Dobre miejsce, by zmylić trop Dżongła
Po wielu dniach dojechałem do miasteczka Batang leżącego na granicy z Tybetem. Zadzwonił telefon. To Mathias – stary przyjaciel, fotograf z Niemiec, którego obsesją były potężne chińskie huty stali. Oświadczył, że zamierza dołączyć do mnie w dalszej części podróży do ognistego Junnanu.
Mathias był wysokim, szczupłym i dobrze umięśnionym blondynem o niezwykle łagodnym usposobieniu, dzięki któremu z łatwością zjednywał sobie nawet najbardziej introwertycznych mieszkańców prowincji. Słowem, idealny kompan podróży.
Mathias potrzebował przygody, której pozwoliłaby mu zapomnieć o złamanym sercu. Ja potrzebowałem kryjówki przed Dżongłem.
Wybraliśmy starą drogę przez Deqen, tuż przy granicy Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, skąd skierowaliśmy się w dół Mekongu – rzeki pięknej, lecz niebezpiecznej. Wody Mekongu wypływają z Tybetu i spływają do Indochin, gdzie setkami rozgałęzień uchodzą do Morza Południowochińskiego.
Wkrótce przekroczyliśmy most i przejechaliśmy kilka kilometrów drogi, na końcu której leżała zmiażdżona przez oberwaną skałę ciężarówka. Drogę zamykało nieprzejezdne pasmo wysokich gór, oddzielających koryto Mekongu od sąsiedniej rzeki Saluin.
Dobre miejsce, aby zmylić trop Dżongła.
Mieszkający w ostatniej wiosce przewodnik opowiedział nam co nieco o górze Kawagarbo, która dla buddystów jest święta i stanowi cel pielgrzymek. Brat przewodnika był jednym z mnichów strzegących tej góry .
Tuziemcy nie słyszeli, aby ktoś wcześniej przebył tę trasę rowerem i oświadczyli, że bez koni nie przedostaniemy się na drugą stronę pasma. Przewodnik zaproponował pomoc, gdyż następnego dnia o poranku wybierał się na przełęcz z bukłakami jaczego mleka dla przebywających tam drwali.
O świcie, gdy się zbudziliśmy, przewodnika już nie było. Jego córka nakarmiła nas i podała jego plecak, którego zapomniał zabrać. Powiedziała, że złapiemy go w drodze. Zaczęła się pogoń po stromych serpentynach kamienistej ścieżki.
W południe dotarliśmy do masywnego nasypu, za którym kilku pirotechników kończyło odwiert w skale. Zamierzali ją za chwilę zdetonować.
Dalej był już tylko gęsty las deszczowy.
– Nie ma drogi, tutaj jest koniec – oświadczyli pirotechnicy, podłączający przewody do ładunku ukrytego na końcu głębokiego, wąskiego odwiertu. Podobno przewodnik zniknął w lesie około godziny temu.
Obserwując osuwisko na końcu drogi, doszliśmy do wniosku, że jeśli konie dały radę, to nam z rowerami też może się udać.
Robotnicy pomogli nam spuścić rowery na linach. Przenieśliśmy w dół resztę sprzętu i wąską ścieżynką wijącą się po stromym zboczu pobiegliśmy kilkaset metrów dalej.
– Przed wami kilka dni drogi. Powodzenia! – pożegnali się i biegiem wrócili na drugą stronę, bo za moment tego kawałka lasu miało już nie być. Po chwili usłyszeliśmy huk eksplozji i hałas osuwających się skał. Niech będzie, jak chce ogień. Lasciate ogni speranza .
Drogi powrotnej stąd już nie ma… I ludzi też tu już nie ma, jedzenia też, ani światła, bo zakryły je korony bujnych drzew rywalizujących o dostęp do słońca.
Jest za to dzika rzeka i jej ogłuszający szum, liczne strumienie spływające po naszej błotnistej ścieżce i las pogrążony w miliardach niewidocznych kropelek wody, unoszących się chaotycznie w powietrzu i osiadających na wszystkim i we wszystkim.
Recenzja książki: Dżongło ściga Chałupskiego
Zbliżyliśmy się do brzegu i zaczęła się wspinaczka – powolne pchanie coraz cięższych rowerów w górę. Po naszych brodzących w błocie stopach wspinają się maleńkie pijawki, które, gdy tylko znajdą przytulną dolinkę, wessą swe aparaty w skórę i wysączą swoją dawkę krwi, nabrzmiewając do rozmiaru lanych klusek.
A my – w krótkich spodenkach, jak na niedzielny piknik w parku, z sakwami wypchanymi całą gamą najmniej potrzebnych drobiazgów – przeklinamy je kolejno wraz z każdym pozbawiającym nas tchu krokiem.
Mimo to cały ten trud wprawiał mnie w coraz większe zadowolenie. Odczuwałem ulgę na myśl o tym, że gdzieś w tych moczarach uda mi się zgubić Dżongło. Mathias, prężąc w pocie muskuły, również wyglądał, jakby cierpienie przysparzało mu szczęścia. Obaj mieliśmy silny imperatyw.
