Kiedy ludzie stają się bogami. Fragment książki „Poza utartym szlakiem”
Fragment reportażu Kiedy ludzie stają się bogami pochodzi z książki Poza utartym szlakiem.
Jadę na otoczony złą sławą Phuket tylko po to, żeby zobaczyć Festiwal Wegetariański, o którym pierwszą informację znalazłam kiedyś w książce albo internecie. Pomyślałam wówczas: a to ciekawe – i na kilka lat zapomniałam o nim. Jednak podczas półrocznego pobytu w Azji, przeglądając pokładową gazetkę w trakcie lotu Pekin – Bangkok, ponownie trafiłam na informację o festiwalu, który zaczyna się każdego roku pod koniec września. W ciągu trzech minut, nad samolotowym posiłkiem, zrobiłam plany na najbliższe tygodnie. Na własne oczy zobaczę ludzi wpadających w trans i przekłuwających sobie policzki najdziwniejszymi przedmiotami. Przekonam się, czy to prawda, że nie czują bólu i czy podczas tych zabiegów, jak i samych procesji, nie pojawia się nawet odrobina krwi.
Jedyne, co wówczas udało mi się dowiedzieć, przeczytałam na oficjalnej stronie Festiwalu Wegetariańskiego, który urządzany jest, jak zrozumiałam, ku czci Dziewięciu Bogów-Cesarzy. Zaczyna się on uroczystym zaproszeniem bogów do zejścia na ziemię, a na ich cześć urządza się huczną imprezę powitalną. Po czterech dniach rozpoczynają się procesje. Biorą w nich udział mah songowie– dosłownie „konie bogów”. Kiedy są w transie, w ich ciała wstępują bogowie. To oni przekłuwają swoje policzki ostrymi przedmiotami – maczetami, mieczami albo nożami. Umartwiają się, żeby oczyścić społeczność z grzechu.
Przepraszam bardzo, ja tylko chciałabym zrozumieć
(…) wstałam o szóstej rano, żeby zdążyć na kolejną procesję. Założyłam jasną bluzkę w paski (druga najjaśniejsza rzecz po mojej piżamie). W głowie miałam mnóstwo pytań. Po dniu spędzonym na przeglądaniu internetu już wiedziałam, że nie jest to festiwal buddyjski, jak mi się wydawało (przecież Tajlandia kojarzy się z buddyzmem), ale taoistyczny (dlaczego tak ważnego szczegółu nie napisali na oficjalnej stronie festiwalu?). W mah songów wchodzą bogowie z chińskiego panteonu, którzy mogą nawiedzić ich ciała nie tylko w czasie festiwalu, ale i w ciągu całego roku. Przeczytałam wywiad z Khun Utenem, który został medium w wieku dwunastu lat – nagle zaczął mówić nieznanym językiem: okazało się, że to odmiana chińskiego. Na którejś ze stron znalazłam informację, że wierni traktują mah songówjak świętych, czekając na ich błogosławieństwo mające zapewnić pomyślny rok.
Okej, ale czy w transie czują ból? Jak w ogóle się w niego wprowadzają? Jak wychodzą? Czy coś pamiętają? Kto decyduje o tym, czym się przekłują? Czy w procesji biorą udział co roku czy tylko raz w życiu? Kto ich w ogóle wybiera? Zgłaszają się na ochotnika? Kim są pomocnicy? Dlaczego mah songowie noszą kolorowe fartuchy? Po co im flaga i bicz?
Wyglądało na to, że drugiego dnia nie uzyskam odpowiedzi na te pytania. Nikt nie mówił po angielsku. Szłam, robiłam zdjęcia, nie mogłam oderwać oczu. Zdziwiłam się, widząc przekłute kobiety. Nie próbowały imponować rozmiarami i ilością przedmiotów w swoim ciele – zazwyczaj policzki przebite były jedną szpilką ozdobioną różą (choć jakiś czas później pojawiła się kobieta z drewnianym statkiem pod pełnymi żaglami przymocowanym do długiego pałąka).
Procesje tego dnia były dwie, a ja – nie potrafiąc zdecydować, za którą iść – biegałam od jednej do drugiej. Aż w końcu znowu trafiłam nad morze. Ludzie zdejmowali z ramion lektyki, umęczeni wybuchem petard, słońcem i długą drogą, podczas której z każdym krokiem lektyka staje się coraz cięższa. Dwóch z nich było niezwykle, jak na Tajów, wysokich. Okazali się Amerykanami. Jak dowiedziałam się chwilę później, jeden był w podróży od wielu lat, a drugi, jego siostrzeniec, przyleciał do wuja na kilka tygodni. Szli z procesją, bo poprzedniego dnia patrzyli w świątyni na przygotowania i zaproszono ich do pomocy. Sami mnie teraz zapraszają, żebym dołączyła do nich po procesji – idą z mah songami na obiad.
Zagrzmiały gongi, skończyły się modły. Chwycono za lektyki. Nagle podjechały samochody i wszyscy w oka mgnieniu wsiedli do środka. Do autokarów, busików, taksówek, pickupów, riksz i motocykli. Próbowałam zatrzymać wypełnioną po brzegi ciężarówkę. Machnęłam na przejeżdżający samochód. Wszystkie miejsca zajęte. Ja się już nie zmieszczę. Zostałam sama, nie licząc starej suki ukrytej w cieniu drzewa. Nawet nie wiedziałam, z której świątyni przyszli. Wróciłam piechotą do hostelu bez odpowiedzi na dręczące mnie pytania.
