolorowej wersji, jaką można sobie tylko wyobrazić. Dosłownie i w przenośni. Kolorowo ubrane muzułmanki, kobiety, które pozostają kobietami, mającymi swoje zdanie, swoje prawa. Wykształcone, trzymające w garściach swoje życie. Uśmiechnięte, flirtujące, cieszące się życiem. Z dala od jakiegokolwiek synonimu konserwatywności.
Gdybym nie znał radykalnej wersji bliskowschodniej, a ktoś powiedziałby, że taka istnieje – skrzywiona w kilku zwierciadłach – pomyślałbym, że chyba mu coś nieźle w głowie odbiło.
Muzułmanizm indonezyjski od pierwszych chwil przedstawia się jako najbardziej kolorowa wersja tej religii i stylu życia. Gdyby udało się zamienić wszystkich bliskowschodnich kaznodziei i radykalnych mówców z ambony na tych stąd, świat zapewne nigdy nie usłyszałby o konfliktach na Bliskim Wschodzie i islamskim terroryzmie.
Indonezyjskiemu islamowi jest niemal bratnie blisko do myanmarskiego buddyzmu – pozytywnego, chętnego do kontaktu, wesołego i uśmiechniętego. W wymiarze południowoazjatyckim islam jest piękną religią, pozytywnie odbijającą się w umysłach jej wiernych.
Przez tą ich otwartość ciężko policzyć z iloma osobami w ciągu dnia się rozmawia, z iloma zostaje się sfotografowanym. Co chwile słyszę sympatyczne pytania Mister, mister! Sefie with me? Gdy przytaknąłem jednej osobie, ta nagle wołała inne. Albo zlatywały się same z każdego kierunku, niczym gołębie do jedzenia… Więc na jednym selfie się nie kończyło. To właśnie ludzie tworzą klimat południowej Azji!
Pobudka o drugiej trzydzieści. Za oknem już słychać warczące silniki jeepów. Jest zimno, ciemno, nieprzyjemnie. Na tyle, że chęć pozostania w błogim śnie, walczy z irracjonalnością pomysłu zobaczenia wschodu słońca! Co do cholery może być w tym takiego ciekawego?
Kilka kontrolnych pytań leniwego turysty, o to czy ktoś może ma wolne miejsce w jeepie. Niby są, ale ceny robią swoje. Pozostaje mi nocny, górski, dwugodzinny trekking!
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie – jedynie niesamowita ilość gwiazd na niebie jako tako rozświetla drogę. Droga z każdym metrem wspina się coraz wyżej. W tych mordorowskich ciemnościach nawet nie wiem, gdzie jestem – dalej niż bliżej, czy na odwrót? Ktoś ze sprzedających przy drodze o tej porze wskazał tylko tędy mister, this way. Serce wali jak łomot, zimno. W końcu docieram gdzieś. Wygląda jak punkt widokowy. W ciągu najbliższych trzydziestu minut atmosfera zaczyna gęstnieć – trekkingowcy się zjawiają! Każdy, jak jeden, trzęsie się z zimna niczym galareta, każdy pewnie zastanawia się – i po co to wszystko? To, co nastąpi za niedługo, wynagrodzi wszelkie stękania.
Z pierwszymi promieniami słońca – Bromo i cała okolica zaczynają się rumienić w żywych kolorach. Opuszczając ten punkt widokowy, idąc wyżej – wiedziałem, że to była słuszna decyzja, by dostać się tu na własną rękę, a nie zabierać z wycieczką.
Dworzec autokarowy! Na pierwszy rzut oka, jakaś nielogiczna plątanina przystanków. Na pytanie gdzie są kasy biletowe, każdy prostuje swoje ramię, wskazując w innym kierunku. Jakimś splotem zdarzeń ląduję obok autokaru do Surabaya.
– Gdzie są kasy. Ticket to Surabaya? – pytam się.
– To ten bus, mister wsiada i już jedziemy.
– Nie, nie dzisiaj, pojutrze. Gdzie kasy?
– To ten bus, mister wsiada, no problem!
I taka gadka jest niemal wszędzie. Wreszcie, ktoś nieco lepiej skomunikowany z angielskim (lepiej nie znaczy idealnie) mówi, że bilety kupię u kierowcy.
– Ale czy busy są pełne?
– No mister, many ticket, no problem.
– Are you sure? – dopytuję.
– Many many ticket, no problem.
– A rano, o której odjeżdża?
– Siódma, ósma – many buses mister!
