Lodowate powietrze gwiżdże z impetem wlatując uchylonym oknem, gdy kierowca przeładowanego busa odpala nowego papierosa od dogasającego. Wiraże, wyboje, urwiska bez barierek, mżawka i spora prędkość. Jest piąta nad ranem. Pasażerowie śpią ściśnięci. Samobójczy kurs? Nie, to tylko gruzińska marszrutka.

Gruzja. Podwórko w Tbilisi

Zniszczone podwórka Tbilisi. (Fot. Krzysztof Dopierała)

Granica turecko-gruzińska to jeszcze nie orient, ale z pewnością ciekawe zjawisko. Położony malowniczo nad Morzem Czarnym biały budynek o kształcie przypominającym literę gruzińskiego alfabetu majaczy z daleka zapowiadając całkowitą zmianę kultury i mentalności.

Kilkaset metrów wgłąb Turcji woda podmywa mały meczet ze srebrną kopułą, w tej samej odległości po stronie byłej republiki radzieckiej fale niemal odbijają się od obdartych z farby bloków w stylu stalinowskiego rokoko.

Po stronie tureckiej pustki, u Gruzinów kolejka. Tłum zaniedbanych babuszek i poganiających je przedsiębiorczych młodych matek w jeansowych kurtkach z naszywkami i fryzurami z lat 80-tych brnie powoli do przodu z wypchanymi parcianymi siatkami. Najtańsze papierosy kosztują w Gruzji równowartość 2 złotych, to prawie cztery razy taniej niż w owładniętej nałogiem palenia Anatolii – biznes gwarantowany! Wsiadam do odpicowanej marszrutki kursującej na trasie granica-Batumi, jeszcze dziś muszę zdążyć na wieczorny pociąg do stolicy.

* * * * *

Względnie nowa stacja kolejowa jest obiektem typowo potiomkinowskim, jakich w Gruzji na pęczki. Z zewnątrz sprawia wrażenie futurystycznej bryły, karmiąc pasażera obietnicą o wygodnej poczekalni, bezprzewodowym internecie i bufecie serwującym smaczne dania. W środku okazuje się, że funkcjonalność nie obejmuje nawet toalet (tylko dla personelu!), a panie z opatrzonego więzienną kratą okienka biletowego odgrywają rolę wyniosłych urzędników państwowych z mentalnością czasów komuny.

Widok na stolicę Gruzji - Tibilisi

Dachy stołecznego Starego Miasta. (Fot. Krzysztof Dopierała)

Sporej długości pociąg niemal odjeżdża mi sprzed nosa, zapomniałem przestawić zegarek o godzinę do przodu. Gruzińska kolej mimo wszystko sprawia dobre wrażenie: jest tania, punktualna, a wagony nie odbiegają standardem od rodzimego PKP.

Deszcz bębni w metalowy dach, gdy mijamy kolejne nieoświetlone perony ubogich wiosek, których nazwy zapisano w nie przypominającym niczego lokalnym alfabecie. Dzieci drą się wniebogłosy na siłę przebierane w stroje do spania, dorośli podgryzają podróżny wikt od czasu do czasu zapijając przechowywaną w plastikowych butelkach po fancie cza-czą. Jest swojsko.

Gdy świt zaczyna zaglądać przez okna składu, pociąg powoli wtacza się do Tbilisi mijając zaniedbane, postindustrialne przedmieścia. Panoramę wyeksponowanych na drugim planie wieżowców z wielkiej płyty poprzedzają jakby na prędce sklecone domki: spróchniałe drewniane dachy, anteny telewizyjne poskręcane z drutów, a wszystko załatane nieśmiertelną blachą falistą – to znaki rozpoznawcze tych domostw zlokalizowanych gdzieś między chaszczami.

