Czacza wśród kamiennych wież
Lodowate powietrze gwiżdże z impetem wlatując uchylonym oknem, gdy kierowca przeładowanego busa odpala nowego papierosa od dogasającego. Wiraże, wyboje, urwiska bez barierek, mżawka i spora prędkość. Jest piąta nad ranem. Pasażerowie śpią ściśnięci. Samobójczy kurs? Nie, to tylko gruzińska marszrutka.
Granica turecko-gruzińska to jeszcze nie orient, ale z pewnością ciekawe zjawisko. Położony malowniczo nad Morzem Czarnym biały budynek o kształcie przypominającym literę gruzińskiego alfabetu majaczy z daleka zapowiadając całkowitą zmianę kultury i mentalności.
Kilkaset metrów wgłąb Turcji woda podmywa mały meczet ze srebrną kopułą, w tej samej odległości po stronie byłej republiki radzieckiej fale niemal odbijają się od obdartych z farby bloków w stylu stalinowskiego rokoko.
Po stronie tureckiej pustki, u Gruzinów kolejka. Tłum zaniedbanych babuszek i poganiających je przedsiębiorczych młodych matek w jeansowych kurtkach z naszywkami i fryzurami z lat 80-tych brnie powoli do przodu z wypchanymi parcianymi siatkami. Najtańsze papierosy kosztują w Gruzji równowartość 2 złotych, to prawie cztery razy taniej niż w owładniętej nałogiem palenia Anatolii – biznes gwarantowany! Wsiadam do odpicowanej marszrutki kursującej na trasie granica-Batumi, jeszcze dziś muszę zdążyć na wieczorny pociąg do stolicy.
* * * * *
Względnie nowa stacja kolejowa jest obiektem typowo potiomkinowskim, jakich w Gruzji na pęczki. Z zewnątrz sprawia wrażenie futurystycznej bryły, karmiąc pasażera obietnicą o wygodnej poczekalni, bezprzewodowym internecie i bufecie serwującym smaczne dania. W środku okazuje się, że funkcjonalność nie obejmuje nawet toalet (tylko dla personelu!), a panie z opatrzonego więzienną kratą okienka biletowego odgrywają rolę wyniosłych urzędników państwowych z mentalnością czasów komuny.
Sporej długości pociąg niemal odjeżdża mi sprzed nosa, zapomniałem przestawić zegarek o godzinę do przodu. Gruzińska kolej mimo wszystko sprawia dobre wrażenie: jest tania, punktualna, a wagony nie odbiegają standardem od rodzimego PKP.
Deszcz bębni w metalowy dach, gdy mijamy kolejne nieoświetlone perony ubogich wiosek, których nazwy zapisano w nie przypominającym niczego lokalnym alfabecie. Dzieci drą się wniebogłosy na siłę przebierane w stroje do spania, dorośli podgryzają podróżny wikt od czasu do czasu zapijając przechowywaną w plastikowych butelkach po fancie cza-czą. Jest swojsko.
Gdy świt zaczyna zaglądać przez okna składu, pociąg powoli wtacza się do Tbilisi mijając zaniedbane, postindustrialne przedmieścia. Panoramę wyeksponowanych na drugim planie wieżowców z wielkiej płyty poprzedzają jakby na prędce sklecone domki: spróchniałe drewniane dachy, anteny telewizyjne poskręcane z drutów, a wszystko załatane nieśmiertelną blachą falistą – to znaki rozpoznawcze tych domostw zlokalizowanych gdzieś między chaszczami.
