Chaitén nie umrze. Raport z opuszczonego miasta
Jest ósma rano. Wchodzimy do Chaitén od strony portu. Male miasto na południu Chile, domy spowite mgłą, gdzieniegdzie z kominów unosi się dym. Wszędzie głucha cisza. Na jednym z okien napis: „Chaitén nie umrze”.
Przejeżdża samochód i znów zapada cisza. Dochodzimy do głównego placu, obok kościoła powiewa wywieszony transparent: Przed wulkanem, rzeką i głupimi politykami uchroń nas Panie.
To był maj
Miasto Chaitén leży dziewięć kilometrów od wulkanu o tej samej nazwie. W około piękne góry porośnięte lasami, w oddali idealny, stożkowy wierzchołek kolejnego wulkanu. Z plaży, w bezchmurny dzień, można zobaczyć majaczącą w oddali wyspę Chiloé. Ponad sześć tysięcy mieszkańców – wielu wykorzystuje położenie miasta i z powodzeniem żyje z turystyki.
I nagle, na początku maja 2008 roku, wulkan Chaitén, powszechnie uznany za wygasły, daje o sobie znać. Całe miasto zostaje w porę ewakuowane.
Tych sześciuset
Bardzo niewielu decyduje się na powrót do Chaitén. Niektórzy nie mają zupełnie do czego wracać – ich domy zostały zmiecione do morza przez rwąca rzekę stopionego śniegu, połamanych drzew i wulkanicznego pyłu, która zmieniła bieg i wyryła nowe koryto przez środek miasta. Rzeka naniosła tyle błota, że brzeg morza cofnął się o kilkadziesiąt metrów. „Nowa” plaża usłana jest połamanymi drzewami, szczątkami domów i skał wulkanicznych. Ucierpiały niemalże wszystkie domy – zalał je wulkaniczny pył wymieszany z wodą, niekiedy nawet do wysokości dwóch metrów.
W około mnóstwo szarych, obumierających drzew przysypanych pokaźną warstwą szarego pyłu. Smutny krajobraz, z którym walkę podejmuje około sześciuset osób, jedynie dziesięć procent ludności mieszkającej tu przed wybuchem.
Bez prądu
Minęły już ponad dwa lata od katastrofy, a w Chaitén nadal nie ma prądu. Instalacja wodna działa, ale jest na tyle prowizoryczna, że często brakuje tu wody lub „leci” ona pod bardzo niskim ciśnieniem. Pozrywane kable elektryczne wiją się po ziemi lub zwisają ze słupów. Ci, którzy zdecydowali się na powrót, kupili sobie agregaty prądotwórcze i włączają je tylko na parę godzin- wieczorem, gdyż pożerają one dużo drogiego paliwa (stacja benzynowa jest nadal nieczynna).
Mieszkańcy Chaitén wynajęli wspólnie prawnika, który ma wymusić na urzędnikach jakieś działania. Jak mówi właścicielka hotelu, w którym się zatrzymaliśmy: – My nie oczekujemy żadnych rzeczy, darów, prezentów, chcemy tylko prądu i wody, żeby móc normalnie żyć.
Własnymi siłami
Siedzimy w hotelowej kuchni. Właścicielka hotelu, starsza, bardzo miła pani, ugniata ciasto na chleb, a my gotujemy sobie kolację. Opowiada nam, jak wraz z sąsiadami, za własne pieniądze, wynajęli spychacz i oczyszczali swoją ulice – teraz jest ona całkowicie przejezdna, choć była pokryta ponad metrową warstwą błota.
Kobieta wróciła do Chaitén już w lipcu, dwa miesiące po wybuchu wulkanu, choć dostała, tak jak inni mieszkańcy, alternatywną propozycję od rządu, czyli mały domek w Puerto Montt, dwustuczterdziestotysięcznym mieście, oddalonym o jakieś dwieście kilometrów.
Tylko z czego ja miałabym tam żyć?! Tutaj mam przynajmniej hotel, który pomieści dwadzieścia osiem osób. A tam? Przecież mam córkę na studiach, której trzeba pomóc. I sama też chcę godnie żyć.
Prosimy, przestańcie nas rabować!
Czyżby wszyscy zapomnieli o Chaitén i o ludziach, którzy chcą wrócić do swoich domów, bo nie potrafią i nie chcą żyć gdzie indziej?
Dlaczego nikt przez ponad dwa lata nie zadbał o odbudowanie sieci elektrycznej?
Dlaczego policja nie zabezpieczyła jedynych dwóch dróg wjazdowych do miasta i pozwolono na splądrowanie wielu domów? Napisy na niektórych z nich są mieszanką złości, rozpaczy i bezsilności. Teraz na ulicach niemalże pustego miasta, co chwila widać patrol policji, który nie ma nic do roboty…
Silvio
Wchodzimy do opuszczonej szkoły – budynek nie jest zabezpieczony, w niektórych klasach stoją jeszcze przysypane pyłem krzesła. Sala do nauki języków ze sprzętem audio, wygląda tak, jak gdyby czekała na uczniów; znajdujemy całe sterty nowiutkich książek, których nikt nie uprzątnął, a przecież można je z powodzeniem wykorzystać ponownie.
Dochodzimy do brzegu rzeki, która powaliła jeden z mniejszych budynków należących do szkoły. Z miasteczka zbliża się ktoś na rowerze – mężczyzna około pięćdziesiątki – i zatrzymuje się nad brzegiem, niedaleko nas. Tak jakoś dziwnie, jakby na coś czekał – postanawiamy zagaić.
Pytamy się o katastrofę, a on chętnie opowiada. Dopytuje się o nas, co tu robimy, o Polskę, o życie w naszym kraju i o nasze wrażenia z Chile i z Chaitén. Przedstawia się i chce poznać nasze imiona. Gdy mamy się już rozstać, pyta nas, czy może zrobić nam zdjęcie – wyjmuje ze swojej saszetki mały aparat i cyka nam fotkę. – Dziękujemy, że nas tu odwiedzacie – uśmiecha się jeszcze raz i odjeżdża na swoim rowerze.
Chaitén żyje
Powoli wracamy w stronę naszego hotelu. Mijamy świnie, które biegają po pustych ulicach miasta i coś wcinają. W oddali widzimy krowę przechadzającą się po chodniku. Trafiamy na cztery konie, które ze spokojem skubią trawę na dwupasmowej ulicy. Jeden z nich ociera swędzący zad o slup elektryczny. Przypominamy sobie zająca, który nad ranem przemknął przez zaspane jeszcze miasto.
Następnego dnia budzi nas piękne słońce. W taką pogodę miasto wygląda trochę weselej, jest więcej ludzi na ulicach. Widać, że Chaitén żyje.
Komentarze: (1)
jagoda 1 grudnia 2010 o 14:00
Łukasz, a mógłbyś tak częściej nas raczyć tekstami? ;-)
Odpowiedz