Taa? Dali Wam takie super okularki lodowcowe w stylu lat osiemdziesiątych? Ty, Marta, może my też pojedziemy? – zapytał Bartek w przerwie między jednym a drugim łykiem Kapitana Corteza, znakomitego rumu, który towarzyszy nam tutaj przy wielu okazjach.. A może wejdziemy tyłem? Nakręcimy film! I tak to się zaczęło…

Iza, Kamil i ja mieliśmy już wypożyczony cały sprzęt, wiec następnego dnia, gdy okazało się, że nieśmiała deklaracja Marty i Bartka z poprzedniego wieczoru nadal jest aktualna, poszliśmy jeszcze raz do wypożyczalni by dobrać dla nich buty, raki, czekany, uprzęże i inne niezbędne akcesoria do zdobycia Huayna Potosi (6088 m n.p.m.). Obie pary podróżują dookoła świata. Aktualnie na motocyklach, od dwóch lat w drodze. Spotkaliśmy się w jednym z hosteli w La Paz.

Kiedy nastał dzień wyjazdu przytroczyliśmy plecaki do maszyn i ruszyliśmy przez La Paz i El Alto w stronę Przełęczy Zongo (4700 m n.p.m.), skąd miała rozpocząć się nasza droga na szczyt. Musieliśmy nieźle wyglądać, ubrani w górskie ciuchy, z czekanami na plecakach, linami zwisającymi z motorów, a jeszcze co niektórzy od razu wbili się w szałowe okulary. Na ulicach miasta zwracaliśmy na siebie uwagę bez wątpienia :)

Dwie godziny po szutrach i zakurzonych drogach i oto trzeba zacząć podchodzić z ciężkimi plecakami pod górę, do pierwszego obozu – Las Piedras – znajdującego się na wysokości prawie 5200 metrów n.p.m.

Obóz ulokowany jest tuż pod lodowcem, jest tam chata służąca jako schronisko dla licznych agencji wciągających turystów na szczyt, a także kilka kamiennych miejsc na namioty. Niezależne grupy, takie jak my, nie mają wstępu ani do chaty, ani do surowego namiotu z niebieskiej plandeki, gdzie można coś ugotować w osłonięciu od wiatru, ani nawet do kibla wybudowanego specjalnie dla gości schroniska. Obok na szczęście jest drugie miejsce, osłonięte kamieniami, gdzie można dokonać zrzutu, a z namiotu i tak skorzystaliśmy po cichu…

Oprócz nas i chatkowego, nie było tej nocy nikogo w obozie. Po niesamowitej kombinacji makaronów i sardynek, które zjedliśmy na kolację, poszliśmy spać. Niektórzy odczuwali wysokość, ale na szczęście nie były to nazbyt poważne symptomy – ot, bóle głowy czy jakiś kontrolny bełcik, który równie dobrze mógłby być spowodowany zjedzonym posiłkiem :)

Poranek w pierwszym obozie. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Noce na takich wysokościach są chłodne, żeby nie powiedzieć mroźne, dlatego kluczowe jest posiadanie odpowiedniego śpiwora. Te wypożyczone zdały egzamin i następnego dnia, uśmiechnięci przystąpiliśmy do wchodzenia po lodowcu. Wcześniej przeprowadziłem krótkie szkolenie z zakresu asekuracji na lodowcu i używania raków oraz czekana.

Droga do drugiego obozu – Campo Argentino – jest bardzo dobrze widoczna na śniegu. Zgubić się jest praktycznie niemożliwe. Omijając szczeliny powoli wchodzimy wyżej i wyżej. Trudności technicznych brak, są tylko problemy z oddychaniem, które powodują, że nasza piątka, podzielona na dwa zespoły, dość często odpoczywa.

