Explore Apolobamba 2011 (cz. 1) – Powrót do Boliwii
W 2009 roku odbyła się wyprawa Explore Apolobamba 2009, której sukcesem było zdobycie czterech dziewiczych szczytów oraz wierzchołka FAE 3 w boliwijskich Andach. Dwa lata później, wyrusza ekspedycja Explore Apolobamba 2011 z niemniej ambitnymi planami. Co tym razem udało się osiągnąć? Oto pierwsza część relacji.
Zazwyczaj, jako cel kolejnych podróży staram się wybierać miejsca, w których jak dotąd nie byłem. Dla Apolobamby zrobiłem wyjątek.
Gdy człowiek wraca w miejsca, które już wcześniej odwiedził i ma związane z nimi wspomnienia, to oczekuje, że te wspomnienia tam odnajdzie. Zazwyczaj odnajduje rozczarowanie, bo miejsce okazuje się nie być już tak wspaniałe, bo już nie ma tam tych samych ludzi, których spotkał ostatnio, bo jest inaczej.
Jak dotąd miałem szczęście do powrotów. Czy teraz czeka mnie rozczarowanie? Czy señor Ronaldo Vasques cały czas prowadzi swój hotelik przy głównym placu Pelechuco? Czy mnie pozna? Czy uda nam się sprawnie zorganizować transport w naszą dolinę no i czy tam nadal jest bezpiecznie?
Właściciel firmy przewozowej z La Paz wspominał coś o napadach na autobusy do Pelechuco, których dokonywali Peruwiańczycy na ostatniej przełęczy przed miasteczkiem. Powiedział też, że ich złapano, ale może po prostu chciał zarobić na biletach i starał się nie zniechęcać nas do wyjazdu? Tak czy siak, z jakiegoś powodu została już tylko jedna firma jeżdżąca do Pelechuco.
Powrót do Pelechuco
Setki myśli przelatują przez głowę, a my przed chwilą minęliśmy, słynące z największego rezerwatu wigonii, równiny Ulla Ulla i zaczynamy wspinać się właśnie na przełęcz Pelechuco. My to znaczy ja, Filip, Tomek i Magda. Ciśnienie krwi wzrasta, ciśnienie atmosferyczne maleje. Mijamy biały pomnik Chrystusa i zaczynamy staczać się w kierunku rozświetlonego miasteczka.
W Pelechuco – jakże by inaczej – fiesta! (polecamy fotoreportaż Nieustająca fiesta. Tak się bawi Boliwia) Jestem trochę zrezygnowany. Szukanie samochodu z napędem na cztery koła wśród kompletnie pijanych, temperamentnych górników może nam przysporzyć tylko kłopotów. Z drugiej jednak strony tak poddać się bez walki?
Zostawiamy bagaże u Ronaldo w hotelu i zaczynamy poszukiwania. Atmosfera jest gorąca, ale są i chętni, żeby trochę zarobić. Kobieta, która próbowała wyłudzić od nas pieniądze za nadbagaż w autokarze, znów próbuje szczęścia. Za podwiezienie nas do Puiny chce 2000 BOB (około 900 PLN). Za dużo! Po godzinie szczęście uśmiecha się do nas. Señor Juan Mendoza, nieszczególnie trzeźwy, ale też nieszczególnie pijany, zgadza się nas zawieźć za 1100 BOB.
Następnego dnia rano robimy zapasy. W szale zakupów decydujemy się też na jajka. Wprawdzie nie mamy pomysłu, jak zaniesiemy je w dolinę nie tłukąc ich jednocześnie, ale za to potrafimy sobie wyobrazić smak jajecznicy na śniadanie w dzień po udanym ataku szczytowym! Wyjeżdżamy.
Juan wydaje się wiedzieć co robi. Nie widać po nim śladów imprezy z dnia poprzedniego. Jedzie bardzo ostrożnie, ale i sprawnie. Mamy do przebycia 50 km, musimy przejechać przez trzy przełęcze, pokonać dwie rzeki.
Od samego początku szybko zyskujemy wysokość. Droga wspina się zygzakami w kierunku przełęczy Sancheza dostarczając nam zapierających dech w piersiach widoków, ale i mocnych wrażeń. Skoro my jesteśmy tak wystraszeni, to co musi przeżywać chłopak, którego zabraliśmy na okazję i który właśnie siedzi na dachu?
Staram się rozpoznać miejsca, w których spaliśmy idąc z karawaną mułów dwa lata wcześniej. Przez ten czas zupełnie nic się nie zmieniło, no może trochę więcej śniegu leży w górnych partiach. Już wiem, że miejsce mnie nie rozczaruje. Nie mogę się doczekać, kiedy pokażę współtowarzyszom wodospad w naszej dolince i miejsce, które wybrałem na bazę wyprawy! Najprzyjemniejsza rzecz w podróżowaniu to dzielenie się przeżyciami z drugim człowiekiem. Wiem, że reszta załogi będzie zachwycona doliną i bardzo chciałbym już tam być.
Walka o lamy
Wczesnym popołudniem docieramy w końcu do miejsca, w którym możemy wejść w dolinę Huancasayani. Po cichu liczę, że jeszcze tego samego dnia uda nam się wyruszyć, ale już widzę, że aż tak dużo szczęścia to nie mamy. Podczas gdy Magda i Filip przygotowują pierwszy polowy obiad, Tomek i ja ruszamy na poszukiwanie transportu w głąb doliny.