Stołeczny dworzec główny także okazuje się atrapą. Mimo, że umiejscowiono tam centrum handlowe a pasażerów transportują do kas na piętrze ruchome schody, perony nie widziały farby od czasów ZSRR, a makabryczna przechowalnia bagażu w nieoświetlonych podziemiach nie zachęca do skorzystania z usług przegniłym zapachem uryny. Przed wejściem stoisko rozłożył pucybut i nostalgicznie spogląda przed siebie. Gdy częstuję go Mocnym, chwali polskie papierosy. Tuż za nim przepycha się gromada azerskich wyrostków w dresach, przyjechali na turniej lub obóz sportowy. Również zostaję obdarowany w podzięce gruzińskim szlugiem, siadam na barierce i patrzę na budzące do życia stolicę żółte autobusy.

* * * * *

Kamienne wieże w Ushguli, na gruzińskim Kaukazie

Ścieżki wśród domów Ushguli. (Fot. Krzysztof Dopierała)

Tbilisi nie jest miastem nowoczesnym. Oddaje wyobrażenie o umęczonym życiu obywateli wszystkich republik radzieckich przez cały okres ich istnienia. Są to widoki nostalgiczne i urzekające, zarówno budynki jak i część ludzi zdała się zawisnąć w pewnym punkcie historii i nie znajduje chęci czy powodu aby wykonać jakiś krok na przód.

Starówka wcale nie stara się przypodobać, ona dosłownie rozpada się w oczach. Czarujące, zdobione w drewnie balkony i fasady z wybitymi witrynami, odrapane ceglane mury, na których zawiesza się niezrozumiałe szyldy. I w końcu nieśmiertelne podwórka – centra lokalnego socjalu gdzie niczym na wsi na sznurkach wiesza się kapiące pranie, mężczyźni dyskutują paląc najtańsze papierosy i grając w karty, a wokół biegają umorusane dzieci i szczekające psy.

Każdy numer kamienicy i podwórko to inny, doskonały kadr do zdjęcia. To ściany opowiadające kolejne niewesołe losy i historie. W Polsce podobnie wyglądają poprzemysłowe dzielnice biedy z depresyjnymi familokami, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach z rozrzewnieniem nie zagląda. Tutaj jest to część miasta oznaczona na mapie jako highlight dla wędrujących z przewodnikami turystów. Nic, tylko zdjąć kapsel z kolejnej butelki Natakhtari i ze wzgórza z pomnikiem Matki Gruzji oglądać podziurawione dachy.

* * * * *

W innej części miasta, niedaleko stadionu Dynama, przy wielkim blaszanym targowisku widoki równie swojskie. Życie toczy się na ulicy, jakby wszyscy byli częścią jednej hermetycznej komuny. Syf niesamowity: śmieci wszelkiej maści wirują między krawężnikami, drobne pijaczki dają upust pęcherzowi pod byle ścianą, a w tym całym galimatiasie handel warzywami, mięsem i innej maści towarami trwa w najlepsze.

Mieszkańcy Kaukazu

Gruzińscy ludzie gór. (Fot. Krzysztof Dopierała)

Obok sklepu z czarującą wystawą chińskich plastikowych szczotek, lekko obniżona futryna wskazuje zejście do podrzędnej jadłodajni. Na szybie wisi podarta kartka symbolizująca menu. Nietrzeźwy i wesoły właściciel wykrzykując gruzińskie zaproszenia, zamaszystymi gestami ręką wskazuje nam miejsca przy stoliku. Jest klejąca się do blatu cerata w kwiatowe wzory – nie można zatem odmówić. Nieobyci z tutejszą etykietą pochłaniamy kolejne sztuki chinkali nie tak jak trzeba, przez co wartościowy rosół z nadzienia wycieka nieodwracalnie na talerz. Niby niedopuszczalne, ale grupa podpitych ziomków właściciela i tak jest rada z odwiedzin polskich sióstr i braci, na odchodne z lodówki wyjeżdża więc czacza – wersja iście domowa. Wyjścia w zasadzie nie ma – pali i wykrzywia, ale braterstwo zawsze warte toastu!

