Tym razem nasza trasa prowadziła na południe, ale zanim mieliśmy dotrzeć na pogrzeb, chcieliśmy zahaczyć o pobliską wioskę Lemo pełną urokliwych nagrobków (sama zdaję sobie sprawę, jak to zdanie brzmi, biorąc pod uwagę zachętę turystyczną… Ciągle tylko pogrzeby i nagrobki… Ale z jakiegoś względu to ludzi fascynuje. I mówiąc: ludzie, mam również na myśli siebie).

Aby wejść do wioski, trzeba było zapłacić kilka groszy opłaty turystycznej, ale był to zupełnie jakiś drobiazg, więc już nawet nie kłóciłyśmy się o fakt, że mamy wizę studencką, nie turystyczną. Przeszłyśmy się przez wioskę pełną uroczych torajańskich domków i zeszliśmy dalej.

Po przekroczeniu pola ryżowego dotarliśmy faktycznie do miejsca pełnego nagrobków, tylko że okazało się ono być pionową skałą – w sumie czemu by się dziwić w momencie, kiedy najpopularniejszy kształt grobu w tym regionie to dziura w kamieniu.

Owych dziur faktycznie wyżłobiono tam całkiem sporo, a akurat trafiłyśmy na moment, kiedy żłobiono kolejne – nawet nam pracownik pozwolił wejść do środka, choć dziwił się temu pomysłowi, bo przecież w środku nie ma nic.

Faktycznie nic nie ma, ale trudno się oprzeć chęci wlezienia do każdej napotkanej dziury.

Nad niektórymi nagrobkami postawione było coś na kształt balkoników, na których ustawiono tau tau, czyli tradycyjne rzeźby symbolizujące zmarłych, które umieszcza się przy miejscach pochówku kasty królewskiej. Z wyciągniętymi w przestrzeń drewnianymi rączkami i wielkimi oczami pomalowanymi tak, żeby zupełnie nie przedstawiały żadnego wyrazu twarzy, wyglądały nieco jak bardzo specyficzne drewniane lalki, które na coś na tych swoich balkonikach czekają…

Oczywiście po obejrzeniu ściany grobowej czekało nas przejście przed nieco opustoszałymi butikami, w których tutejsi rzemieślnicy wyrabiali drewniane cudeńka dla turystów, acz przyznać trzeba, że nie byli za bardzo napastliwi. W związku z czym, po przyjrzeniu się im przy pracy, udaliśmy się już podziwiać kolejną uroczystość pogrzebową do wioski Sangalla.

W oczekiwaniu na rzeź

Łatwo było zorientować się, że jesteśmy na miejscu, bo tym razem to nie było „tylko” paręset osób. Liczba gości mogła oscylować wokół tysiąca, więc tłum w altanach wokół domu był gęsty, a i wszyscy dookoła byli zaangażowani w uroczystość. Tuż przed domem znajdowała się profesjonalnie sklecona z bambusa budka, w której przyjmowano od gości i turystów (tym razem całkiem licznej grupy turystów) prezenty. Nie to co poprzednio, kiedy to wręczaliśmy je po prostu pani domu.

Przecisnęliśmy się zatem wśród wystrojonych na tę okazję bawołów, dzieci niosących różnokolorowe taśmy i flagi, które właśnie robiły obchód wokół wioski. Tworzyły coś na kształt parady, ogłaszającej wszem i wobec, iż oto odbywa się ceremonia pogrzebowa jednej z bardziej liczących się mieszkanek wioski, która zmarła, bagatela, dziewięć miesięcy temu.

Tym razem bawołów przeznaczonych na rzeź było sześćdziesiąt. Większość miała przystrojone rogi, owinięte kolorowymi szmatkami i dumnie przechadzały się po okolicy, kompletnie nie zdając sobie sprawy, jaki los został dla nich zaplanowany. Na szczęście tego dnia zarżnąć zamierzano „jedynie” trzy zwierzęta. Plus oczywiście niezliczoną liczbę świń, które jak zwykle dodawały urokliwego kwiczącego szumu w tle całej imprezy.

Oczekiwanie na rzeź nie było na dzisiejszej imprezie na szczęście jedynym punktem programu. Jedna z wiat, dużo lepiej wykonana i przystrojona niż inne, została przeznaczona dla członków rodziny, którzy dumnie przechadzali się wokół w tradycyjnych strojach ozdobionych ogromną ilością kolorowych – choć głównie pomarańczowych – koralików. Dalsza rodzina była jednak przybrana w tradycyjną pogrzebową czerń. Wszyscy chętnie pozowali do zdjęć, a ja tymczasem miałam coraz większe poczucie, że nie cierpię turystów i zatęskniłam za mniejszą i spokojniejszą ceremonią sprzed paru dni.

