– A kiedy jest ten jedyny w tygodniu pociąg na granicę, proszę pana? – Dziś, joven. Dokładnie o trzeciej nad ranem. – Mogę kupić bilet teraz? – Nie, kasa otwarta jest od godziny 1.30 i radzę być na czas, bo najczęściej biletów nie ma wcale już o tej porze, albo jest ich bardzo niewiele w stosunku do liczby chętnych na ich zakup.

No tak, to by było zbyt łatwe. Pobiegłem do hostelu, szybko spakowałem plecak i położyłem się w ubraniu na łóżku. Była godzina dwudziesta druga.

Przedostanie się z Uyuni do Chile nie jest wcale takie łatwe, jakie może się wydawać. Tzn. trudne też nie jest, w tygodniu są chyba ze dwa nocne autobusy na granice i jeden pociąg. Agencje turystyczne w Uyuni zdecydowały się nawet wprowadzić do oferty przejazd jeepem do San Pedro de Atakama dla tzw. backpackerów, którzy po drodze mają okazje zobaczyć kilka salarów, wulkany, gejzery i inne cuda na tych obszarach.

Dla mnie to było nieco za drogo, poza tym Salar de Uyuni już widziałem. Niestety wiedziałem, że nie należy się spodziewać samochodów jadących na granice. W tej sytuacji pociąg był jedynym sensownym rozwiązaniem. O pierwszej dwadzieścia zadzwonił cichy budzik w zegarku. Nawet nie zauważyłem kiedy przysnąłem. Półprzytomny zwlokłem się z łóżka, założyłem kurtkę, rękawiczki i czapkę i wyszedłem z pokoju. Na schodach sobie przypomniałem, że zapomniałem plecaka… Wrrrróć!

Przenikający ziąb lipcowej nocy (jak to brzmi w ogóle) i silny wiatr szybko mnie dobudził. Przemknąłem przez ciche ulice miasteczka i dotarłem na dworzec kolejowy, który sprawiał wrażenie, jakby został tutaj przeniesiony z zupełnie innego miejsca globu. Może z Włoszczowej?

Mimo że kasa miała rozpocząć sprzedaż biletów o wpół do drugiej, nastąpiło to dopiero kilkadziesiąt minut później. Manana. Przez ponad pół godziny krążyłem w jej okolicach, razem z kilkoma innymi osobami, czając się na bilety. Kilka razy słyszałem, jak starsze kobiety, co to pewnie już w nie jednym wagonie jechały w życiu, między sobą mówią, że biletów już dawno nie ma i trzeba będzie jechać bez. No tak, przyznałem, jak nie ma, to trzeba będzie. Nie zamierzałem opuszczać dworca tej nocy inaczej jak pociągiem.

Gdy w końcu kasjer łaskawie przyszedł, rozsiadł się wygodnie na fotelu, poprzekładał przez pięć minut papiery, zapytał się uprzejmie zgromadzonych nad nim ludzi: – Czego?

– Są bilety na granicę?

Popatrzył na jakąś kartkę, skrzywił się, pokręcił głową… – Niestety, przykro mi, wszystkie sprzedane.

Nastąpiła chwila konsternacji, kilka kobiet z kolorowymi pakunkami opuściło pomieszczenie kasowe, zostałem tylko ja i jakaś mała grupka Argentyńczyków.

– Na pewno nic nie ma? – zapytałem licząc sam nie wiem na co.

– Hmm.. no jakby tak się przyjrzeć to może znalazłyby się ze dwa miejsca w klasie ekonomicznej.

Była nas tam w sumie szóstka, ale nie czułem żadnej więzi z pozostałymi ludźmi, więc mówię, że w takim razie to ja poproszę jeden. Zaczęły się pytania o imię, nazwisko, numer paszportu itd. W międzyczasie zapytałem o której odjeżdża pociąg i ile jedzie na tą granicę. Odpowiedzi nie zgadzały się za bardzo z tym, co mówiono mi wcześniej i czego oczekiwałem. Po zadaniu jeszcze dwóch kontrolnych pytań zdecydowałem się zagrać, jak to się mówi, vabank.

– Przepraszam, a gdzie ten pociąg jedzie tak właściwie?

Kasjer oderwał się od wypisywania biletu, podniósł wzrok i popatrzył na mnie z nad okularów.

– Słucham?

– No, gdzie ten pociąg jedzie? Na którą granicę? Bo ja chcę do Chile.

