Pierwszego podejścia pod Popa Iwana nie możemy zaliczyć do udanych. Gęste chmury i padający deszcz przeganiają nas jeszcze przed dojściem do głównej grani Czarnohory. Pogoda nadchodzi dopiero trzeciego dnia.

Pierwsza część opowieści: Czarnohora z chatki u Kuby

Szybkie zebranie rady starszych na cel wyprawy wyznacza Szpyci (1863 m n.p.m.), malowniczy szczyt w środkowej części pasma, jeden z symboli Czarnohory. Jego rozpoznawalnym znakiem są kamienne żebra, pozostałość po procesach wietrzenia. Przedsmak czekających widoków dają działające na wyobraźnię nazwy, jakimi zwykło określać się te formy: czarnohorski barbakan, skalne organy, kamienny las.

Rozgrzewka na mokro, czyli czarnohorskie organy

Początkowy etap wędrówki ma wręcz spacerowy charakter. Ścieżka łagodnie opada do malowniczej dolinki, na dnie której wije się potok Czerłenyj. Na kwiecistej łące huculskie koniki leniwie poskubują trawę a na niebie baranek goni baranka. Czarnohorska sielanka, szybko zostaje ujęta w kadr aparatów. Dziewczyny ochoczo pozują na tle bajkowego landszaftu przywołując w pamięci informacje o ludowych wierzeniach.

Kamiennym żebrom, które stanowią cel wędrówki, lokalna ludność przypisywała magiczne właściwości. Ponoć szczególną moc uzyskiwały zebrane w ich sąsiedztwie kwiaty i zioła. Wykorzystywano je nie tylko w lecznictwie, lecz także do czarów miłosnych a nawet czarnej magii. Najbardziej skuteczne miały być te zbierane o świcie, w święto Iwana Kupały. Wówczas gromadziła się w nich moc ziela, gór, rosy i świętego dnia.

Po przejściu przez Bystrec i potok o tej samej nazwie wędrujemy rozległą polaną, z której widać rosnącą w oddali grań. Wśród chaszczy Kuba wskazuje ślady przedwojennej turystyki.

Kamienne mury i zmurszałe belki to wszystko, co pozostało z wielkiej pasji człowieka do gór. Po wkroczeniu na te tereny Armii Czerwonej, prowadzący „Dom wypoczynkowy w Gadżynie” – rotmistrz Karol Gaudin – musiał zostawić cały dobytek swojego życia. Pozwolono zabrać mu jedynie czajnik i książkę kucharską. Niedługo cieszył się wymarzonym schroniskiem, które zbudował własnymi siłami. Działało niespełna dwa lata.

Szare chmury wyrywają nas z zadumy nad przedwojennymi losami Polaków. Trzeba ruszać w drogę, przed nami prawie trzy godziny wspinaczki.

Deszcz dopada nas już w lesie. Droga robi się kamienista, śliskie płyty wcale nie ułatwiają podejścia. Jednak na końcu ścieżki dostrzegamy światło. Przestaje siąpić. Promienie słońca odbijają się od wysokich ścian, układających się w kształt podkowy. W dole szumi górski potok. Przed nami otwiera się polodowcowy Kocioł Gadżyny – jedno z piękniejszych miejsc w całym paśmie. Dla takich widoków warto było się męczyć.

Po przekroczeniu strumienia i wyjściu z kosówki, wyrasta przed nami zielona grań. Ze zboczy wystrzeliwują pionowe, kamienne słupy, które zdają się dźgać nisko zalegające nad horyzontem chmury. To Szpyci (ukr. szpice, szprychy) – 1864 m n.p.m. Właśnie z tego miejsca prezentują się najciekawiej i w pełnej okazałości, niczym majestatyczne rzeźby wykute dłutem czasu.

Droga w górę jest męcząca, lecz widoki wynagradzają ból mięśni. Gdy osiągamy szczyt nie sposób cieszyć się z sukcesu. Huk grzmotu rozchodzi się echem po całym kotle. Czarnohora znowu pokazuje swoje mroczniejsze oblicze. Nie możemy liczyć na taryfę ulgową. Kolejne grzmoty zwiastują zbliżającą się burzę.

Gdy dopadamy kosówki, niebo rozdziera huk. Zaczęło się! Wpierw powoli, kropla po kropli, jakby na wydział. Po chwili szybciej, seria za serią, odbijając się rytmicznie od przeciwdeszczowych membran. I wreszcie z całą siłą, bez szans, bez litości. Natura chluszcze i smaga rzęsiście. Leje gdzie popadnie. Za kaptur, za spodnie, za polar, za koszulkę, za bieliznę. Kolejne suche przyczółki kapitulują jeden za drugim. Woda chlapie w butach, wiatr smaga zmrożone dłonie, zalewane hektolitrami zwątpienia morale ledwo utrzymuje się na powierzchni.

