Kierunek: półwysep Eyre
Mijało prawie sześć tygodni, kiedy w końcu udało nam się wyrwać z Adelajdy i okolic. Kierunek, który obraliśmy to półwysep Eyre – ostatnia część południowej Australii, którą chcieliśmy zobaczyć.
Zdecydowanie zasiedzieliśmy się tam za długo, ale mając dobry dostęp do Internetu mogliśmy trochę podreperować nasz budżet i zadbać trochę o swoje zdrowie, które w końcu też nie jest z żelaza. O tym jednak innym razem, a dziś trochę o tym, jak ruszyliśmy znów z impetem ku przygodzie, tym bardziej, że koszmarne upały ustały. Czas więc znów zakopać się gdzieś w… może w jakiejś wydmie?
Obieramy kurs północno-zachodni – Port Augusta jest dla nas bramą do Półwyspu Eyre, który chcemy zobaczyć, jako ostatnią część południowego wybrzeża Australii. Dalej będzie już tylko czerwony outback, spalona pustynia i pewnie miliardy much.
Zanim zagłębiliśmy się w Parki Narodowe Półwyspu Eyre zatrzymujemy się w miejscowości Kimba, która okazuje się, że ma lub miała świetnego marketingowca. Kimba to środek Australii, ale taki trochę dziwny środek, bynajmniej nie geograficzny. Ktoś bowiem wpadł na pomysł i postawił wielką tablicę w miejscu, gdzie południowa część Highway nr 1 osiąga środek liczony od Pert na zachodnim wybrzeżu do Sydney na wschodnim. Popatrzcie sami na mapę, jak trzeba być sprytnym, aby miejscowość, która nie ma nic do zaoferowania zacząć promować jako tę pośrodku drogi przez Australię, czyli Half way across Australia!
Robimy sobie obowiązkową sesję zdjęciową i udajemy się w stronę Gawler Ranges. Strasznie nam się chce gór i choć wiemy, że to pasmo wysokie nie będzie, to podobno jest tam bardzo malowniczo. Po wcześniejszych przygodach we Flinder Ranges jesteśmy prawie na sto procent pewni pięknych widoków.
Dużo się nie mylimy – jest ślicznie, choć nie tak bardzo jak w The Fliders. Zakładamy sobie kilka tras, którymi chcemy przejechać, ale plan udaje się zrealizować tylko w połowie, gdyż jeździ się dość wolno, a tutejsze drogi… no właśnie. Gdy spoglądam na mapę widzę cienkie przerywane linie, a gdy szukam tych dróżek w świecie realnym widzę koryto wyschniętej rzeki… kocham te australijskie standardy. Po co robić drogę, skoro natura za nas ją może zrobić… tylko jechać, o ile nie padał deszcz :)
Dziwna skała – Pildappa Rock. (www.loswiaheros.pl)
Jedną z największych atrakcji Gawler Ranges jest miejsce nazywane Organ Pipes. Na zdjęciach wyglądają ślicznie, więc i my chcemy je zobaczyć. Dojechanie do miejsca, skąd zaczyna się krótkie podejście zajmuję nam dłuższą chwilę i po raz kolejny przydaje nam się napęd 4×4, a w sumie to bardziej niż ten napęd przydaje nam się wysokie zawieszenie, bez którego by nie dało rady. Przejechanie wyrwy w drodze spowodowanej silnymi opadami, to nic nowego w tym kraju.
Organ Pipes faktycznie robią wrażenie i wszelkie trudy są nie na darmo. Spędzamy tam chwilę i dalej postanawiamy jechać w stronę dziwnej skały – Pildappa Rock. Oczywiście wdrapujemy się na nią i z zaskoczeniem stwierdzamy, że z tej perspektywy jest ona jeszcze większa niż z dołu. Łazimy po niej, robimy zdjęcia i w końcu, gdy słońce zaczyna schodzić coraz niżej decydujemy się wyjechać z parku narodowego. Docieramy do miejscowości Wudinna, gdzie tankujemy i robimy oględziny samochodu, czy czegoś np. nie zgubiliśmy, co już kilka razy się zdarzyło.
Nagle podjeżdża Mitsubishi Pajero o pustynnym kolorze i powitalnie trąbi. Wiedzieliśmy, że mogą być gdzieś w pobliżu, gdyż byliśmy w kontakcie, ale nie tutaj się umawialiśmy. To Patrycja i Adam, których poznaliśmy prawie pół roku temu na indonezyjskim Flores, i z którymi kąpaliśmy się tam w prawie dziewiczych ciepłych źródłach. Bardzo cieszyliśmy się na spotkanie z nimi. Szybko tematem nr 1 stały się nasze samochody – wymieniliśmy z Adamem swoje spostrzeżenia o naszych dość starych terenówkach (nasz 27-letni, ich 25-letni) i trochę się przy tym uśmialiśmy. Razem zaplanowaliśmy następne kilka dni na Półwyspie Eyre.
Następnego dnia jedziemy razem oglądnąć kilka kamyków, z czego jeden z nich (Mt. Wudinna) jest drugim największym (po Uluru) australijskim kamykiem. Patrycja jako geolog trochę nam opowiada, o tym co widzi, a my z ciekawością słuchamy, bo pojęcia o tym nie mamy żadnego. W okolicy południa udajemy się na koniuszek półwyspu Eyre, a dokładniej do Coffin Bay. Tam wrzucamy coś na ząb. Adam chciał złowić rybę, ale nie wyszło i stanęło na tradycyjnym biwakowym obiedzie. Koniec dnia to piękny widok na zachód słońca przyozdobiony odpływem morza, co wygląda mniej więcej tak:
Kolejny dzień to Park Narodowy Coffin Bay – wysokie klify, błękitne morze i piękne zatoki oraz bielutkie wydmy. Nasi znajomi poprzestają tylko na tym pierwszym, bo jak mówią, nie chcą nadwyrężać swojego samochodu. Spędzają popołudnie na łowieniu ryb, a my z Alicją idziemy na żywioł, włączamy napęd na cztery koła i zaczynamy przeprawę aż do Point Sir Isaac, czyli na koniuszek parku narodowego.
