Rowerem po Carretera Austral
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nic nowego przecież. W tym właśnie momencie siedzę na podłodze hosteliku w jednym z najbardziej samotnych pueblos argentinos – jestem w Antofagasta de la Sierra. Mijają trzy dni odkąd wreszcie porzuciłem na dobre pampę, i długie proste Ruty 40. Trzy dni wspinaczki na wysokość prawie czterech tysięcy metrów. Otacza mnie księżycowy, wulkaniczny krajobraz. W promieniu dwustu kilometrów tylko argentyńska puna.
W takich oto warunkach cofam się w czasie o dwa miesiące. Jest analogia. Choć było to cztery tysiące kilometrów na południe, to również wtedy porzuciłem Rutę 40 i pampę. Czekał na mnie El Chalten, Fitz Roy, i 1500 kilometrów po szutrowej ścieżynce wijącej się przez góry południowego Chile.
Brama do chilijskiej patagonii
Carretera Austral była dla mnie impulsem (no dobra, może jednym z kilku), który spowodował, że jestem tu gdzie jestem. Zaczęło się oczywiście od wchłaniania informacji, i mozolnego budowania świadomości o tym, co kryje się pod tą nazwą. Nie jest łatwo. Otwarcie mapy googla na południowym Chile niewiele pomaga. Widać samotną nitkę – drogę wijącą się między fiordami i górami. Gdzie jest początek? Jak się tam dostać?
El Chalten. Mała argentyńska mieścina, typowy zbiór blaszaków. Baza wypadowa w masyw Fitz Roy’a. Prąd jest produkowany na miejscu w wielkim, ryczącym na obrzeżu miasta generatorze. Nie ma zasięgu komórki a bajty internetu sączą się jak woda w muszli klozetowej. Dla mnie to brama do Chile… Z dziwnym respektem wyruszam w towarzystwie dwójki Francuzów na podbój Carretery. Rower obładowany żarciem, a przed nami górski szlak.
Przeprawa do Villa O’Higgins w naszych głowach jest jak legenda po lekturze dziesiątków opisów i porad. Wszyscy piszą, że jest ciężko. Dwa jeziora, a pomiędzy nimi przełęcz na którą prowadzi górska ścieżka.
8 kilometrów – 8 godzin. Wszystko zależy od pory roku. Na szczęście my trafiamy na początek sezonu i łodzie przewożące turystów przez jeziora już kursują.
Lądujemy na północnym brzegu Lago Desierto. Jest tu tylko argentyńska placówka graniczna. Dalej na przełęcz prowadzi typowy górski szlak pieszy.
Targamy rowery stopniowo, po sto metrów. Taka walka trwa jakieś sześć godzin. Gdy późnym popołudniem osiągamy przełęcz goni nas wielka śnieżna chmura. Na szczęście od strony Chile jest już lepiej – jest coś co można nazwać drogą.
Zsuwamy się nią w dół w kierunku Lago O’Higgins, aby rozbić namioty na przystani gdzie cumuje nasz kolejny prom. Powoli złażą się inni viajeros i gdy przypływa łódź jest spory tłumek. Może jednak nie będziemy tak do końca sami? Mamy dzień zapasu. W małej chatce – poczekalni jest koza, więc gotujemy, pieczemy chleb. Gdy teraz wspominam, to dla mnie esencja Carretery Austral.
Droga jest celem. Podróż. Piękne miejsce nad rzeką lub jeziorem. Wieczorne ognisko. Kąpiel w zimnej wodzie. Nade mną ośnieżone szczyty południowych Andów. Proste życie. I znów nie wyobrażam sobie pokonywać tych przestrzeni w inny sposób, niż rowerem. Dwa kółka dają wolność nieosiągalną w żaden inny sposób.
Carretera się zmienia
Ale Carretera też się zmienia. Przez te 1500 kilometrów można zaobserwować przemianę przyrody. Zaczynam podróż w bliskim nam otoczeniu, w klimacie podobnym do polskiego. No, może wyłączając dziwnego ptaka, który wydaje odgłosy jak przychodzący SMS. Trzeba też zasłonić ręką lodowce, i ośnieżone, skaliste szczyty.