Po dwóch godzinach wątpliwej kąpieli dochodzimy do lasu. Deszcz jakby trochę zelżał. Łka teraz cichutko nad naszym losem. Doskonale wie, że do gry wchodzi czarnohorskie BŁOTO. Przy nim to słynne bieszczadzkie, wydaje się ledwie papką. Kleikiem dziecięcym. Tego nie powstydziłby się sam Bear Grylls. Jednak to nie program z cyklu, jak pokonać wpław czarnohorskie bagniska. Nikt z nas nie ma zamiaru unurzać się w błocku. Wybieramy kluczącą między świerkami, lecz suchszą drogę w lesie.

Zmęczeni, zmoczeni i zziębnięci docieramy do Bystreca. Deszcz uznaje, że na dziś wystarczy. Za to słońcu chyba mało. Ku naszemu zdumieniu wygląda zza chmur. Marne to pocieszenie, gdy można nas wykręcać. Do tego Kuba nadwerężył kolana.

Na pocieszenie zostaje nam ser domowej roboty (huculska poezja!), rozpalony piecyk i rozgrzewający wieczór przy butelce samogonu.

Wędrówka przez pasmo Czarnohory na Ukrainie

Bliżej nieba. (Fot. Łukasz Czubak)

Polowanie na Białego Słonia

Poranek budzi się słoneczny. Potrzebny nam dzień na przeschnięcie. Buty górskie nasiąknięte wędrówką, kurtka wymięta do ostatniego włókna, kolana zgrzytają niezadowoleniem. W ruch idzie balia z proszkiem, miękkie kocyki i podręczna biblioteczka.

Nigdy nie lubiłem prażyć się w bezczynności. Po dwóch przeczytanych rozdziałach zaczynam kartkować myśli. Kuba wspominał o monastyrze w Dzembroni.

Po zakupach w wiosce kierujemy się na wzgórze Stepański. To na jego zboczach rozłożył się monastyr pod wezwaniem Przemienienia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Drewniany budynek, urzeka sakralną architekturą. Braciszkowie bazylianie doskonale wiedzieli gdzie wybudować swoją samotnię. Miejsce sprzyja kontemplacji i wyciszeniu. W dole zielenią się szczyty Czarnohory. W kotlince połyskują dachy huculskich domostw. Kilka kroków dzieli nas od widoków na znajdujące się po drugiej stronie Beskidy Pokuckie. W takich miejscach człowiek godzi się z Bogiem.

W drodze powrotnej odwiedzamy chatkę na Kosaryszczu. W środku tłumnie i śpiewnie. Od dwóch dni Kuba odbierał telefony turystów. Niestety nie ma dla nas dobrych wieści. Kolana dalej bolą. Umówiony przewodnik stwierdził, że na jutro ma ważniejsze plany. Ale spokojnie, jest ktoś, kto wybierze się z nami na Popa.

Kola to szczupły, krótko ścięty trzydziestolatek, odziany w ortalionowy dres. Gdy ściąga ciemne okulary, uderzają nas dwie dojrzałe śliwy. Do pełni obrazu ukraińskiego gansgtera brakuje tylko złotego łańcucha na szyi. Kuba wyczuwa nasz brak ufności. – Spokojnie. Budził brata zmęczonego biesiadowaniem na chramie – uspokaja Kuba. – To świetny przewodnik i dusza człowiek.

I rzeczywiście. Pierwsze wrażenie bywa mylne. Następnego dnia, w drodze na Popa, przekonujemy się, że Kola to sympatyczny i skromny człowiek. Dostosowuje tempo do najsłabszego ogniwa w grupie, czeka gdy chcemy odpocząć, zagadany o góry opowiada z pasją, lecz bez charakterystycznego dla niektórych przewodników narcyzmu. Szybko nawiązujemy nić porozumienia. Gdy z głośnika jego komórki dobiega znany przebój disco-polo, topnieją ostatnie lody. Na koniec dnia podsumujemy znajomość tradycyjnym niefiltrowanym na werandzie sklepu.

Góry na Ukrainie

Kocioł Dzembroni. (Fot. Łukasz Czubak)

Tymczasem dochodzimy do miejsca, gdzie ostatnio zawróciliśmy z powodu deszczu. Po wyjściu z lasu dochodzimy pod grań Czarnohory. Przed nami rozpościera się kobierzec wysokich traw, zamknięty pionowymi ścianami. To Kocioł Polodowcowy Dzembroni. Przed nami Przełęcz Pod Kwadratem (1760 m n.p.m), na którą prowadzi wijąca się ścieżka. Ruszamy jej śladem.