Słońce świeci mocno, ale nie ma strachu, że coś „puści”, widoczność jest idealna, a im wyżej wchodzimy, tym piękniejsze widoki się przed nami otwierają. W końcu dochodzimy do wysokości 5600 m n.p.m., gdzie zamierzamy założyć obóz drugi. Poszukiwania jakiegoś wyznaczonego miejsca szybko okazują się bezsensowne gdyż Campo Argentino znajduje się „gdzieś pomiędzy” 5500 a 5700 m n.p.m., jak udało nam się doczytać w którymś z przewodników. Rozbijamy więc namioty na w miarę płaskim kawałku stoku, wcześniej wykopując platformy w śniegu.Śledzie fatalnie trzymają, dlatego używamy tego, co jest pod ręką – czekanów, kijków, a nawet raków.

Gdy tylko słońce schowało się po drogiej stronie szczytu, temperatura spada momentalnie, a większość chowa się do śpiworów. By uzyskać wodę na kolację topimy śnieg, potrzebujemy też trochę jej na nadchodzący atak szczytowy, który czeka nas w nocy. Temperatura w namiotach spada do -8 stopni, co i tak jest dość niezłym wynikiem. Na zewnątrz jest spokojnie poniżej -12 stopni i gdy wychodzimy z obozu o 4 rano trzeba się ruszać, by nie czuć zimna. Najgorzej, w każdym razie, nie jest.

Do naszych namiotów zaczyna docierać już karawana światełek – to turyści prowadzeni przez wynajętych przewodników z agencji. Może z trzydzieści osób, grupka z grupką, spięci liną, krok za krokiem. Odległości na linach między osobami w grupach są tak małe, że w żadnym wypadku nie byłoby szans, by ktoś kogoś zdołał utrzymać w przypadku wpadnięcia do szczeliny. Solidarność w śmierci. Z niewiedzy. Mam wrażenie, że większość przewodników jest po prostu źle lub w ogóle nie wyszkolona, a liny są chyba tylko elementem ozdobnym, by później turyści mogli powiedzieć, że chodzili z „lotną” po lodowcu… Brr.

Na szczęście droga na szczyt nie jest wymagająca. My idziemy powoli i większość grup nas już wyprzedziła. Mamy czas. Iza i Marta mają problemy z oddychaniem i kondycją, więc odpoczywamy co 10-20 minut. Powoli jednak zbliżamy się do stromego podejścia na grań szczytową. Świt jest coraz bliżej i gdy jesteśmy już na ostrym „grzebieniu” biegnącym do wierzchołka, słońce podnosi się znad horyzontu i swym ciepłym blaskiem oświetla nas, całą grań i szczyt.

Już jesteśmy niedaleko, a światło słoneczne dodaje wszystkim nam sił i psychicznego komfortu w poruszaniu się po wąskiej ścieżce pomiędzy kilkusetmetrowymi przepaściami. Marta, która przed chwilą miała rezygnować z wejścia na wierzchołek dostała taki zastrzyk energii, że na szczycie była pierwsza!

Niebezpiecznymi momentami były mijanki na grani z innymi zespołami schodzącymi już z góry, spieszącymi się nie wiadomo gdzie. Gdy dotarliśmy na szczyt pół godziny po wschodzie słońca, aż w trudno w to uwierzyć, przez jakiś dłuższy czas, który tam spędziliśmy, byliśmy zupełnie sami!

Zmęczeni ale szczęśliwi podziwialiśmy nieprawdopodobne widoki. Wszyscy zapomnieli już o tym, że jeszcze przed chwilą powodzenie naszej wycieczki stało pod znakiem zapytania. Iza, bojąca się trochę ekspozycji, już miała rezygnować z drogi po grani. A teraz miałem przyjemność patrzeć na uśmiechnięte twarze, słuchać okrzyków radości i… być tam z kimś. Wszyscy w szałowych okularkach lodowcowych, rzucający żarcik za żarcikiem, z dystansem do siebie i wszystkiego. Inaczej pewnie bym się czuł gdybym sam tam wszedł.