Nie chcę powiedzieć, że Indonezyjczycy to mistrzowie taktu i dobrego wychowania, ale całe to turystyczne towarzystwo, które – dosłownie! – łokciami przepychało się do przodu, aby zobaczyć kolejny pokaz tradycyjnego tańca lub śpiewu, zaczęło mnie wykańczać. Wszystkiemu towarzyszyły krzywe spojrzenia i rzucane pod nosem przekleństwa… Eh, wstyd mi się zrobiło za naszą przepychającą się rasę. Tymczasem mieszkańcy chętnie pozowali do zdjęć, a z twarzy niemal nie schodził im uśmiech, którym z chęcią witali nawet tych najbardziej niegrzecznych turystów.

Kiedy już odbyło się kilka kolejnych tradycyjnych śpiewów z rodzinnej wiaty została uroczyście wyniesiona trumna zmarłej. Oczywiście bogato zdobiona rzeźbieniami, piękna drewniana trumna, a lektyka – jakżeby inaczej – w kształcie łodziowego torajańskiego domku. Tuż za trumną idzie kolejna grupka, niosąc na swych barkach tau tau przedstawiające zmarłą. Aż trudno uwierzyć, że jest to rzeźba z drewna – dokładne odwzorowanie rysów i zabezpieczenie wszystkiego błyszczącym lakierem sprawia, że całość przypomina raczej eksponat z muzeum figur woskowych.

Ostatnia niesiona jest lektyka z najstarszym żyjącym krewnym, a raczej najstarszą żyjącą krewną, czyli siostrą zmarłej. Zostaje ona przetransportowana przez podwórko i usadzona na specjalnie zbudowanym na potrzeby uroczystości podwyższeniu, które ma dach w kształcie… Tak, zgadliście! W kształcie łodzi. Całej tej paradzie towarzyszy nieprawdopodobnie wręcz radosna atmosfera, trumna jest podrzucana, tragarze tańczą wokół niej, rodzina obrzuca ich i siebie nawzajem plastikowymi kubeczkami z wodą… Tak, naprawdę, to jest właśnie pesta, a nie jakaś dołująca stypa…

Palmowe wino i bryzgająca krew

W czasie wynoszenia trumny zza rogu zaczęła dochodzić bardzo specyficzna muzyka, przypominająca dudnienie. Okazała się czymś w rodzaju melodii powitalnej, tworzonej przez starsze mieszkanki wsi, grające na korycie służącym do ubijania ryżu. Każda z nich ma w rękach bambusową łodygę, a w odpowiednim rytmie uderzając o lekko spróchniałe ściany koryta, tworzą naprawdę interesujący dźwięk, dlatego też porzuciłyśmy z Ralu pozostałych turystów cały czas przepychających się zawzięcie w kierunku trumny i przysiadłyśmy na trochę koło tego specyficznego instrumentu muzycznego.

Nasz przewodnik przyniósł nam w tym czasie wyproszone przeze mnie wcześniej bambusowe łodygi wypełnione winem palmowym – tutaj zwanym tuak. Tuak jest bardzo słaby jeśli chodzi o zawartość procentów, i w ogóle miałam okazję już skosztować tego białawego, lekko gazowanego napoju na poprzednim pogrzebie, ale wtedy dostaliśmy go po prostu z kubeczka, a ja koniecznie chciałam się napić z bambusa, bo byłam przekonana – zresztą jak się okazało całkiem słusznie – że w takiej postaci smak napoju będzie o niebo lepszy. Przewodnik zdobył zatem dla mnie młodą łodygę wypełnioną pieniącym się winem. Nie jest to może najsmaczniejszy drink pod słońcem, ale z pewnością ma swój klimat.

W Indonezji na pogrzebie zabija się bawoły

Głównym punktem programu w trakcie ceremonii pogrzebowej jest ofiarowanie w ofierze bawołów. (Fot. Gosia Drewa)

Kiedy już trumna została przetransportowana na podwyższenie i wszyscy się nieco uspokoili, nastąpił główny punkt programu – zrobiono miejsce na środku placu i przyprowadzono bawoły ofiarne. Na środku placu utworzyło się kółko i oczywiście tak szczelnie zasłoniło widok, że gdy padł pierwszy bawół i ja, i Ralu, miałyśmy go daleko poza polem widzenia.

Jednakże ten moment sprawił, że kółko się trochę rozluźniło – okazało się, że żądni krwi turyści są jednak żądni jedynie jej widoku, ale już fakt, że poderżnięcie gardła bawołu jest związane z rozpryskiwaniem się tego – upragnionego przez gości wgapiających się z błyskiem w oku w całe przedstawienie – czerwonego płynu na wszystkie strony, nie budził takiej euforii. Patrzmy sobie na krew, ale jak już ma nas ochlapać, to lepiej się odsuńmy.

Skorzystałam z momentu i wślizgnęłam się do przodu, gdzie siedziała gromadka niemal zahipnotyzowanych widokiem słaniającego się jeszcze pierwszego zwierzęcia, z którego szyi ciekł czerwony wodospad. Do momentu kiedy jego cielsko osłabło na tyle, że padł na środku placu w kałuży, wokół której natychmiast zaczęły zbierać się muchy i inne robactwo.