Dobra, jak wszystkiego jest tak „many”, to już nie szukam kas – wracam do miasta, fundując sobie za trzydzieści centów, nieświadomie, dwugodzinną podróż przez Yogyakartę z kilkoma przesiadkami. Parę razy mijamy to samo miejsce, z coraz to bardziej wyluzowanymi „kierownikami” busów, i coraz bardziej sennym towarzystwem podróżników.

13. INDONEZJA, Yogyakarta. Jaki kraj – tacy ludzie, jacy ludzie – taki kraj. (Fot. Sebastian Placzek)

14. INDONEZJA, Prambanan. Jeden z najważniejszych hinduistycznych kompleksów świątynnych w Azji Południowo-Wschodniej. (Fot. Sebastian Placzek)

15. INDONEZJA, Prambanan. Hinduistyczny zespół świątynny w pobliżu Yogyakarty. (Fot. Sebastian Placzek)
Naganiacze rozpoznają turystę, zanim jeszcze wysiądzie z busa, więc retorycznie pytając Borobudur? – wskazują od razu drogę do jakiegoś lokalbusa. Ten już czeka, wypchany lokalnymi podróżnikami z siatami i tobołkami, z upchniętą między nimi garstką turystów. Zapewne podobną drogą z łapanki tu trafili.
Ruszamy! Kierowca daje na full swoje wielkie hi-fi. Scorpionsi przygrywają, kasjer wisi gdzieś na tylnych drzwiach, wykrzykując co chwilę jakieś głoski i spółgłoski do kierowcy.
Moda na niepalenie papierosów w busach jeszcze tutaj nie dotarła – bynajmniej nie do tych lokalnych – jedziemy więc z kierowcą owianym siwym dymem. Wciąga jeden za drugim, dymi niczym parowóz. Klima na szczęście jakoś działa – otwarte okna wyciągają dym, a nasz kierowca nie traci z pola widzenia drogi, pociągając prawie centymetrowej średnicy papierosy.
Jedziemy w wielkim potoku aut. Czy to chodnik, ubite pobocze, przeciwna strona drogi – walimy prosto przed siebie. Trąbienie, czyt. „uwaga, będę wyprzedzał”, to nawyk wszystkich kierowców lokalbusów w Azji. Wyprzedzamy zatem wszystkich tych, którzy choć trochę się ślimaczą na drodze. Po godzinie jazdy – Borobudur!
Nie ma dnia ani godziny, bym gdzieś w drodze nie słyszał sympatycznych zaczepek hey, mister! Od ludzi siedzących pod sklepami, jadących na mopedach, rikszach, czy kierowców aut.
To jest oczywiście miłe. Jeśli jednak spojrzeć na to z innej strony, mając w świadomości lata holenderskiej okupacji kolonialnej, czas ten ukształtował w mieszkańcach Indonezji obraz człowieka z Europy, jako kogoś lepszego. To przekonanie u wielu miejscowych nie zmieni się zbyt prędko, bo nawet jadąc w busie, pociągu, widać jak pielęgnuje się to już u najmłodszych, mówiąc im Popatrz, tu jest mister, pomachaj mu, pomachaj. Dzieci, te bardziej świadome, zwracają uwagę na to, że to jest ktoś inny, niepasujący wyglądem do reszty. Tylko, że to dorośli wskazują im drogę – to pan, a reszta to zwykli ludzie.

20. INDONEZJA, Borobudur. Jeden z największych obiektów kultu buddyzmu na świecie. (Fot. Sebastian Placzek)
Bus stoi, silnik warczy. Klasa ekonomiczna, więc wszystko, co się tego pojazdu tyczy, wygląda i działa (bądź raczej nie działa) jakby lata swojej świetności dawno już miało za sobą. O ile dworce kolejowe na Jawie raczej lśnią i połyskują nową porcelaną i płytkami, o tyle niektóre dworce autobusowe – akurat jestem w Semarang – przypominają zderzenie z inną rzeczywistością.
Podróż klasą economy to nawet dla najbardziej wytrzymałych istna próba sił. Sto dwadzieścia kilometrów to pięć godzin jazdy! Nie ma tutaj klasycznych przystanków, gdzie chętni do podróży zbierają się w jednym miejscu i czekają na przyjazd busa. Tu wszystkich chętnych skrzykuje i zbiera się prosto z ulicy. Dlatego w każdym busie, mniejszym bądź większym, jest kasjer-naganiacz, którego zadaniem jest skrzykiwanie i bieganie po ulicy, z informacją, że jego bus jedzie w takim to a takim kierunku.