Facet pokręcił głową, coś poklepał na komputerze i powiedział: – Ten pociąg jedzie do Argentyny. A do Chile, proszę Pana, to wszystkie bilety są wolne, będzie Pan trzecim pasażerem! Odjazd o godz. trzeciej, dziękuje, do widzenia.

Pociąg okazał się towarowym składem z doczepionym jednym wagonem osobowym. Bez elektryczności, jakiekolwiek ogrzewania, z dwoma, otwartymi przedziałami. Zamiast o trzeciej wyruszyliśmy po czwartej. Oprócz mnie, w pociągu było kilku miejscowych, a także rozmawiająca po angielsku para w moim wieku – on Żyd, ona Chilijka. Całości dopełniał śpiący kilka foteli dalej pracownik kolei, którego radio informowało nas o postępach w doczepianiu kolejnych wagonów.

Spać praktycznie się nie dało, także z powodu zimna. Miałem praktycznie większość ubrań na sobie i dodatkowo siedziałem w śpiworze, a na stopach miałem rękawiczki, jednak to i tak było za mało. Z nudów zacząłem gadać z siedzącą niedaleką parą. Przyjechali na dwutygodniowe wakacje do Boliwii i… nic im nie wyszło, burza piaskowa uniemożliwiła im wycieczkę na Salar de Uyuni, inne plany też jakoś nie zagrały, czekali dwa dni na daremno w miasteczku, podczas burzy piaskowej, w końcu musieli wracać na samolot z La Paz do Santiago, ale taksówkarz musiał zatankować benzynę w wyniku czego się spóźnili na odlot i dlatego muszą jechać pociągiem.

O Boliwii mieli raczej niezbyt pochlebne zdanie, szczególnie ów Żyd, który, miałem wrażenie, należał do grupy nieustająco narzekających na wszystko, życiowych malkontentów. Śmieszny gość.

Z Avaroa musieliśmy wyruszyć w trzykilometrową podróż do biura migracyjnego Chile. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Gdy w końcu dojechaliśmy około południa do Avaroa, załatwiliśmy formalności związane z odprawą paszportową, okazało się, że musimy iść na piechotę trzy kilometry do biura migracyjnego Chile. Granica przebiegała przez pas pustyni, na ogromnym płaskowyżu, pomiędzy dwoma pasmami górskimi, gdzie nie było praktycznie niczego. Fantastyczne widoki.

Oczywiście ani one, ani sam fakt, że trzeba gdzieś iść, nie podobał się specjalnie moim nowym znajomym, którzy jak na prawdziwych travelerowców przystało, podróżowali ze stuprocentowym wykorzystaniem zasady pack light. Oprócz swoich plecaków, kilku mniejszych sakw z kocami i poduszką, mieli  gitarę, na której żadne z nich jeszcze nie potrafiło grać, a także najcięższą z całego dobytku torbę z zastawą talerzy, specjalnie dobranym jedzeniem i opasłą Torą.

Stwierdziłem, że religia zdecydowanie nie sprzyja podróżnikom z Izraela.

Zaoferowałem się, że poniosę im gitarę, ale i tak po pierwszym kilometrze myślałem, że ta para już nie wykona ani kroku więcej. Szczęśliwie załapaliśmy się na odjeżdżający właśnie dosłownie ze środka pustyni autobus, który zawiózł nas parę kilometrów dalej. Do Ollague, gdzie rozpoczął się cyrk.

W żadnym z dotychczasowych krajów w Ameryce Południowej nie widziałem czegoś takiego. Najpierw zebrano od nas paszporty, rozdano deklaracje celne, a potem ustawiono cały autobus w długiej kolejce po stemple wjazdowe. Funkcjonariusze migracyjni byli dość dokładni, co, gdzie, do kogo, po co…

Większość autobusu stanowili mieszkańcy Chile. Fakt, że jestem z Polski wzbudził ich jakieś wyjątkowe zainteresowanie. Następnie wszyscy musieli przejść przez kontrolę bagażów. Panowie w białych, gumowych rękawiczkach otwierali plecaki, walizki, tobołki i przeszukiwali je w poszukiwaniu owoców, warzyw, roślin i innych substancji, który wwóz do Chile jest surowo zabroniony. Kraj ten wyjątkowo pilnuje swoich granic przed ‘inwazją bakterii’ z zewnątrz. Nie można wwozić wielu rzeczy, a podjęcie prób przemycenia czegoś zazwyczaj karane jest wysokimi grzywnami. Mnie zabolała tylko strata worka z liśćmi koki, które okazały się w Chile nielegalne.