Stojący obok niego krępy Torajanin wyposażony w zakrzywione ostrze, zamierzył się w tym momencie na drugie zwierzę i jednym ciosem poderżnął mu gardło. Krew trysnęła na pozostałych gapiów, którzy wydali z siebie coś pomiędzy westchnieniem a krótkim okrzykiem „O!'. Głowa bawołu opadła, przestępował przez chwilę z nogi na nogę, nie mając już nawet energii, aby rozejrzeć się na boki swoimi smutnymi oczyma, aż w końcu padł obok swojego towarzysza, rozchlapując i powiększając wcześniej powstałą kałużę krwi.

Po chwili zamiast zwierząt mieliśmy góry mięsa. (Fot. Gosia drewa)

Po chwili zamiast zwierząt mieliśmy góry mięsa. (Fot. Gosia Drewa)

Gapie powoli się zaczęli rozchodzić i powracać do miejsc, które ichni przewodnicy zapewnili im w bambusowych wiatach, a na placyku pełnym teraz mieszanki barw ziemi, krwistej czerwieni i muszej czerni pozostały tylko dzieci, wciąż niemogące oderwać wzroku od martwych zwierząt. Wokół nich po chwili zaczęli się uwijać Torajanie, obdzierając je sprawnie ze skóry, wyciągając flaki. W tym momencie do otaczających nas kolorów doszła biel ścięgien i zieleń na wpół przetrawionej trawy. Już po kilku chwilach zamiast dwóch martwych zwierząt na liściach bananowych leżały uporządkowane góry mięsa.

Pozostało nam jedynie pociągnięcie łyka z bambusowej łodygi, aby odprężyć się po trochę jednak szarpiącym nerwy widowisku i powrót do wiaty, w której już serwowano, a cóż by innego, te same co ostatnio zapiekane w łodygach świńskie flaki. Uraczyliśmy się zatem obiadem i wciąż mając przed oczami bluzgi krwi, udaliśmy się w kierunku Rantepao, w którym oczywiście ponownie nie było prądu.

O i tyle, jedziemy dalej

Następnego dnia wymeldowałyśmy się już z hotelu i zostawiłyśmy bagaże w biurze podróży, skąd wieczorem ruszał autobus do Makassar – największego miasta Sulawesi. W Rantepao nie ma regularnego terminalu autobusowego, ale jest kilka biur, które prowadzą przewozy do większych węzłów komunikacyjnych i mają one bardzo szeroką ofertę – od najtańszych zwykłych autobusów, po luksusowe VIP-owskie pojazdy z klimatyzacją, wliczonym w cenę posiłkiem i w pełni rozkładanymi siedzeniami. My się oczywiście zdecydowałyśmy na pierwszą opcję, zwłaszcza że podczas nocnej podróży klimatyzacja nie jest aż tak koniecznym elementem wyposażenia pojazdu.

Jako że miałyśmy jeszcze kilka godzin, udałyśmy się do miejscowości Lengga, gdzie można znaleźć jaskinię-grobowiec oraz mały park dookoła całego obiektu. Tym razem dotarłyśmy zupełnie bez problemów, mimo braku przewodnika i udało nam się nawet wejść do jaskini, nie korzystając z licznych propozycji towarzyszenia nam i oświetlania nam drogi za „niewielką” opłatą.

Oczywiście, jak to w Torajy, wszędzie dookoła walały się kości i czaszki, a także rozprute trumny i śmieci. Koło jaskini natomiast mieścił się niewielki balkonik, na którym można było zaobserwować tau tau z różnych epok – od całkowicie prymitywnych drewnianych laleczek, po podobizny zmarłych już zbliżone do tego, co widziałyśmy poprzedniego popołudnia na królewskim pogrzebie.

Parczek dookoła okazał się już niespecjalnie godny uwagi, typowe indonezyjskie weekendowe miejsce na rodzinne pikniki. Zatem wróciłyśmy do Rantepao, zjadłyśmy obiad, zrobiłyśmy ostatni obchód po mieście w poszukiwaniu jakichś ciekawych pamiątek, które mogły nam umknąć (ale to już bez jakiegoś wielkiego entuzjazmu) i udałyśmy się do naszego – wcale nie takiego złego, biorąc pod uwagę niską cenę, jaką za niego zapłaciłyśmy – autobusu, którym miałyśmy się przetransportować na południe do Makassar.

I tak zakończyłyśmy nasze krótkie zwiedzanie Tatoru, czyli Tany Torajy, a kiedy udało nam się przekonać najbliżej siedzących współpasażerów, aby nie palili nam przed nosem, rozłożyłyśmy fotele na tyle, na ile się dało i poszłyśmy spać.

Gosia Drewa

Polonistka z wykształcenia, która rzuciła wszystko i całkowicie oddała się swojej podróżniczej pasji. O poznawaniu różnych kultur pisze na Swoją drogą .

Komentarze: Bądź pierwsza/y