Zanim więc nasza klasa economy się rozpędzi, to ponownie stop – bo ktoś jednak chce jechać, nie dosłyszał, jeszcze coś musiał kupić, itd., itd. Paradoksalnie, sieć połączeń na Jawie jest bardzo dobrze rozwinięta. Busów jest dużo – są lepsze i gorsze, ale to, co powoduje, że podróż trwa tak długo – to ilość zamieszkujących wyspę ludzi, a co za tym idzie ilość aut, mopedów i wszystkiego, co jeździ. Stąd, albo wszędzie tworzą się korki, albo jedzie się w ślimaczym tempie.
Żaden dzień w Azji, nie kończy się identycznie. Byłem przekonany o tym, że końcowy etap podróży jest już w zasięgu wzroku. Tymczasem bez zatrzymania minęliśmy go dziwnie szybko, oddalając się gdzieś na dalekie peryferia miasta. Właściwie w okolice portu. Jak się okazało, dziewięćdziesiąt pięć procent podróżnych właśnie tam się kierowało. Wjeżdżamy więc znikąd, donikąd – statki, kontenery, tiry, a na końcu tej podróży wysiadka.
Zdezorientowany – co to za miejsce, jak stąd wrócić – wylewam się razem z tłumem podróżnych na zewnątrz, na chodnik. Do busa podbiegają jacyś kolesie z białymi workami, poskładanymi jak wyprasowana pościel i wręczają je każdemu, kto wysiada z pojazdu. Ktoś chce mi dać worek, inni pomagają wynosić toboły i walizki z busa. Jak się okazuje, podjechaliśmy pod terminal promowy. Stąd wszyscy popłyną rano na inne wyspy Indonezji. Worki te posłużą za legowisko. Taka poczekalnia pod gołym niebem, wieczorne miasto, ze spaniem i sklepikami na chodniku.
Pakuję się z powrotem do busa, zapewniony przez kierowcę, że jednak jedziemy dalej – na właściwy terminal autobusowy. Tam szybka wysiadka. Bus miejski już nie jeździ, taxi za drogie, ale w ciemności podjeżdża jakiś busik…
– Czy do centrum? – pytam.
– Ok, ok, mister – słyszę w odpowiedzi.
Widzę jednak, że moje pytanie i tak nie jest zrozumiałe, a odpowiedź zupełnie retoryczna. Więc pomagam w dialogu mapą słysząc ponownie: – Ok, ok, mister.
Dobra jak jedno jest ok, to pytam: – Za ile? How much?
– Ok, ok, mister.
Takie dialogi są niemal wszędzie. Komplikowanie tego pytania, skomplikowałoby tylko i tak już wątły dialog. Więc odpuszczam – majątku to i tak nie będzie kosztować. W drodze, ukazuje się już jednak, zazwyczaj poprawna angielska odpowiedź: – Five thousand mister!
Pora wracać. Tylko którędy i jak? Orientacja w terenie trochę zawodzi przy plątaninie tych wszystkich ulic. Angielski na peryferiach miasta to nie lada wyzwanie. W końcu trafia się jeden, choć trochę komunikatywny koleś…
– Czy do centrum to tędy? Tędy? Czy w tę stronę? – pytam.
– Możesz się ze mną zabrać – słyszę w odpowiedzi.
Pakuję się więc na mopeda. Mój kierowca to mały olbrzym, więc wiszę lekko z tyłu na tym malutkim motorku. Walimy prosto przez miasto z tłumem tych wszystkich mopedzistów. Gdy już pojawił się jakiś znany punkt orientacyjny…
– Tu jest ok! Tu mogę wyskoczyć! – krzyczę.
– Ok, ok mister! – słyszę znane mi w odpowiedzi… I walimy dalej przed siebie. Światła żółte, zielone, czerwone – nie grają specjalnej roli. Mijamy drugi, trzeci punkt, aż w końcu myslę, że w tym tempie, wyląduję zaraz po przeciwnej stronie miasta. Więc zdecydowanie mówię: – Stop! Tu wysiadam!
Facet nie chciał ani grosza. Nie pierwszy raz mi się to w Azji zdarza, że za motor-stop podwożący nic nie chcą. Wszelkie tłumaczenia, że benzyna, itp., jeszcze bardziej ich bulwersują. Więc i z mojej strony pada szybkie: – Ok! Thanks mister!
Komentarze: Bądź pierwsza/y