Może zabrzmi to wręcz śmiesznie, ale miałem poczucie jakiejś takiej odpowiedzialności za tych, przecież starszych ode mnie, ludzi. Czułem się jakoś związany z nimi, nie tylko liną. Cieszyłem się, że udało się nam wszystkim. Raczej unikałem słów „przewodnik”, „instruktor” w odniesieniu do mnie wcześniej, ale tam, na szczycie, poczułem się… dumny i szczęśliwy. Sprawiło mi to wszystko ogromną frajdę… Fajnie jest wejść na sześciotysięcznik, nawet jeśli jest jednym z łatwiejszych na świecie. Ale tam było coś jeszcze…

Gdy wszystkie wycieczki już zniknęły z pola widzenia, po jakiejś pół godzinie spędzonej na szczycie, czas było schodzić. Mówi się, że statystycznie 80% wypadków w górach wysokich zdarza się właśnie przy zejściu. Wszyscy są już rozluźnieni, zmęczeni, mniej skoncentrowani i już widzą się przy zimnym browarze w schronisku…

Gdy tylko pokonaliśmy eksponowaną grań, tempo marszu uległo przyspieszeniu W dość niezłym czasie zeszliśmy do naszego obozu, gdzie chwilę odpoczęliśmy, zjedliśmy jakąś zupkę i ruszyliśmy dalej, w dół. Plan był taki, że chcemy jeszcze dziś wrócić do La Paz.

Gdy późnym popołudniem stanęliśmy wymęczeni długim zejściem pod drzwiami schroniska Huayna Potosi Refugio na Przełęczy Zongo, gdzie zostawiliśmy swoje rzeczy i motory, okazało się, że jest ono zamknięte. Pani z kluczami jest w La Paz i będzie… jutro. Próby włamania do środka nie powiodły się – wiem, wstyd :] – a na domiar złego, ktoś spuścił powietrze z jednego koła w motorze Kamila. Zaczynało zmierzchać, zrobiło się zimniej, a my znaleźliśmy się w nienajlepszym położeniu, bez naszych butów, kasków, a także bez pompki, którą moglibyśmy napompować koło. Najbliższy punkt napraw to La Paz. Przygoda, przygoda…

Jak zwykle jednak wiara nie opuszczała naszej grupy. Ja twierdziłem, że pompka zaraz się pojawi, spadnie z nieba albo coś w tym stylu. Kamil grzebał przy oponie, która po zdjęciu z obręczy nie chciała na chłodzie wskoczyć ponownie na swoje miejsce, a reszta na zmianę przyglądała się z boku, pakowała się lub zatrzymywała rzadko przejeżdżające samochody z pytaniem o bomba del aire. Bez rezultatów.

W końcu Bartek skoczył kilometr dalej do innego refugio i… wrócił z pompką, którą udało się naprawić awarię! Zapakowaliśmy się wszyscy na motory i już w nocy, jadąc powoli, w zimnie, udało nam się dotrzeć do naszego hostelu. Byliśmy tak głodni, że od razu w ciuchach górskich, w których przyjechaliśmy, poszliśmy na pizzę i browara, który sprawił, że już w restauracji poczuliśmy się wyjątkowo senni…

I to już koniec. Potem działy się w La Paz jeszcze różne dziwne rzeczy… Argentyński teleturniej, w którym z Bartkiem „prawie” wygraliśmy 12 tys. dolarów, skrzynki (bynajmniej nie na listy), mecze półfinałowe MŚ, spacery po bazarach z aparatami, schabowe i kapusta kiszona i wycieczka po drodze numer 36… Ale to już zupełnie inna opowieść, nie ten czas i nie to miejsce na jej snucie… :)

Kuba Fedorowicz

Zawsze powtarzał, że trzeba iść własną drogą - i robił to konsekwentnie. Odbył samotna podróż autostopem po Ameryce Łacińskiej - swoje Grand Tour, uwielbiał sporty, ruch, działanie. Swoją ziemską wędrówkę zakończył 6 marca 2012 roku.

Komentarze: Bądź pierwsza/y