Po prawie trzech godzinach spędzonych na odprawie, w końcu udało się ruszyć dalej. Zupełnie pustymi drogami, przez solniska, pustynne tereny, laguny i gejzery, z dominującymi w krajobrazie wulkanami za oknem, dojechaliśmy do Calamy. W czasie tej przejażdżki poznałem jedynego tak naprawdę gringo w autobusie – Braydona z Australii, który podróżuje na trzymiesięcznym bilecie samolotowym RTW. Złapaliśmy dobry kontakt i stwierdziłem, że pojadę z nim do San Pedro de Atacama, pomimo że w ogóle tego nie planowałem.

I tak późnym wieczorem znalazłem się w tym niewielkim miasteczku turystycznym, słynącym jako punkt wypadowy do wszelkiego rodzaju atrakcji znajdujących się na pustyni Atakama. Szybko przekonałem się, że Chile bez dwóch zdań jest najdroższym państwem odwiedzonym przeze mnie do tej pory. To był szok. Najtańszy nocleg w miasteczku udało mi się znaleźć za sześć tysięcy pesos (12 USD)! Średnia wynosi 15-20 USD za noc, najczęściej w dormitorium, a ceny wody, ciasteczek czy nawet zestawów almuerzo są średnio trzykrotnie wyższe niż w Boliwii czy Peru. Trzeba stąd spier…

Rano spakowałem plecak i po krótkim spacerze po niezaprzeczalnie dość urokliwym miasteczku, wyszedłem około południa na autostradę. Ruch był raczej niewielki w interesującym mnie najbardziej kierunku południowym, wobec czego zdecydowałem się wrócić do Calamy i stamtąd nawigować w stronę Panamericana Highway. Po godzinie wsiadłem do pierwszej ciężarówki i tak się zaczęła trwająca prawie trzy dni tytułowa żegluga autostopowa…

Do przejechania miałem niemal dwa tysiące kilometrów. W Concepcion czekała już na mnie zaprzyjaźniona rodzina, z którą miałem przyjemność spędzić ubiegłe święta Bożego Narodzenia w Nikaragui. Los chciał, że mieliśmy zetknąć się ponownie podczas mojej podróży, z czego bardzo się ucieszyłem.

Chile ma opinie jednego z najlepszych do poruszania się autostopem krajów w Ameryce Łacińskiej. Drogi są tutaj w rewelacyjnym stanie, kierowcy ponoć chętnie zabierają pasażerów, w dodatku na ogół jest bezpiecznie i wzdłuż połowy tego cieniutkiego państwa biegnie tylko jedna główna droga, właśnie Panamericana, oznaczona tutaj numerem 5. Przez te trzy dni miałem okazję zweryfikować wszelkie moje informacje na ten temat.

To był dość męczący czas. Trochę się spieszyłem, trochę może wyszedłem z przyzwyczajenia po pobycie w La Paz… Ale tego się nie zapomina, to jest jak zew i nie przesadzam. Jest jakaś radość w małych rzeczach, w tym siedzeniu wysoko w ciężarówkach, ciekawość każdego kierowcy, który się zatrzyma, jak będzie tym razem itd.. A było mniej więcej tak…

Setki kilometrów przejechanych w tirach, godziny stania na poboczu, puste drogi i niesamowite krajobrazy. Najbardziej suche miejsce na świecie – Pustynia Atakama, gdzie z trudem można dopatrzeć się jakiejkolwiek roślinności, hałdy licznych kopalni, wulkany, a w końcu i ocean, którego nie widziałem od prawie trzech ostatnich miesięcy, podczas których praktycznie nie zjeżdżałem nawet poniżej 2,5 tys. metrów n.p.m.!

Spałem po drodze. W jakiejś wiosce ktoś doradził mi, że tam obok autostrady jest niezamieszkana rudera, gdzie leży materac i można się przespać. Gdy w środku nocy obudziły mnie ciche próby otwarcia drzwi od zewnątrz wyskoczyłem ze śpiwora i w trzydzieści sekund miałem na sobie spodnie i buty, by ewentualnie powitać nimi po staropolsku nieproszonych gości. Po krótkiej rozmowie przez zabarykadowane przeze mnie drzwi odeszli. Nie wiem czego chcieli, może tak jak ja się przespać, może zastać mnie śpiącego…

Innym razem rozłożyłem karimatę na pace ciężarówki przewożącej zazwyczaj piwo (niestety, była rozładowana :] ). Jadłem śniadania i kolacje z kierowcami, obiadów nie było w menu. Posiłki składały się z kilku skromnych kanapek, herbaty robionej w szoferce na palniku i czasem jakiejś sałatki z puszek rybnych. Toaleta poranna i wieczorna to łazienki w przydrożnych barach lub częściej baniaki z wodą wożone w skrytkach samochodów.