Jak zostać „koniem boga”
Wstałam o godzinie piątej, żeby pójść do świątyni Bang Neow – jednej z większych w mieście – i na własne oczy przyglądać się przygotowaniom do procesji. To właśnie tu zobaczyłam, jak ludzie oddają swoje ciała bogom. Jak kiwają się w tę i we w tę. Jak krzyczą. Jak zrywają się do biegu, do środka świątyni.
Chłopak, który wbiegł do świątyni tuż przede mną, przepchał się do ołtarza. Uderzył trzy razy rękoma, tak że aż zadrżały figurki bóstw i ciężko oparł się o blat, kręcąc głową. Dopiero kiedy jego pomocnicy założyli mu fartuch, do ręki dali bicz i chorągiew, ustało nerwowe potakiwanie – bóg z ciała mah songa wyszedł na zewnątrz. Przed ołtarzem zaczęli zbierać się kolejni – mali, duzi, starzy, młodzi, grubi, chudzi, szczupli, wysocy. Zrobiła się kolejka. Z czasem nauczyłam się wyławiać z tłumu osoby, które zaraz wpadną w trans. Skupiona twarz, zmarszczka na czole. Czy tylko mi się wydawało, czy widziałam w tych twarzach również odrobinę strachu? Patrzyły w przestrzeń albo w podłogę, ciasno oplatały się rękami. Czekały. Czasem się kiwały, czasem stały bez ruchu. Aż nagle podskakiwały, krzyczały i biegły do ołtarza. A potem – wyprostowane, dumne, trzaskające biczami, machające chorągwiami – wychodziły na zewnątrz na przekłuwanie.
Policzki nakłuwa się wielkim metalowym szpikulcem zanurzonym w oleju. Pomocnicy pokazują, co będzie włożone w ranę, a przekłuwacz jednym wprawnym ruchem robi nakłucie odpowiedniej wielkości. Agrafki, szpilki i igły wkładają sami pomocnicy. Wszystko bez znieczulenia, sporadycznie polewane płynem z butelki – prawdopodobnie dla zdezynfekowania. Na razie nie ma nawet odrobiny krwi. Pojawi się później, podczas procesji, kiedy mah songowie, którzy nie przekłuli policzków, będą zadawać sobie rany toporami, siekierami, nożami i piłami.
Kiedy przyjrzeć się dokładniej twarzom przekłuwaczy, można dostrzec na ich policzkach cienkie blizny. Prawie niewidoczny ślad mówiący o tym, że sami kiedyś też szli w procesjach. Jedna długa linia – kiedyś otwór, w którym były noże, samurajskie miecze, parasole albo rury ozdobione kwiatami. Albo kilkanaście kropek – ślady po cienkich szpilkach.
Mah songowie nie protestują, nie krzywią się, są nieobecni. Pozwalają na włożenie w twarze rur wydechowych, rowerowych szprych albo pęków orchidei. A potem ruszają na procesję. Kilometrami w coraz większym upale nad morze. Bo to przy wodzie figury świątynnych bóstw nabierają nowych mocy na cały rok.
Więcej o książce Poza utartym szlakiem
Tego dnia zobaczyłam również, jak mah songowie wychodzą z transu. Gdy już wyjmie im się te wszystkie ostre przedmioty z policzków, na powrót stają przed ołtarzem – uderzają rękoma o blat i upadają nieprzytomni w ramiona pomocników. Podchodzi do nich na biało ubrany człowiek (kto to? lekarz? duchowny?), przesuwa ręką po ciele, naciska jakiś punkt i nagle mah song otwiera oczy – już nie ma w nim boga. Widać zdziwienie i ból. Powoli podnosi się, rozgląda niepewnie. Kłania się ołtarzowi i zgromadzonym na nim stu, dwustu, trzystu figurom bożków. Pomocnicy podtrzymują go, kiedy obolały wychodzi ze świątyni.
Jedno z bóstw nie chce opuścić ciała mah songa i ten chodzi teraz pomiędzy ludźmi, zaczepia, mówi piskliwym głosem, rozdaje owoce. Pomaga obudzić nieprzytomnych uczestników procesji. Kiedy w świątyni nie ma już prawie nikogo, spokojnie zdejmuje fartuch, oddaje bicz, staje przed ołtarzem i upada w otwarte ramiona pomocnika. Po chwili wstaje, potrząsa z niedowierzaniem głową. Pyta o coś stojących obok ludzi. Głos ma gruby, niski, cichy.
Czuję, że obserwuję coś ważnego. Ale nie mogę tego pojąć. Usiłuję to wszystko skatalogować, zanalizować, zrozumieć. Zapisuję pospiesznie pytania. Godzinami siedzę przy komputerze, szukając informacji w internecie. Już wiem, że święto Dziewięciu Bogów-Cesarzy, to święto obchodzone w tym czasie przez większość chińskiego świata (a przynajmniej przez południowe Chiny i przez rozrzucone po Azji diaspory, które wywodzą się głównie stamtąd). Że nie zawsze w takiej formie, ale na Tajwanie, w Singapurze i w Malezji też są mah songowie nazywani tang-ki. Że figurki bóstw niesione nad morze to nie Bogowie-Cesarze, ale zwykli świątynni bożkowie – postacie mityczne, historyczne, przodkowie rodów. Że do wprowadzenia w trans nie używa się żadnych odurzających środków. Ale w takim razie, czego się używa? Chcę wiedzieć więcej. Chodzę od świątyni do świątyni. Nogi bolą, puchną kostki, boli kręgosłup. Nie zwracam na to uwagi. Też staję się „koniem boga”.
Katarzyna Boni, Poza utartym szlakiem, Wydawnictwo Mercator 2013
Komentarze: Bądź pierwsza/y