Stołeczny dworzec główny także okazuje się atrapą. Mimo, że umiejscowiono tam centrum handlowe a pasażerów transportują do kas na piętrze ruchome schody, perony nie widziały farby od czasów ZSRR, a makabryczna przechowalnia bagażu w nieoświetlonych podziemiach nie zachęca do skorzystania z usług przegniłym zapachem uryny. Przed wejściem stoisko rozłożył pucybut i nostalgicznie spogląda przed siebie. Gdy częstuję go Mocnym, chwali polskie papierosy. Tuż za nim przepycha się gromada azerskich wyrostków w dresach, przyjechali na turniej lub obóz sportowy. Również zostaję obdarowany w podzięce gruzińskim szlugiem, siadam na barierce i patrzę na budzące do życia stolicę żółte autobusy.
* * * * *
Tbilisi nie jest miastem nowoczesnym. Oddaje wyobrażenie o umęczonym życiu obywateli wszystkich republik radzieckich przez cały okres ich istnienia. Są to widoki nostalgiczne i urzekające, zarówno budynki jak i część ludzi zdała się zawisnąć w pewnym punkcie historii i nie znajduje chęci czy powodu aby wykonać jakiś krok na przód.
Starówka wcale nie stara się przypodobać, ona dosłownie rozpada się w oczach. Czarujące, zdobione w drewnie balkony i fasady z wybitymi witrynami, odrapane ceglane mury, na których zawiesza się niezrozumiałe szyldy. I w końcu nieśmiertelne podwórka – centra lokalnego socjalu gdzie niczym na wsi na sznurkach wiesza się kapiące pranie, mężczyźni dyskutują paląc najtańsze papierosy i grając w karty, a wokół biegają umorusane dzieci i szczekające psy.
Każdy numer kamienicy i podwórko to inny, doskonały kadr do zdjęcia. To ściany opowiadające kolejne niewesołe losy i historie. W Polsce podobnie wyglądają poprzemysłowe dzielnice biedy z depresyjnymi familokami, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach z rozrzewnieniem nie zagląda. Tutaj jest to część miasta oznaczona na mapie jako highlight dla wędrujących z przewodnikami turystów. Nic, tylko zdjąć kapsel z kolejnej butelki Natakhtari i ze wzgórza z pomnikiem Matki Gruzji oglądać podziurawione dachy.
* * * * *
W innej części miasta, niedaleko stadionu Dynama, przy wielkim blaszanym targowisku widoki równie swojskie. Życie toczy się na ulicy, jakby wszyscy byli częścią jednej hermetycznej komuny. Syf niesamowity: śmieci wszelkiej maści wirują między krawężnikami, drobne pijaczki dają upust pęcherzowi pod byle ścianą, a w tym całym galimatiasie handel warzywami, mięsem i innej maści towarami trwa w najlepsze.
Obok sklepu z czarującą wystawą chińskich plastikowych szczotek, lekko obniżona futryna wskazuje zejście do podrzędnej jadłodajni. Na szybie wisi podarta kartka symbolizująca menu. Nietrzeźwy i wesoły właściciel wykrzykując gruzińskie zaproszenia, zamaszystymi gestami ręką wskazuje nam miejsca przy stoliku. Jest klejąca się do blatu cerata w kwiatowe wzory – nie można zatem odmówić. Nieobyci z tutejszą etykietą pochłaniamy kolejne sztuki chinkali nie tak jak trzeba, przez co wartościowy rosół z nadzienia wycieka nieodwracalnie na talerz. Niby niedopuszczalne, ale grupa podpitych ziomków właściciela i tak jest rada z odwiedzin polskich sióstr i braci, na odchodne z lodówki wyjeżdża więc czacza – wersja iście domowa. Wyjścia w zasadzie nie ma – pali i wykrzywia, ale braterstwo zawsze warte toastu!
* * * * *
Po kilku kolejnych czaczach, kuszetkach i marszrutkach docieramy do małego miasteczka na Kaukazie. Mestia, bo o niej mowa, przypomina scenografię filmową, takich miejsc nie spotyka się na co dzień. Tą stolicę regionu przecina tylko jedna droga, cała skąpana we wrześniowym brunatnym i gęstym błocie. Pod płotem przemykają pomarszczone staruszki od góry do dołu odziane w czerń, wszystkie przypominają żałobniczki podążające śladem makabrycznego konduktu. Psy, świnie, krowy spacerują bez skrępowania, korzystając z ulic na równych prawach co pojazdy i ich właściciele.