* * * * *

Po kilku kolejnych czaczach, kuszetkach i marszrutkach docieramy do małego miasteczka na Kaukazie. Mestia, bo o niej mowa, przypomina scenografię filmową, takich miejsc nie spotyka się na co dzień. Tą stolicę regionu przecina tylko jedna droga, cała skąpana we wrześniowym brunatnym i gęstym błocie. Pod płotem przemykają pomarszczone staruszki od góry do dołu odziane w czerń, wszystkie przypominają żałobniczki podążające śladem makabrycznego konduktu. Psy, świnie, krowy spacerują bez skrępowania, korzystając z ulic na równych prawach co pojazdy i ich właściciele.

Mestia - miasto w gruzińskiej Swanetii

Główna ulica Mestii. (Fot. Krzysztof Dopierała)

Wszędzie trwają remonty mające w kilka lat przekształcić region Svanetia w rodzaj gruzińskiej Szwajcarii. Ludzie liczą na przypływ euro i dolarów. Mimo rosnącej popularności tej części Kaukazu wśród górołazów z plecakami, nadal nie jest to turystyczna potęga i w miesiącach po sezonie można znaleźć tu oazę nieziemskich krajobrazów, ładnej pogody i świętego spokoju. Poza tym życie płynie biednie, przydał by się przypływ gotówki.

W jedynej jadłodajni niedaleko centralnego placu miasta prawie nie zapala się światła. Ludzie nie są wyjątkowo przyjaźni dla przyjezdnych okazując to kompletną ignorancją. W ich oczach dostrzec można skutki ciężkiego życia, przebytych wojen, ciągłego wiązania końca z końcem. Na śniadanie: suszona oścista ryba popijana piwem i pierwszymi tego dnia łykami czaczy. Potem na rauszu do pracy i aż do wieczora, gdy znowu będzie można się napić, by zbyt wiele nie rozmyślać.

Paradoksalnie te podłe losy toczą się w całkowicie baśniowej scenerii. Zmęczonym życiem robotnikom całe dnie przesuwają się przed oczami pejzaże ośnieżonych szczytów wyznaczających granicę gruzińsko-rosyjską. Wokół, panoramę starej zabudowy, jedynej takiej na świecie, wyznaczają kilkusetletnie wieże obronne z kamienia. A Mestia to wcale jeszcze nie koniec świata.

* * * * *

Leżąca u stóp Kaukazu wioska Ushguli

Ushguli – wioska na końcu świata. (Fot. Krzysztof Dopierała)

Podróż jeepem do Ushguli mimo niewielkiego dystansu trwa kilka godzin. Maksymalna prędkość to 40 km/h, ale mało jest odcinków gdzie można się tak rozpędzić.

Tutaj ręka człowieka dotknęła natury w minimalnym stopniu. Tonąca między szczytami wioska jest całkowicie zależna od żywiołów, zimą śnieg blokuje drogi dojazdowe. Domy się sypią, część z nich przerobiono na hostele dla nielicznych, którzy docierają tutaj na dalszy trekking. A za Ushguli zaczyna się szeroka dolina biegnąca w stronę góry Shkhara. To właśnie tutaj, stojąc plecami do wsi i wpatrując się w monumentalnie wyrastający u stóp zamglony biały szczyt, można wyznaczyć sobie własny kraniec globu.

Chodząc po zabłoconych i zawalonych kamieniami, kałużami i zielskiem ulicach Ushguli, przez chwilę przyszło mi do głowy, że to miejsce funkcjonuje już tylko dla tych kilku noclegowni przyjmujących w środku lata łaknących przygód backpackerów. Wtedy zatrzymałem się spoglądając w misternie żłobione obramowanie okna. Za brudną szybą, z głową opartą na wiotkich od dawna dłoniach, wpatrywała się przed siebie nieruchoma babuszka. Brudna, pomarszczona firana bezwiednie opadała na jej zgarbione plecy. Ushguli to był jej dom. Być może jedyne miejsce jakie w życiu widziała.

 

Krzysztof Dopierała

Logistyk z wykształcenia, podróżnik z zamiłowania. Mapa świata w pokoju daje mu kopa do ciągłego planowania. Może kiedyś objedzie glob rowerem? Albo opłynie łódkostopem?