Zamyślony, uderzyłem nagle przednią sakwą o kamień, ta odpadła i poturlała się w dół, do rwącego strumienia. Zanim zdążyłem się obejrzeć, Mathias schodził już po nią, ale ziemia osunęła się, a on razem z nią poleciał kilkadziesiąt metrów ku spienionej rzece, która w kilka chwil pogruchotałaby kości rumaka. Zatrzymał go zwalony pień. Złapał sakwę i wdrapał się bezpiecznie z powrotem. Zanim odzyskał dech, zza gór dał się słyszeć odgłos nadchodzącej burzy.
Znaleźliśmy się w ogniu krzyżowym żywiołów.
Nieoczekiwanie usłyszeliśmy z oddali odgłos dzwonków. Przewodnik schodził w pośpiechu z przełęczy. Bez słowa zabrał się do pomocy, lecz zaraz…
– Siadaj – powiedziałem, podając mu plecak od córki. Podziękował i wygrzebał ze środka kilka gotowanych jajek, którymi nas obdzielił.
– Przepraszam was… – uległ w końcu pod naporem spojrzenia. – Rzeczywiście, nie za dobra ta droga… Ale nie mogę wam pomóc, bo muszę wracać do wioski przed zmrokiem, a tam znowu dziś wysadzali skały!
Odszedł.
Ścieżka zrobiła się zbyt stroma, aby pchać załadowane rowery. Postanowiliśmy wnosić bagaże po kolei, po dwie, trzy sakwy na raz, a później rowery. Ten system oszczędził nam sił, ale pomnożył długość drogi pięciokrotnie. Sto metrów, powrót, sto metrów, powrót, sto metrów… Na każde pół kilometra przesuwaliśmy się do przodu jedynie o sto metrów, ale pomimo to małymi, niezauważalnymi krokami wciąż zbliżaliśmy się do celu. Pocieszał nas mały zbiór cytatów Konfucjusza, który zabrałem w podróż: „Nieważne, jak wolno idziesz, dopóki idziesz” – mawiał mistrz.
O zmroku zobaczyliśmy we mgle małą chatę i kilka namiotów robotniczych, rozstawionych na niewielkiej polance przy rzece. Niegroźna kolonia Dżongła – spekulowałem sam ze sobą. Sądziłem, że powinniśmy trzymać się od nich z daleka, ale głód był silniejszy od obaw.
Powitała nas zdziwiona grupka zaniedbanych robotników – nikt z nich nigdy nie widział tam rowerzystów. Odizolowani od cywilizacji, za murem gór i lasów siedzieli od wielu miesięcy.
Nazajutrz czekało nas wnoszenie rowerów na wysokość czterech tysięcy metrów. Ale kto o tym teraz myślał – nad ogniskiem rondel zupy, ryż, herbata… Reszta w tym momencie nie miała najmniejszego znaczenia.
Mimo że przez trzy dni nie posunęliśmy się nawet o dziesięć kilometrów, nasze rowery przeszły niewyobrażalne katusze i gdy nazajutrz dotarliśmy na szczyt mglistej przełęczy, sakwy ledwo trzymały się ramy. Nagle usłyszeliśmy z oddali huk eksplozji.
Nadzieja i niepokój.
Przedzierając się przez błoto, ruszyliśmy w dół i po jakimś czasie znaleźliśmy świeżo rozkopaną drogę. Nieco niżej wyłoniła się z mgły stalowa sylwetka koparki. Dwóch robotników w żółtych hełmach spoglądało na mnie jak na żywego trupa.
Poprosiłem o papierosa – dali od razu całą paczkę. Z mgły wyszedł Mathias i od razu też dostał paczkę. Paliliśmy w milczeniu.
– To niemożliwe – wymamrotał po dłuższej chwili robotnik.
Kilka kilometrów niżej, zza zakrętu wydobyły się potężne tumany żółtego pyłu, doszły nas głuche dźwięki trzaskanych na kawałki głazów i szum tysiąca wpadających do wody odłamków.
W zawodzie fotografa Mathias przeżył już niejedno. Widział, co zostało z budki operatora dźwigu, na którą przez przypadek wylało się kilkadziesiąt ton płynnej stali, ale to tutaj stanowiło zupełnie nową jakość przygody. Nic tak nie oczyszcza jak przygoda.
Przy skale stała zaparkowana niebieska ciężarówka, zatrważająco podobna do tej zgniecionej, którą widzieliśmy, wjeżdżając na szlak. Stała i czekała, a na wentylatorze kołysał się drewniany krucyfiks. Za nami wisząca na włosku lawina, przed nami obsuwające się urwisko, a obok hucząca zabójcza rzeka. Nie pozostało nic, tylko wejść do tej przeklętej ciężarówki i cieszyć się wakacjami.
*****
Komentarze: Bądź pierwsza/y