Wszędzie trwają remonty mające w kilka lat przekształcić region Svanetia w rodzaj gruzińskiej Szwajcarii. Ludzie liczą na przypływ euro i dolarów. Mimo rosnącej popularności tej części Kaukazu wśród górołazów z plecakami, nadal nie jest to turystyczna potęga i w miesiącach po sezonie można znaleźć tu oazę nieziemskich krajobrazów, ładnej pogody i świętego spokoju. Poza tym życie płynie biednie, przydał by się przypływ gotówki.
W jedynej jadłodajni niedaleko centralnego placu miasta prawie nie zapala się światła. Ludzie nie są wyjątkowo przyjaźni dla przyjezdnych okazując to kompletną ignorancją. W ich oczach dostrzec można skutki ciężkiego życia, przebytych wojen, ciągłego wiązania końca z końcem. Na śniadanie: suszona oścista ryba popijana piwem i pierwszymi tego dnia łykami czaczy. Potem na rauszu do pracy i aż do wieczora, gdy znowu będzie można się napić, by zbyt wiele nie rozmyślać.
Paradoksalnie te podłe losy toczą się w całkowicie baśniowej scenerii. Zmęczonym życiem robotnikom całe dnie przesuwają się przed oczami pejzaże ośnieżonych szczytów wyznaczających granicę gruzińsko-rosyjską. Wokół, panoramę starej zabudowy, jedynej takiej na świecie, wyznaczają kilkusetletnie wieże obronne z kamienia. A Mestia to wcale jeszcze nie koniec świata.
* * * * *
Podróż jeepem do Ushguli mimo niewielkiego dystansu trwa kilka godzin. Maksymalna prędkość to 40 km/h, ale mało jest odcinków gdzie można się tak rozpędzić.
Tutaj ręka człowieka dotknęła natury w minimalnym stopniu. Tonąca między szczytami wioska jest całkowicie zależna od żywiołów, zimą śnieg blokuje drogi dojazdowe. Domy się sypią, część z nich przerobiono na hostele dla nielicznych, którzy docierają tutaj na dalszy trekking. A za Ushguli zaczyna się szeroka dolina biegnąca w stronę góry Shkhara. To właśnie tutaj, stojąc plecami do wsi i wpatrując się w monumentalnie wyrastający u stóp zamglony biały szczyt, można wyznaczyć sobie własny kraniec globu.
Chodząc po zabłoconych i zawalonych kamieniami, kałużami i zielskiem ulicach Ushguli, przez chwilę przyszło mi do głowy, że to miejsce funkcjonuje już tylko dla tych kilku noclegowni przyjmujących w środku lata łaknących przygód backpackerów. Wtedy zatrzymałem się spoglądając w misternie żłobione obramowanie okna. Za brudną szybą, z głową opartą na wiotkich od dawna dłoniach, wpatrywała się przed siebie nieruchoma babuszka. Brudna, pomarszczona firana bezwiednie opadała na jej zgarbione plecy. Ushguli to był jej dom. Być może jedyne miejsce jakie w życiu widziała.