Droga wije się dolinami. Gdy mijają się dwa samochody, oba zjeżdżają prawie w krzaki. To taki tunel – labirynt. Wchodzisz na jednym końcu, a po miesiącu wypełzasz z drugiej strony. Bo zwykle miesiąc zajmuje przejechanie tych 1500 kilometrów. Na tym drugim końcu przyroda to już prawie dżungla. Małe szanse na przydrożny nocleg, chyba, że masz maczetę.
Zmieniają się też ludzie. Carretera Austral powoli nasiąka turystyką. Ta fala świadomości i przedsiębiorczości lokalnych mieszkańców dotarła mniej więcej do Cohiayque – stolicy regionu Aysen. Na północ od tego miejsca każdy sprzedaje empanadas albo jakieś ciastka, no i domowy chleb. Na południu szukaj wiatru w polu. Małe osady zabite dechami. Trzeba robić zapasy na kilka dni do przodu.
Nie ma tu również bankomatów, a jak są to nie przyjmują kart Visa. Nie masz pieniędzy – nie wydajesz na głupoty. Proste, ale niekoniecznie korzystne dla miejscowych. Z rozmów z nimi wynika, że jeszcze kilka lat temu tak było wszędzie. Świat się zmienia.
Śnieg i 30 stopni Celsjusza
Wyruszając z Villa O’Higgins napotykam bajkerów podążających na południe. Wielu wygląda tak, jakby zaraz mech miał na nich wyrosnąć. Słyszę o deszczu padającym non-stop przez dwa tygodnie. Taki był grudzień 2012 roku. Styczeń 2013 wszyscy uważają za nietypowy. Lampa pali niesamowicie. Przemierzając te tereny co chwila muszę sobie przypominać, że te lazurowe jeziora i rzeki to tylko wyjątkowy moment w roku. Normalnie jest tu szaro, zimno i mokro.
Jednak pogoda potrafi zaskoczyć. Tak dzieje się w masywie Cerro Castillio. Na przełęczy łapie mnie śnieg. Gdy zjeżdżam w dolinę wieje i leje. Kończę dzień przemoknięty i przemarznięty. Dwa dni wcześniej było 30 stopni, a dwa dni później znów pali słońce. Ciągle jestem w nieobliczalnej Patagonii.
Boże Narodzenie, i Nowy Rok stają się dość abstrakcyjnymi nazwami. Jedyne co o nich przypomina, to choinka z ozdobami, Mikołaj czający się gdzieś w rogu pomieszczenia. Większość turystów nie wie co począć. Narzucona kulturowo z góry wyjątkowość tego czasu jest mocno w nas zakorzeniona. We mnie chyba też.
Wigilia. Udaje mi się ugotować barszcz, oraz zrobić pierogi wałkując ciasto butelką taniego mocnego alkoholu. Nadzienie jest z soczewicy. Wszystko w małym schronie na przystani promu.
Wokół dwa domy i mały sklepik. Pożyczam garnek bo menażka za mała. Francuzi nie bardzo wiedzą po co tyle zachodu. Po dwóch godzinach gotowania, z których wynika jedynie po trzy pierogi na głowę, robimy wielki gar makaronu i najadamy się do syta. Największy oddech to brak atakujących reklam i nagonki na świąteczne zakupy.
Miesiąc później Te momenty są bardzo odległe. Podróżuję ciągle z Francuzami. Chaiten, u stóp wulkanu. Mała wioseczka przysypana trzema metrami popiołu. Erupcja nastąpiła trzy lata temu, a chłopaki ciągle szuflują do taczki biały pył.
Pora na Argentynę
Stożki wulkaniczne to znak, że zbliża się kolejny etap podróży. Pora przedostać się do Argentyny. Czas zamienić empanadas con carne (pierogi z mięsem) na facturas (czyli małe, słodkie ciastka), no i obciąć zera na wszystkich cenach bo w Chile wszystko jest w tysiącach (co miejscowi nazywają lucas np. diez lucas – 10 tys.) a w Argentynie w pojedynczych peso.
Wypełzam z górskiego tunelu Carretery Austral na otwarte przestrzenie pampy. Możliwość spojrzenia kilkadziesiąt kilometrów przed siebie przynosi ulgę. Jak zwykle punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Ulga jest chwilowa. Po paru dniach zamienia się w monotonię. Sto kilometrów – dwa zakręty – trzy górki. Mam problemy z ogarnięciem przestrzeni, tyle jej jest do przejechania. Ale to już temat na kolejną historię…
Luty 2013
Komentarze: Bądź pierwsza/y