W trzy dni przejechałem prawie tyle, co przez ostatnie pięć miesięcy. Nieraz jechało się wolniej, innym razem pożyczałem kierowcom mój odtwarzacz mp3 i puszczałem muzykę z katalogu o nazwie ‘niezła wixa’. Zadziwiające, jak zmieniała się wówczas dynamika jazdy :) Było słonecznie, poza nielicznymi wyjątkami, podczas przejazdów przez góry, jednak trochę chłodno. Generalnie im bardziej na południe tym więcej roślinności i zimniej. Ale tutaj wszystkie samochody są nowe, nie ma potrzeby opatulania się kocami jak w Peru czy jeżdżenia w czapce. Ogrzewanie w szoferkach ciężarówek to naprawdę doskonały wynalazek!

 

Niesamowita przygoda zdarzyła mi się niecałe pięćset kilometrów przed Santiago. Do Coquimbo dowiózł mnie kierowca ciężarówki, z którą przejechałem ostatnie prawie 1000 kilometrów! Musiał załadować na pakę towar i powiedział, że weźmie mnie, jeśli nic nie złapię do tego czasu. Zostawił mnie pośrodku miasta i zanim dotarłem na wylotówkę zrobiło się późno. Musiałem przejść dobre 8 kilometrów wzdłuż ruchliwej arterii. Powiedział, że szef surowo zabrania kierowcom brania autostopowiczów i dlatego nie może mnie zawieźć dalej, na przedmieścia, bo tam go mogą przyłapać. No trudno.

Jestem w odpowiednim miejscu, czas trochę mniej odpowiedni, zaczyna się ściemniać. Stoję drugą godzinę i zaczynam się powoli rozglądać za miejscem na rozbicie namiotu. Próbuje skupić myśli na samochodach, które nadjeżdżają coraz rzadziej. – No, może ty, wyglądasz na miłego… – Stary, z takim samochodem, Ty i ja, możemy dojechać daleko, no.. zatrzymaj się.

Gdy na drodze nie ma aut, tak jak zawsze, próbuje sobie wyobrażać samochód, który się zatrzyma. Czasem wyobrażam sobie też kierowcę, jego cechy charakteru, śmiech, muzykę, której słucha. Wysyłam pozytywne myśli w Uniwersum… Law of Attraction. Wczoraj, stojąc gdzieś na Atakamie myślałem o czarnym, sportowym ‘suwie’, lecącym z prędkością 150 km/h, miłym gościu, który, kto wie?, może mnie ugości w domu albo zaprosi na kawę na stacji przy okazji… Wiem, może to głupie czy dziecinne, ale czemu nie?

Ale wróćmy do Coquimbo, zbliża się godz. 19, stanie po ciemku nie ma sensu i za chwilę trzeba się będzie zbierać. Trudno, żadnych negatywnych myśli, zawodu… I nagle samochód skręca z lewego pasa i zatrzymuje się tuż obok mnie. Czarny, sportowy ‘suw’, a w środku… dwóch facetów. Patrzę po oczach, pozory mogą mylić, nie chcę ‘powtórki z rozrywki’… Oferują mi wrzucenie plecaka do bagażnika, ale znamy już te numery wszyscy. Decyduje się wsiąść.

Szybko się okazało, że słusznie. Horacio i Dionizy są Chilijczykami, ale razem z rodzinami od 10 lat mieszkają i pracują w USA. Teraz wracają do domów ze służbowej delegacji na północy kraju, w trakcie której podpisali kontrakt na duże zamówienie minerałów. Są wyjątkowo zadowoleni. Bardzo szybko znajduje wspólny język z Horacio. Ma czterdzieścikilka lat, żonę, trójkę dzieci. W Stanach znalazł się z siedmioma dolarami w kieszeni 10 lat temu. Tego dnia, gdy razem jechaliśmy, mówił mi, że też wielu ludzi mu pomogło, jeździł stopem, bo nie stać go było na bilety autobusowe, był biedny, łapał się przeróżnych prac, ale nigdy nie był nieszczęśliwy. Zdradził mi, że w tym roku planuje zarobić swój pierwszy milion dolarów.