Komentarze: 7
Marek 19 stycznia 2012 o 11:00
Tekst najeżony jest pseudointeligenckimi porównaniami. Czytając go można odnieść wrażenie, że Gruzja jest brudna, zaniedbana, ludzi ponurzy, pijani, brudni, wszędzie syf, malaria i korniki. To część tego państwa, ale tak jest wszędzie – w Polsce, Hiszpanii, USA. Gruzja podnosi się z zacofania spowodowanego sowiecką dominacją. Nie zgodzę się, że dworzec w Tbilisi jest taki jak opisałeś. Jest nowoczesny, zdecydowanie bardziej przyjazny niż polskie dworce nawet o drugiej nad ranem. Pociągi również w zdecydowanie lepszym stanie niż w Polsce. Opisałeś tylko część Tbilisi skupiając się na jego brzydocie. Owszem, są miejsca rozsypujące się, zaniedbane, ale w zdecydowanej większości to miasto zadbane, czyste, nowoczesne. Widać, że się rozbudowuje, widać inwestycje. Podobnie w Mestii. To nieprawda, że jest tu tylko jedna droga, jedna jadłodajnia, a ludzie patrzą wilkiem na turystę. Spłynęło tu morze pieniędzy i Mestia to asfaltowe drogi, nowoczesne hotele, restauracje, wyciągi narciarskie. To faktycznie będzie Szwajcaria w Gruzji. Ludzie nie są może wylewni, ale chętnie pomogą, bezinteresownie, z uśmiechem. Skupiłeś się na tej brzydszej stronie Gruzji, nieprzyjemnej, śmierdzącej moczem. To prawda, to kawałek Gruzji. Chciałeś być oryginalny i zamiast się napawać pięknem tego kraju opisałeś drugą stronę. Jednak to nie jest jedynie oblicze Gruzji, a na pewno nie dominujące.
OdpowiedzKrzychu 19 stycznia 2012 o 12:44
Twój komentarz kolego jest na pewno bardziej krytyczny niż wyobrażenie o tym tekście. Pseudointeligenckie porównania? Chyba nie na ten portal trafiłeś, tutaj ludzie dzielą się po prostu wrażeniami z podróży. Możesz się ze mną nie zgadzać w czym tam Ci się podoba, ale chyba nie zauważyłeś jednego o czym piszę wielokrotnie w tekście: że ten cały „syfny” klimat, który odbierasz jako mój atak na atrakcyjność tego kraju, jest właśnie tym czego zazwyczaj poszukuję podróżując. mnie nie wkurza zapach moczu w przechowalni dworca, ani zabłocona ulica w Mestii – ja się tym fascynuję. nie chce mi się czepiać każdego słowa Twojego komentarza, ale nie przypominam sobie podczas pobytu w Mestii niemal ani kawałka asfaltowej drogi, a z mojego punktu widzenia ludzie byli jednak bardziej patrzący wilkiem niż bezinteresowni.
a i masz rację – chciałem być oryginalny żeby uzyskać od Ciebie ten niepowtarzalny komentarz.
życzę miłego pisania równie subiektywnych tekstów.
pozdrawiam.
OdpowiedzMarek 19 stycznia 2012 o 13:23
Witam!
OdpowiedzOwszem, piszę relacje z podróży, ale nie skupiam się na zapachu moczu i nie opisuję syfnych klimatów, bo te są wszędzie i nie trzeba jechać do Gruzji żeby je poznać. Ktoś, kto nie był nigdy w Gruzji odbierze, że tak jest w całym kraju. Ja szukam miejsc wyjątkowych, których nie spotkam w Polsce ani nigdzie indziej na świecie, a takich w Gruzji jest niesamowicie dużo. Zbyt dużo żeby relację skupiać na brzydocie.
Nie wiem kiedy byłeś w Mestii. Ja byłem we wrześniu, zaraz przed wizytą prezydenta Saakaszwiliego. Wymyslił sobie, że Mestia stanie się zimowym kurortem przyciągającym turystów więc popłynęła ta rzeka pieniędzy. Nie wiem czy zauważyłeś, ale do Mestii jedzie się gładką, bezpieczną asfaltówką, asfalt wyłożony jest też w samym mieście. Być może trafiłem na okres przed remontem.
Ogólnie może za mocno napisałem, każdy pisze to co sam odczuwa i zauważa. To samo spojrzenie Gruzina ja odczytam jako przyjazne, Ty jako spojrzenie wilkiem. Ja skupię się na zabytkach, pięknie przyrody i dobrych ludziach, Ty opiszesz tę mniej przyjazną stronę. Niech tak będzie.
