Justin – wydał mi rozkaz jeden z komendantów – zabij tych czterech ludzi. Zaprowadziłem ich do lasu, ściągnąłem hełm, położyłem na ziemi i zacząłem strzelać do niego, a tym ludziom kazałem uciekać. Wiesz jaki odgłos wydają kule, uderzając o hełm? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. – Podobny do tego, jak strzelasz do ludzkiego ciała.

Hotel Kampala

Na stołach poukładane były w równych rzędach, odwrócone nogami do góry, krzesła. Przyschnięte plamy po napojach, resztki jedzenia na podłodze i inne ślady poprzedniego wieczoru były już uprzątnięte, pozamiatane i pościerane. Hotelowy bar czekał na pierwszych gości.

Usiedliśmy z Markiem* zaraz przy uchylonym oknie. W pewnym momencie chłopak uniósł czerwony podkoszulek z logo hotelu i przejechał palcem po bliźnie na brzuchu.

– W 1996 roku – zaczął – zostałem porwany przez Bożą Armię Oporu, z mojej rodzinnej wioski Bungatira.

Dziesięcioletni wówczas Mark, pomaszerował z innymi uprowadzonymi dziećmi i rebeliantami, setki kilometrów, przez Kitgum do Sudanu Południowego w Góry Imatong.

– Po trzech miesiącach – wspominał dalej – zostaliśmy zaatakowani w jednej z baz w górach. Nie wiem czy było to ugandyjskie wojsko UPDF (Ugandan People’s Defence Force) czy rebelianci z SPLA (Sudan People’s Liberation Army).

Wtedy właśnie udało mu się uciec. Poharatany do połowy śmierci, z raną postrzałową brzucha, błąkał się po sudańskim buszu, skąd wreszcie trafił do przygranicznego miasteczka Nimule. Miejscowi oddali go w ręce żołnierzy ugandyjskich, a ci przetransportowali go do szpitala.

Zza uchylonego okna, przy którym rozmawialiśmy, dobiegała kakofonia wrzasków, śmiechów, klaksonów, zgrzytu otwieranych rolet sklepowych i afrykańskiej muzyki pop. Ulice Kampali, oblepione błotem po nocnej burzy, zaczęły budzić się do życia.

Dla dwudziestoczteroletniego Marka był to kolejny dzień pracy w hotelowym barze.

Podobnych do Marka, młodych ludzi, pokiereszowanych bliznami na ciele i nie gojącymi się szramami w pamięci jest około dwudziestu pięciu tysięcy. Taką liczbę porwanych dziewczyn i chłopców szacuje się od początku istnienia Bożej Armii Oporu. Ośrodki GUCSO czy World Vision zapewniały im opiekę psychologiczną i reintegracje ze społeczeństwem, zaraz po uwolnieniu z armii Kony’ego. Jednak dzisiaj porwani zostają sami ze swoimi demonami. Dla większości najlepszym lekarstwem jest właśnie praca.

Czy można zapomnieć o „zapomnianym konflikcie”? W 2005 roku dziennikarze, pracownicy organizacji humanitarnych, uczeni i działacze określili konflikt wywołany przez Bożą Armię Oporu jako najgorszy z zapomnianych. Dzisiaj rebelianci swoje bazy przenieśli do jeszcze bardziej zapomnianej Demokratycznej Republiki Konga. I dalej robią swoje. Niestety często brakuje miejsca w gazetach dla historii okaleczonych ofiar, zmuszonych do zabijania dzieci, którym wkłada się do rąk karabin i maczetę, rodziców, którym porwano synów i córki.

Justin

– Usiądźmy tutaj – Justin wskazał na plastikowy stół w przydrożnej restauracyjce – mam ci wiele do opowiedzenia.

Zamówił fantę i zamilkł, jakby w oczekiwaniu na moje pytania. Po krótkiej chwili napełnił do połowy swoja szklankę, wziął łyk napoju i zaczął opowiadać o swoich losach w Bożej Armii Oporu.

– Zabijałem w buszu… – po sekundach milczenia mówił dalej. – Robiłem od razu, co mi kazali. I za to mnie później kochali. Dzięki temu zostałem komendantem. Ale wcześniej traktowali mnie jak dzikie zwierzę. Pewnego razu, kolejny dzień maszerowaliśmy od świtu do zmroku przez busz, z ciężkimi pakunkami i bronią. Brakowało mi sił i upuściłem swój bagaż na ziemie. Jeden z komendantów – Orien Dek, gdy to zauważył, podbiegł do mnie z tyłu, z maczetą w ręce i zadał mi cios w głowę.