Opowiadałem o swoich przygodach. Gdy powiedziałem, że w pierwszej chwili zastanawiałem się, czy w ogóle wchodzić do ich samochodu, bo niecałe dwa tygodnie temu okradli mnie w ten sposób w Boliwii, Horacio sięgnął do skrytki i wyjął pudełko z telefonem komórkowym. Odwrócił się i powiedział: – Co by nie mówić, ja sądzę, że na świecie istnieje równowaga – są ludzie, którzy kradną, ale są też i tacy, których stać na dobre uczynki. Mają oni niektórych rzeczy za dużo i chcą się nimi dzielić. Ze mną też się dzielono, gdy mi brakowało wielu rzeczy. Dlatego chciałbym abyś przyjął ode mnie ten telefon.

Próbowałem oponować, że to zbyt wiele, że nie potrzebuje telefonu, ale Horacio był nieustępliwy. I tak stałem się posiadaczem nowiutkiego Sony Ericsonna!

Kilkaset kilometrów jakie dzieliło nas od Santiago upłynęło szybko. Do radia podłączyłem swój odtwarzacz mp3 i przy kawałkach klasycznego rocka jechaliśmy w ciemnościach z prędkością 140 km/h… czyli prawie tak, jak to sobie wymyśliłem poprzedniego dnia :)

Horacio okazał się muzycznym samoukiem, opowiadał, że zawsze lubił słuchać muzyki, ale nigdy nie stać go było na instrumenty. Gdy po jakimś czasie sytuacja się zmieniła, w garażu zrobił sobie małe studio. Ma cztery gitary, perkusje, keyboard, gra na fletach i andyjskich piszczałkach. Zdradziłem się, że też próbuje nauczyć się grać na harmonijce. Mój nowy znajomy umiał grać też i na tym instrumencie. Prowadził jedną ręką, a drugą trzymał harmoszkę i improwizował do Hotelu Kalifornia lecącego z głośników. Zainspirował mnie do dalszej pracy. Na koniec zaprosił mnie do swojego rodzinnego domu, 80 km na południe od Santiago. Tam poznałem jego familię, a jego żona przyrządziła nam kolację składającą się z pysznego mięsa, które wkładaliśmy w ciepłe bułki i polewaliśmy sosami. To był mój pierwszy ciepły posiłek od trzech dni.

Gdy zrobiła się północ, odwiózł mnie do luksusowego motelu na godziny, zapłacił za pokój za całą noc i umówił się ze mną, że rano przyjedzie po mnie, zjemy razem śniadanie u niego w domu i odwiezie mnie na autobus. O autostopie nie chciał słyszeć. Mimo moich protestów, zapłacił za bilet autobusowy do Chillan, kupił chip aktywacyjny i ładowanie do telefonu, a gdy na terminalu żegnaliśmy się wcisnął mi jeszcze do kieszeni 40 USD! I jak tu nie wierzyć w dobro ludzi i potęgę kreacji? :)

W Chillan spotkałem się już z moimi przyjaciółmi. Pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów w stronę granicy z Argentyną, gdzie następnego dnia zostałem zaproszony na wspólną jazdę na nartach po ośnieżonych stokach Andów! Było trochę jazdy typowo stokowej, ale nie omieszkałem sprawdzić również tamtejszego puchu. Radość nieprawdopodobna, pomimo nie najlepszej widoczności w niektórych momentach! Ech, dawno na nartach nie jeździłem, brakowało mi tego.

Następnego dnia wróciliśmy do Concepcion, gdzie „moja” rodzina, bo po raz kolejny tak się czuje u mych znajomych, mieszkać będzie przez najbliższe pół roku…

Kuba Fedorowicz

Zawsze powtarzał, że trzeba iść własną drogą - i robił to konsekwentnie. Odbył samotna podróż autostopem po Ameryce Łacińskiej - swoje Grand Tour, uwielbiał sporty, ruch, działanie. Swoją ziemską wędrówkę zakończył 6 marca 2012 roku.

Komentarze: 2

jack 9 listopada 2010 o 17:13

Panie Kuba – szacun ! dobry tekst i miło sie czyta.
Takie autostopowanie pozwala zobaczyć jak mało do szczescia potrzeba i ile to jeszcze dobrych ludzi mozna spotkac na drodze ;) ach…

Odpowiedz

bartosz.makowski@wp.pl 27 lutego 2011 o 14:57

Drogi Kubo, już tak dawno nie czytałem autostopowego tekstu, który opisuje tak dosadnie życzliwość ludzką, spotykaną w czasie podróży. Życzliwość, której sam doświadczam ogrom od kilku lat. Bardzo dobrze się czytało do tego, pozdrawiam, szerokiej!;)

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.