Nie muszę dodawać, że droga jest prawie cała z piasku? Na początku zabawa jest przednia – droga jest prosta, a mięciutki piasek sprawia, jakby jechało się po zakurzonym stole. Problem pojawia się po około dwóch kilometrach, gdy droga się nagle zwęża i zaczyna się wić. Redukuję prędkość, co przy zakrętach pod górkę sprawia, że samochód mocno spowalnia i tam gdzie większe koleiny, zaczyna „wlec brzuchem” po piasku. Jest oczywiście gorąco, ale jakoś jedziemy… podjazd, zakręt, trochę w dół, więc silnik odpoczywa i znów podjazd, ratuję się półsprzęgłem i jakoś wdrapujemy się na kolejną górkę, ale idzie coraz gorzej. „Droga” jest coraz bardziej zorana i przez to, że wąska, to co wyjadę z kolein, zaraz w nie z powrotem wpadam, zaczynam znów „wlec brzuch” po piachu i nagle stajemy. Dalej nie pojedziemy. Koniec zabawy.
Próba ruszenia na reduktorze z drugiego biegu nic nie dają i zakopujemy się do połowy kół. Oczywiście łopaty jakiejkolwiek brak. Wyłazimy więc z samochodu, wczołguję się pod samochód i za pomocą japonek, staramy się wypchnąć spod samochodu zwały piachu. Odkopujemy też koła, ale to wszystko trwa dość długo, żar leje się z nieba, a chmur na niebie jak na lekarstwo. W końcu wsiadam do samochodu i z drugiego biegu na reduktorze samochód rusza i powoli, jak czołg toczy się do przodu. Długo nie ujechaliśmy – w tym upale wskazówka temperatury silnika szybko wskoczyła w czerwoną strefę. Stajemy, nie ma to dalej żadnego sensu.
Chłodzimy silnik, dolewam około dwa litry wody do chłodnicy. Niestety taranujemy przejazd, ale faceci z pick’upa w ogóle się nie irytują i czekają cierpliwie. Alicja idzie im powiedzieć, że się przegrzaliśmy, na co ci rzucają klasyczne: „No worries!” Po piętnastu minutach zamykam klapę i wrzucam wsteczny, żeby dojechać do jakiegoś szersze miejsca, w którym mogliby nas wyminąć. Robią to z uśmiechem na twarzy i pytaniem, czy mogą nam jakoś pomóc. Odpowiadam, że już wszystko ok, na co dodają: „Nie jedźcie dalej, tam jest tylko gorzej, choć cholernie pięknie…”
Po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów na wstecznym w końcu znajdujemy takie miejsce, w którym można zawrócić, co jest łatwiejsze niż myślałem. Wracamy na asfalt, ale… zanim decydujemy się wyjechać z parku na dobre, odbijamy na jeszcze jedną trasę off-road’ową. Ta ma tylko 4 kilometry i nawet jeśli ugrzęźniemy, to na nogach będziemy mogli wrócić do asfaltu i szukać pomocy. Idziemy na żywioł!
Początkowo znów jedzie mi się dość dobrze, jest ciut chłodniej, więc nawet na niskich biegach dajemy radę. Jedziemy tak przez jakieś 3,5 km i nagle piasek zmienia się na prawie idealnie bialuteńki, taki wręcz pocztówkowy jak na rajskiej wyspie. Nie ma większych podjazdów, więc jakoś jedziemy dalej, piasek pod naciskiem kół ślicznie skrzypi, a oczom naszym ukazują się prześliczne wydmy. Bialutkie góry piachu, na które oczywiście wjeżdżamy. (To w Australii jest świetne, mimo iż jest to Park Narodowy można w wyznaczonych miejscach jeździć samochodem nawet po wydmach i nikt nie krzyczy, nawet zachęca. Jednak wolałbym nie wiedzieć, jakie są karty dla tych, którzy wjadą autem w obszary ściśle chronione.)
Ostatnia okazuje się dla nas jednak za wysoka i nawet najeżdżając ją wzdłuż pod mniejszym kątem, nie udaje nam się jej pokonać. Cofam więc samochód i ostatnie kilkadziesiąt metrów w stronę morza podchodzimy na nogach. Cieszymy się jak dzieci, bo tak wysokich wydm chyba jeszcze nigdy nie widzieliśmy, a na pewno po nich nie jeździliśmy samochodem.
Z daleka nasz staruszek wygląda, jakby stał przy jakieś śnieżnej górze, a to nic innego jak bielutkie wydmy piaskowe. B-a-j-k-a! Bardzo cieszymy się, że nie wyjechaliśmy z parku po pierwszej porażce i jeszcze raz spróbowaliśmy off-road’u. Pytanie, które dręczy nas do dziś – jak pięknie musiało być na końcu półwyspu, skoro lokalni mówili, że jest tam ślicznie… tego szybko się jednak nie dowiemy, ale Coffin Bay NP na pewno awansował bardzo wysoko w naszym prywatnym australijskim rankingu.
Komentarze: Bądź pierwsza/y