Pozdrawiam,
Marek
Marek 19 stycznia 2012 o 13:30
Jeszcze jedno. Nie, że się czepiam, ale czacza pisana jest bez myślnika. Z myślnikiem będziemy mieli taniec.
Odpowiedzmsadurski 20 stycznia 2012 o 20:05
Witam,
Ja tam w Gruzji nie byłem, więc w tej sprawie stanowiska nie zajmę. Faktem jest, że piszący o podróżach często przedstawiają świat bardziej dramatyczny i złowieszczy, niż on w rzeczywisctości jest.
Co więcej czytający takich właśnie opisów oczekują.
No nic. Przy okazji chciałbym polecić galerię, którą mam w 'ulubionych'.
https://picasaweb.google.com/gps1111/Kaukaz201112VIII09IX2011
Gruzja tam pokazana jest zupełnie inna, niż ta z artykułu.
A z innej beczki. Właśnie wróciłem z ekstremalnej (mokry śnieg pada w Warszawie) wyprawy rowerowej na Dworzec Zachodni (WAW). Tam to dopiero jest hardcore. Całkiem jak z filmów Szulkina. Pewnie piszą o tym zagraniczni podróżnicy.
Odpowiedzkrisek 7 sierpnia 2012 o 8:32
Najgorsza relacja jaką kiedykolwiek czytałem. Pisał ją człowiek, który tak na prawdę nie fascynuje się podróżami, który nie uwielbia poznawać nowych kultur, który jest kiepskim obserwatorem życia. Zauważa tylko brud i brak wygód, a w odpowiedzi w komentarzach bałamuci, że go to fascynuje. Cóż za brednie! Ten człowiek nie kocha podróży. Podróżnicy z zamiłowania nigdy by takiego czegoś nie napisali. Tbilisi jest piękne, jest tyle miejsc, które są nowoczesne, wiele miejsc klimatycznych, gdzie turyści czują się swobodnie i są zachwyceni architekturą. Może warto czasami użyć przewodnika? Zwiedziłem kilka miast w Gruzji, wciąż za mało, ale nigdy bym nie opisał tego co brzydkie bo to chore! Jeśli opisuję swoje podróże, a robię to w czasopismach podróżniczych to pokazuję ZAWSZE piękno danego miejsca, bo tylko tak można zachęcić innych, tylko tak można wzbudzić ciekawość i poprowadzić ku miłości do podróżowania i odkrywania „nowych światów”. Czy ktoś widział, żeby znani podróżnicy pokazywali to co brzydkie i się tym zachwycali? Ludzie patrzący wilkiem w Gruzji? Może obawiali się autora tekstu? Bo ja znam Gruzinów miłych, uprzejmych i to nie było związane z interesownością. Jedzenie pyszne, wspaniałe, nie wspominając o Kindzmarauli Marani do owych posiłków.
OdpowiedzPrzykro się robi jak się takie „wypociny” czyta. Zgadzam się z Markiem prawie we wszystkim. Prawie robi różnicę ;-) (dotyczy tego, że każdy może opisać co chce, niby tak, ale niech to będzie z sensem i pomysłem). A msadurski, który w Gruzji nie był niechaj wierzy w te zdjęcia, które widział na picasa :-)
P.S. chyba, że dla autora to fetysz to wtedy pomyślę nad zmianą zdania.
Krzychu Dopierała 7 sierpnia 2012 o 10:21
ano tak to jest, jednego fascynuje dzwonnica z pocztówki, drugiego psie gówno na dworcu kolejowym :-) krisek: gratuluję zatem, że dotrwałeś do końca tekstu! życzę powodzenia w karierze pisarza w czasopismach podróżniczych :-)
Odpowiedz