Justin nachylił się nad stołem w moją stronę i pokazał kilkucentymetrową bliznę, nieco za uchem.

– Ten komendant naprawdę mnie nienawidził. Podpalił chatę, w której zamknięci byli moi rodzice. A twoi żyją? – zapytał.
– Tak.
– To jesteś szczęściarzem.

Średniego wzrostu chłopak, krótko obcięty, w brudnej, choć starannie zapiętej białej koszuli, dalej opowiadał o porwaniu ze swojej wioski Alero, o siostrze, którą zarazili wirusem HIV w Bożej Armii Oporu i o bracie, który wciąż tam jest. O tym jeszcze, jak napadnięci we wioskach, musieli wybierać pomiędzy odcięciem ręki a odjęciem ust czy uszu. I o tym, już jako komendant Justin, dbał o odpowiedni szyk swoich ludzi w trakcie zastawiania pułapek na żołnierzy UPDF. I jak pierwszy strzelał, dając sygnał reszcie do ataku. I o głupim komendancie Bebababa, który w trakcie potyczki, ubzdurał sobie, że ściągnie na stałe przymocowany do mamby (samochodu wojskowego), ciężki karabin maszynowy. O AK47, G2, pistoletach, granatnikach RPG i charakterystycznym puknięciu, jakie wydaje moździerz.

Las Luwelo

– Maszerowaliśmy kiedyś przez las i spotkaliśmy mężczyznę ścinającego drzewa – zaczął kolejną opowieść Justin. – Komendancie Justin pozwól nam zabić tego człowieka, prosili mnie chłopaki z oddziału. Nie wiem czemu, ale wszyscy chcieli go zabić. Spytałem czy chociaż znaleźli jakąś broń przy nim. Odpowiedzieli, że nie, ale i tak chcą go zamordować. W końcu im pozwoliłem. Kony nam mówił, że dzięki temu, że zabijamy ludzi w trakcie przemarszu, dalej możemy poruszać się bezpiecznie. Dlatego, że wtedy demony z nas przechodzą do ciała zabitego człowieka.

Hełm

Justin – wydał mi rozkaz jeden z komendantów – zabij tych czterech ludzi – opowiadał. – Zaprowadziłem ich do lasu, ściągnąłem hełm, położyłem na ziemi i zacząłem strzelać do niego, a tym ludziom kazałem uciekać. Wiesz jaki odgłos wydają kule, uderzając o hełm? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. – Podobny do tego, jak strzelasz do ludzkiego ciała.

Pewnej nocy, kiedy wszyscy spali w obozie, na około rozległy się strzały. Justin nie namyślając się wiele, zabrał swoją siostrę i zaczął uciekać. Tułali się dziesiątki kilometrów w buszu. W końcu trafili na żołnierzy UPDF. Po trzech latach w Bożej Armii Oporu, Justin Odech odzyskał wolność.

– Prosiłem ludzi o wybaczenie. Nie robiłem tych wszystkich rzeczy z własnej woli. Byłem do tego zmuszony. Czasami wspomnienia z buszu wracają we śnie. Chcę zacząć pracować, żeby w końcu zapomnieć o tym wszystkim – zakończył dwudziestokilkuletni dzisiaj chłopak.

Obol

– Tak! Znam Obola! – niemal wykrzyknął Justin, zaskoczony, że pytam o tego człowieka.O – B – O – L – przeliterował dla pewności, – to bardzo zły człowiek. Uwielbiał kije i uwielbiał zabijać nimi niewinnych ludzi.

Obol, jeden z wysoko postawionych liderów w Bożej Armii Oporu, z opisu Justina to potężnych gabarytów mężczyzna. Z długimi włosami, krzaczastymi, charakterystycznymi brwiami, z zarostem na twarzy i talizmanem zawieszonym na szyi. Często nosił ze sobą włócznie. Około sześćdziesięcioletni dzisiaj mężczyzna, wg raportu HRW (Human Right Watch), nosi przepaskę zasłaniającą stracone oko.