Pierwszą próbę podjęliśmy u Juana Sulca, którego małe gospodarstwo mieści się u wylotu Huancasayani. Dowiedzieliśmy się tylko, że jego muły pasą się na halach o dzień drogi dalej, ale może wyruszyć nazajutrz i je przyprowadzić, albo przetransportować nasz bagaż na lamach. Pełni optymizmu dziękujemy mu jednak za propozycję i wyruszamy do Puiny znaleźć kogoś, kto pójdzie z nami jeszcze dziś.
W wiosce jak zwykle niewielu dorosłych – nauczyciel, kilka kobiet zajmujących się obowiązkami domowymi i kilkanaścioro dzieci. Większość dorosłych całe dnie spędza w jednej z kopalni złota, których kilkanaście mieści się w okolicy Puiny, Cueary i Pelechuco.
Gdy tylko wchodzimy do wioski i zaczynamy pytać o muły, większość ludzi zawstydzona ucieka. Na szczęście jest kilku odważniejszych chłopców, którzy po niedługich namowach prowadzą nas do domu jednego z górników, który zrobił sobie dzisiaj wolne i który jest właścicielem niewielkiego stadka mułów. Zaczynają się targi! Indianin jest przekonany, że uda mu się nas naciągnąć i zaczyna od 100 BOB za dzień pracy zwierzęcia. Na szczęście wiem, ile trzeba zapłacić za tę usługę w Pelechuco i dla równowagi podaję zaniżoną cenę. Spieraliśmy się ponad pół godziny, ale nie udało nam się wynegocjować rozsądnej ceny. A na pożegnanie, jak tylko zaczęliśmy się oddalać się od domu górnika, dzieci obrzuciły nas błotem. Jesteśmy naprawdę wściekli!
Tymczasem słońce zaczęło powoli obniżać się nad horyzontem i zdaliśmy sobie sprawę, że nie uda nam się tego samego dnia zorganizować karawany. Rozczarowani wracamy z Tomkiem do Magdy i Filipa niosąc złą nowinę. Humor poprawia nam trochę fantastyczny obiad, który przygotowali. Jeszcze na razie możemy się cieszyć świeżymi warzywami, pieczywem i serem. Za kilka dni to wszystko się skończy i będziemy musieli odżywiać się liofilizatami i ryżem, makaronem i sosami w proszku. Ale to za tydzień.
Udaje nam się również ustalić z Juanem Sulca, że następnego dnia rano wyruszamy razem z jego stadkiem lam w góry. Juan zaproponował wprawdzie nienegocjowalną, ale za to uczciwą cenę. Nikt z nas nie jest jeszcze optymalnie zaaklimatyzowany. Wprawdzie spędziliśmy kilka dni w La Paz na bez mała 4000 m n.p.m. ale wiem, że stać nas na więcej i nasza forma będzie szybko rosła.
Jeszcze tego samego dnia postanawiamy rozbić bazę. Początek drogi do bazy wyprawy to strome podejście do zawieszonej doliny. Możemy podziwiać serpentynę potoku spływającego z jeziora Sorel do Puiny i dalej do bezkresnej dżungli parku narodowego Madidi. Tam strumień przybierze rozmiar rzeki, a woda będzie miała kolor błota, ale my możemy jeszcze podziwiać szmaragdową stróżkę wody wijącą się w dole przez kolejne kilkanaście kilometrów. Do bazy docieramy tuż przed zachodem słońca. Tak jak przypuszczałem miejsce świetnie nadaje się na obóz.
Z głównej doliny właściwie go nie widać, jest potok z bieżącą wodą, jest w miarę równo, więc można rozbić namiot, nieopodal pasą się alpaki, w oddali słychać szynszyle – jest dokładnie tak, jak miało być.
Drugą część relacji z wyprawy w boliwijskie Andy znajdziecie tutaj: Explore Apolobamba 2011 (cz. 2) – Do ataku!
Komentarze: 2
Surikatkatr 11 stycznia 2012 o 17:20
Skąd wiadomo, że szczyty były dziewicze?
OdpowiedzMarcin 12 stycznia 2012 o 10:42
Nigdy nie wiadomo tego na pewno. Przed wyprawą prowadziłem badania na temat tej doliny i nie udało mi się znaleźć żadnych udokumentowanych wejść na te wierzchołki. Dotarłem do raportów dwóch poprzednich wypraw, które tam działały, rozmawiałem z uczestnikami i zgodnie z ich wiedzą te szczyty nie były zdobyte. Później sprawdziłem American Alpine Journal oraz Alpine Journal z ostatnich 50 lat, ale też nic nie znalazłem. Przyjęliśmy w związku z tym, że szczyty nie mają udokumentowanych wejść i prawdopodobnie nigdy nie zostały zdobyte.
W kolejnych częściach relacji pojawi się opis wejścia na szczyt Yagua Yagua, który też naszym zdaniem nie ma udokumentowanego wejścia, ale na szczycie znaleźliśmy ślady ludzkiej obecności (piramidkę z kamieni), oczywiście zaraportowaliśmy ten fakt w naszym raporcie do American Alpine Journal, jak i we wszystkich relacjach.
Pozdrawiam,
Marcin
Odpowiedz