Subiektywna relacja peronowego wysłannika z Festiwalu Kultury Pogranicza Folkowisko 2013. Wojtek trafił tam już drugi rok z kolei i tym razem włączył się twórczo, opowiadając o egzotycznej Białorusi. Uważajcie, bo i Wam może się to przydarzyć.

Jest niedziela 14 lipca, ostatni dzień Folkowiska. Jurij Herasymczuk daje pokaz kuchni z pogranicza wielkich mocarstw: zupa z Prus Królewskich, cesarsko-królewskie drugie danie i deser ze Związku Radosnego. Klepie się po brzuchu ręką lewą, w prawej trzyma papierosa, opowiada jak w drodze na Folkowisko rozgrzewał lewą część podpłucną (zwaną również wątrobą) i czeka, aż w końcu przyniosą mu kociołek do zawieszenia nad ogniskiem. Gdy skomentuje i przygotuje już wszystko, okaże się, że czas na występ już się skończył, Kuba Blokesz już czeka na swój koncert, a jedzenie jeszcze „dochodzi” (i dochodzić będzie przez kolejne pół godziny).

Folkowisko 2013

Zabawa folkowa trwa. (Fot. Sebastian Gajer)

To nic, na scenę wpada Wero (dziewczyna ze wsi, choć już nie ma w domu krowy) i zaczyna opowiadać niestworzone historyje o wujku, co to mieszka dwa domy dalej, i o jego sprośnych kawałach (podając przykłady takowych). O chłopach sikających na krzaki porzeczek, które od tego wielce dorodnieją. I o przyjezdnej miastowej ciotce, która radośnie te porzeczki jadła oraz o jej reakcji na wiadomość o powodach niezwykłej bujności krzewu. Potem na scenę wchodzi dziadek Olek i przytacza nieśmiertelne historie o koledze z dzieciństwa Dyźku, co to łeb do bańki na śmietanę włożył i wyjąć nie mógł. A potem znów Wero improwizuje mały recital pieśni bałkańskich.

W tak zwanym międzyczasie jedzenie dochodzi i można już rozdawać je w porcjach głodnej, ale w żadnym razie nie zniecierpliwionej gawiedzi. Wszystkim smakuje i nikt nie narzeka, że deser się przypalił, a mamałygi tyle, co kot napłakał. Zabawa była przednia. A gdy już wszyscy dojedzą, Kuba Blokesz zacznie swój koncert, przeniesie zebranych do Lwowa i zaczaruje plastycznymi, reportażowymi wręcz wierszami Andruchowycza.

Folkowisko 2013

Mała scena czy duża scena? Wybór był prosty, bo nie grali na dwóch na raz. (Fot. Sebastian Gajer)

I to jest właśnie Folkowisko. Przede wszystkim: niespieszne i błogo. Jesteśmy pośrodku roztoczańskiego lasu, pod ukraińską granicą. Przez trzy dni pada deszcz, ale nikomu zdaje się to nie przeszkadzać.

Ten sam deszcz zmywa jednak wiszący tu i tam program festiwalu, więc kolejne wydarzenia ogłaszane są ze sceny. Zwykle tym wydarzeniem jest jakaś obsuwa, więc czekamy, jemy, pijemy, rozmawiamy, patrzymy w ogniska, które płoną tu i tam na terenie folkowiskowym. Nie trzeba się przecież nigdzie spieszyć, nie ma stu innych wydarzeń dziejących się równolegle. W końcu na scenę wejdzie Maciek i ogłosi przejście z małej sceny na dużą lub odwrotnie. I pójdziemy, razem. I w ten oto banalny sposób wytwarza się jakaś wspólnotowość, którą szybko zaczyna wyczuwać się w powietrzu. Po lewej stronie od dużej sceny zapach wspólnotowości miesza się z wonią grillowanej karkówki.

Na jednej scenie wystąpił tandetny, weselny zespół Salsa z okolic Cieszanowa, oraz metropolitalna R.U.T.A., z Robalem z Dezertera w składzie. Takie rzeczy możliwe są tylko na Folkowisku. Do tego niezastąpiony Jacek Kleyff i Słoma – dwaj starzy magowie sceny, czarujący publiczność swoją filozofią śpiewaną. Był też Andrzej Stasiuk, mruczący niemal do mikrofonu swoim niskim głosem, gdy opowiadał o kirgiskich górach w kształcie nóg słonia. I co jakiś czas dumał nad techniką przełączania slajdów, jednocześnie utrzymując publiczność w stanie hipnozy. Były dyskusje i świetne ciasta. Historia bruśnieńskich krzyży i smażone kurki. Warsztaty haftu i nalewka malinowa. Hektolitry deszczu i tony świętego spokoju. A nad ranem piękna studentka ze Lwowa czytała wiersze, uśmiechając się przy tym jak dziecko. Tak naturalnie i swobodnie, jak to tylko możliwe.

Dobry czas z chamami i babami. Galicyjskim chłopstwem wyzwolonym od pańszczyzny w 1848 roku. Bo w tym roku tematem przewodnim była kultura chłopska, wszak wszysceśmy z chłopstwa (hej). A jak zapowiedzieli organizatorzy – na przyszły rok w ramach logicznej kontynuacji będzie kultura babska. To do zobaczenia w Gorajcu, pięknym końcu świata! No bo myślę, że za rok w lipcu odtańczysz z nami Czytelniku tradycyjnego już poloneza na zakończenie Folkowiska?

Wojtek Ganczarek

Wychodząc w góry, wracał po tygodniu. Wyjeżdżając autostopem, docierał po dwóch miesiącach. A jak wsiadł na rower, tak go nie ma. Pisze tu: Fizyk w podróży.

Komentarze: Bądź pierwsza/y