– Kiedyś oświadczył, że nie chce widzieć żadnych rowerzystów na drodze, kilka mil za Gulu – zaczął jedną z opowieści o niesławnym komendancie Justin. – Jakiś czas po tym, przejeżdżało tamtędy pięciu mężczyzn na rowerach. Obol ich zauważył. Zabrał ich w miejsce zwane Bagna Latong, przywiązał do drzewa i zatłukł, całą piątkę, na śmierć. Znałem jednego z tych chłopaków, miał na imię Peter. Innym razem, maszerując przez Góry Paminya trafiliśmy w jednej z wiosek na pogrzeb. Obol kazał aresztować wszystkich żałobników – kilkanaście osób. Nie zostawił nikogo przy życiu, za wyjątkiem dziewięćdziesięcioletniej staruszki. Żeby opowiedziała co się stało i kto jest za to odpowiedzialny. Dla tego człowieka mordowanie niewinnych ludzi to sposób walki z rządem i UPDF – starał się tłumaczyć Justin. – Brat Obola był w armii ugandyjskiej. Pewnego razu, na przepustce, przyjechał odwiedzić ich rodzinną wioskę Bwabo Manam. Tam też został zamordowany przez Obola.

Tam śmierdziało śmiercią

Bożej Armii Oporu w kraju Aczolich już nie ma. Umęczeni przeszło dwudziestoletnią gehenną ludzie powracają do domów. Wszyscy starają się zapomnieć o dziwnej wojnie, podczas której rebelianci mordowali swoich braci, ojców i matki, a wojsko w imię ratowania porwanych dzieci, nierzadko je zabijało. Ale fakt, że Uganda odetchnęła od rebeliantów Josepha Kony’ego, niestety nie oznacza ich końca. Dzieci nadal są porywane, dorośli okaleczani i mordowani. Boża Armia Oporu znalazła bezpieczne schronienie w lasach Parku Narodowego Garamba w północno-wschodniej Demokratycznej Republice Konga. Stąd organizują swoje rajdy na wsie DRK, Sudanu Południowego (okolice Yambio) i Republiki Środkowej Afryki.

Polecamy: Sam Childers o Josephie Kony’m i Bożej Armii Oporu

O komendancie Obolu, zrobiło się głośno za sprawą raportu HRW Trail of death, dzięki któremu światło dzienne ujrzały zbrodnie, dokonane w ciągu czterech dni grudnia (14 – 17) 2009 roku w Demokratycznej Republice Konga, w prowincji Hout Uele.

Boża Armia Oporu podzielona na dwie grupy „czystą”, która podszywała się pod wojska kongijskie i ugandyjskie, dowodzona przez Binansio Okumu i „brudną” pod dowództwem jednookiego Obola, wymordowała trzysta dwadzieścia jeden osób, porwała dwieście pięćdziesiąt, w tym osiemdziesiąt dzieci. Wśród zabitych było przynajmniej trzynaście kobiet i dwadzieścia trzy dzieci. Najmłodsza z ofiar miała trzynaście lat, najstarsza siedemdziesiąt dwa.

Według zeznań świadków spisanych w lutym 2010 roku, pięćdziesięciodwuletni Moponi Galaga, widział jak „brudna” grupa zamordowała jego dwóch synów i brata. Przepełniony złością i rozpaczą, stanął przed Obolem i wykrzyczał mu w twarz, czemu zabił jego rodzinę. Jedyną odpowiedzią komendanta był duży, drewniany kij, którym pobił na śmierć zrozpaczonego mężczyznę.

– Nadal czuję smród śmierci na moim ubraniu i na mnie. Myłem wszystko dokładnie, ale nie sądzę, żeby ten zapach kiedykolwiek zniknął. To co się stało mojej rodzinie i przyjaciołom, pozostanie w mojej pamięci na zawsze. Żadna ludzka istota nie powinna umrzeć, tak jak oni umarli. Ci, którzy to zrobili, muszą zostać ukarani – powiedział pracownikom HRW świadek masakry z Demokratycznej Republiki Konga.

Szacuje się, że w szeregach Bożej Armii Oporu nadal pozostaje dwustu – dwustu pięćdziesięciu rebeliantów porozrzucanych w trzech krajach: Demokratycznej Republice Konga, Sudanie Południowym i Republice Środkowej Afryki. W ścisłym kierownictwie pozostaje Joseph Kony, Okot Odhiambo i Dominic Ongewn. „Rajd śmierci” z grudnia 2009 roku został przygotowany i przeprowadzony przez Ongwena, Obola i Okumu. Międzynarodowy Trybunał Karny całej piątce postawił zarzut zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości.

* * * * *

* Prawdziwe imię Marka i nazwa hotelu zostały zmienione.

Komentarze: Bądź pierwsza/y