Tana Toraja leży w południowej części wyspy Sulawesi w Indonezji. Najciekawszą rzeczą, która ściąga tu turystów, są nie wspaniała zabytki, ale… pogrzeby. Żeby na takowy się dostać wystarczy znaleźć lokalnego przewodnika i kupić prezent dla rodziny zmarłego. I o tym Wam właśnie opowiem…

Do serca Torajy, miasteczka Rantepao, udają się wszyscy turyści, ponieważ znajduje się w miarę w centrum całego regionu, a może po prostu ma najwięcej sklepów z pamiątkami? Tam też udałam się z moją przyjaciółką z Rumunii, z którą postanowiłyśmy zwiedzić Sulawesi, indonezyjską wyspę o chyba najdziwniejszym kształcie z możliwych. Sulawesi słynie z wielu rzeczy: z przepięknej dżungli, wspaniałych raf koralowych, a także z pięknego zielonego regionu Tana Toraja w południowej części wyspy.

Kwaterujemy się w hotelu, spacerujemy po mieście, jemy kolację, idziemy spać, a następnego dnia udajemy się z naszym przewodnikiem (który swoją drogą podejrzanie łatwo zszedł z ceny, co natychmiast nasunęło nam myśl, że powinnyśmy były startować z jeszcze niższej) na zwiedzanie. Nie na zwiedzanie. Na pogrzeb. Tak się składa, że w Torajy to jest właśnie najciekawsze, co można zobaczyć.

Ceremonia pogrzebowa w Indonezji

Aby pomieścić ogromną liczbę gości na torajańskich pogrzebach, buduje się tymczasowe bambusowe altany. (Fot. Gosia Drewa)

Umówiłyśmy się z naszym przewodnikiem przed hotelem o dziesiątej rano. O dziwo okazał się bardzo punktualny, więc bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy w kierunku jednej z okolicznych wiosek, gdzie miała odbyć się ceremonia.

Byłyśmy zaopatrzone w wagon papierosów – element niezbędny, ponieważ na pogrzeby torajańskie można przychodzić tylko, jeśli się ma ze sobą prezent dla rodziny zmarłego. Na szczęście tradycja nakazuje kupowanie świni tylko osobom bezpośrednio z nią związanym – turyści mogą się wykpić prezentem, który w tym wypadku kosztował nas sześćdziesiąt tysięcy rupii, czyli jakieś dwadzieścia złotych. Dla porównania – świnka to wydatek rzędu trzech milionów rupii.

Wprost sprzed hotelu, który znajdował się na głównej ulicy Rantepao złapaliśmy kijang, który nas zabrał do rogatek miasteczka, gdzie przesiedliśmy się na drugi kijang. Wszystko przebiegało zadziwiająco sprawnie, a nasz przewodnik sam płacił za swój przejazd, co jest dość niespotykane w Indonezji. Podobno niespotykane – bo jakoś za każdym razem trafiałam na takich przewodników, co to żywili się sami i sami płacili za przejazd, mimo powypisywanych w Lonely Planet informacji, że trzeba mieć tego typu dodatkowe wydatki na względzie, jeśli się decydujemy na podróż bardziej zorganizowaną.

Nasz przewodnik zgarnął po drodze rodzinkę, więc drugi kijang wypełnialiśmy już w całości, co znacznie przyspieszyło transport, który w Indonezji jednak najczęściej działa na zasadzie „jak będzie pełny autobus, to ruszymy”.

Swoją drogą przy okazji dowiedziałyśmy się, że też jest z dalekiej rodziny zmarłego, jego żona przytargała do samochodu jakieś siaty z prezentami dla gospodarzy. Spryciarz – i tak by szedł na ten pogrzeb, a tak jeszcze na tym zarobi… Ale Toraja to nie jest duże plemię, więc w sumie niemal wszyscy mieszkańcy są w jakimś tam dalekim stopniu spokrewnieni.

Ciało zmarłego chwilę poleży

Wreszcie dojechaliśmy na miejsce, gdzie odbywała się pesta (czyli po indonezyjsku – impreza, przyjęcie). Z początku zdziwiło mnie, że tak określa się również pogrzeby, ale z czasem zrozumiałam – okazuje się bowiem, że Torajanie nie są chowani od razu po śmierci.