Nazwa przełęczy wzięła się od ruin przedwojennego schroniska AZS-u, które znajdują się nieopodal. Kwadratowy zarys kamiennych fundamentów, to wszystko co zostało po najwyżej położonym budynku turystycznym II RP.

Do dziś wyraźnie widoczne są za to polsko-czechosłowackie słupki graniczne, wyznaczające południowy limes przedwojennej Polski. Ich kamienne oblicza od ponad 70 lat nie pełnią swojej pierwotnej funkcji, za to stanowią dobry punkt orientacyjny. A w Czarnohorze nie trudno się zgubić.

Złe Miejsce, przez które właśnie przechodzimy, to jeden z takich newralgicznych punktów. Według legendy została tu uwięziona dusza pasterza, który zginął uderzony piorunem.

Świat huculskich wierzeń jest bogaty i ciągle żywy. W Czarnohorze każdy kamień i skała mają swoją legendę. Jednak ludzkie dramaty przerastają wyobraźnię. Przed ostatnim podejściem na obserwatorium, Kola opowiada historię polskich turystów, którzy w środku zimy wybrali się na Popa Iwana z półtorarocznym dzieckiem. Nagłe załamanie pogody sprawiło, że nigdy więcej nie opuścili ruin Białego Słonia. Nie mam powodów nie wierzyć w słowa przewodnika, jednak w pamięci kołaczą się informacje o specyficznym podejściu górali do szczytu. Jego pierwotna nazwa – Czarna Góra, bierze swój początek z legendy, w której legendarny opryszek Aleksy Dobosz, zabił w tym miejscu diabła.

Czarnohora - Pop Iwan

Obserwatorium na Popie Iwanie z Przełęczy pod Kwadratem, (Fot. Łukasz Czubak)

Przyspieszam kroku, by jak najszybciej znaleźć się na szczycie. Nie chcę by Biały Słoń kolejny raz wymknął się z rąk. Jeszcze kilkaset metrów… (postrzępiony, kamienny grzbiet, dumnie pręży się mimo upływu czasu). Kilkanaście… (puste okiennice spoglądają czarnymi oczodołami). Kilka… (w głębokich bliznach murów zieleni się mech). Jest! Wyciągam dłoń. Symbolicznie dotykam piaskowca. Czuję chropowatą, zimną skórę olbrzyma. Pop Iwan zdobyty!

Ujęty magią miejsca, długo obchodzę ruiny, zaglądam w każdy zakamarek. Toż to prawdziwy moloch, „pałac na Czarnohorze”. W czasach świetności miał 5 kondygnacji, liczył ponad 50 pomieszczeń, posiadał własną siłownię i wyposażony był w najnowocześniejszy sprzęt astronomiczny. Nie pomyślano tylko o jednym. Bieżącej wodzie. Najbliższy strumień znajdował się w odległości ponad 6 kilometrów.

Jednym z zalet przebywania na odludziu były z pewnością widoki. Wszędzie gdzie nie spojrzeć horyzont szczytów. Na północy grań Czarnohory ciągnie się aż po Howerlę, na wchodzie malowniczo wije się dolina Pohorylca, na południu Góry Czywczyńskie sąsiadują z Karpatami Marmaroskimi, wyznaczając granicę Rumunii.

W takich okolicznościach proste jedzenie smakuje, jak danie z pięciogwiazdkowej restauracji. Do uczty składającej się z huculskiego sera, polskich kabanosów i śródziemnomorskich sardynek przyłącza się Kola i dwójka konsulów z Lwowa. Poznaliśmy się u Kuby. Wiatr smaga policzki i dłonie, jednak nie ma mowy o chłodzie. Reszta samogonu, który zachowaliśmy na tę okazję rozgrzewa nie tylko rozmowę. Tematem są relacje polsko-ukraińskie i plany odbudowy obserwatorium. W 2011 roku brzmią jak kolejna huculska legenda, niespełna rok później stają się tematem rozmów polityków. Tego dnia jeszcze nie wiemy, że wkrótce wkroczy tu ekipa remontowa. Zamuruje puste okiennice, położy nowy dach, na trwałe zabezpieczy ruinę. To ostatnie chwile, gdy Biały Słoń, swobodnie spogląda na Czarnohorę. Wkrótce wszystko się zmieni…

 

Łukasz Czubak

Nieustannie nie potrafi usiedzieć w miejscu. Nieustannie ucieka od briefów i reklamy, w których grzebie na co dzień. Zwykle jak najwyżej i najdalej się da. A potem siada i pisze. Na przykład tu: Moutain Travel Bike.

Komentarze: (1)

Europcar Polska 3 lipca 2013 o 9:35

Co za niesamowite rejony. Jeszcze tam nie byłam, Ukraina – Czarnohora. To jest cel mojej wędrówki na wrzesień tak myślę. Jest tu zachwycająco!

Odpowiedz