Aby urządzić odpowiednią uroczystość – odpowiednią, czyli taką, dzięki której dusza zmarłego nie będzie nękać rodziny – trzeba zebrać wszystkich krewnych i odpowiednie fundusze, ponieważ rytuał ten jest nieprawdopodobnie wręcz drogi (choćby ze względu na liczbę zwierząt ofiarnych). Dlatego też nieszczęsne ciało zmarłego leży naszprycowane formaliną czasem kilka tygodni, czasem kilka miesięcy, a podobno zdarza się nawet kilka lat. Dlatego nic dziwnego, że Torajanie cieszą się, że wreszcie mogą wyprawić duszę ukochanego krewnego do nieba, a przy okazji pozbyć się zapachu formaliny z domu…

Pogrzeb, na który się udaliśmy, był ceremonią na cześć zmarłego z klasy średniej, w związku z czym poderżnięto gardło jedynie trzem bawołom. To znaczy na naszych oczach żadnemu – ceremonia jest z reguły wielodniowa, a tylko jeden dzień to pesta otwarta dla żądnej krwi publiki. Najczęściej w ciągu tego „dnia otwartego” zabija się tylko jednego bądź dwa bawoły – zależnie od kasty zmarłego.

Kiedy dotarłyśmy na miejsce, jedno zwierzę z poderżniętym gardłem już leżało w kałuży krwi przy wejściu na teren gospodarstwa, a wokół niego zbierały się muchy. Nasz przewodnik powiedział, że w tym wypadku zabite zostaną jeszcze dwa, ale już w ciągu następnych kilku dni.

Przeszliśmy obok kałuży krwi, wręczyliśmy przedstawicielom rodziny zmarłego paczkę papierosów oraz siatki przytaszczone tu rzez żonę naszego przewodnika, a następnie rozsiedliśmy się w przygotowanych dla gości tymczasowych wiatach z drewna i bambusa. Praktycznie natychmiast podano nam herbatę i niesamowicie słodkie ciasteczka.

Świnia za świnię – równowaga musi być

Wokół panuje niesamowity hałas, i to nawet nie przez standardowy szum rozmów oraz rozkrzyczane dzieci, czyli standardowe dźwięki imprezy rodzinnej. Hałas związany jest z faktem, że na placu, wokół którego rozstawione są wiaty wypełnione po brzegi gośćmi, leżą ciasno powiązane, unieruchomione bambusowymi pędami i kwiczące z przerażenia świnie w liczbie mniej więcej pięćdziesięciu sztuk, czyli prezenty od rodziny, które za chwilę będą ofiarowane na cześć zmarłego i podane jako nasz obiad.

Między leżącymi bezradnie na ziemi nieszczęsnymi zwierzętami przechadzała się grupa mężczyzn wyposażonych w farby w spraju oraz megafon i notes. Ich zadaniem było dokładne przeliczenie całego inwentarza oraz dokładne zanotowanie, która świnia została sprezentowana przez którego krewnego.

Nazwisko ofiarodawcy ogłaszane jest przez megafon, świnia oznaczana sprajem, a w notesie dokładnie zapisuje się wszystkie dane. Jest to bardzo ważne, gdyż następnym razem ofiarodawca może oczekiwać dokładnie takiego samego prezentu od obecnych gospodarzy – wszystko ma zostać w równowadze.

Z tyłu, dokładnie naprzeciwko nas, siedzi na podwyższeniu dwóch starców. Ich rolą jest doglądanie, czy wszystko przebiega zgodnie z panującym rytuałem. Są też łącznikiem między gospodarzami i władzami – oni zajęli się wcześniej całą papierkową robotą związaną ze zdobyciem pozwolenia na uroczystość i przekazaniem bajońskiego podatku, jaki jest nakładany na każde złożone w ofierze zwierzę. Wszystko przebiega chyba zgodnie z planem, bo panowie z uśmiechem popijają herbatę.

Rozglądając się dookoła, cały czas się zastanawiałyśmy, jak wygląda pesta urządzana przez rodzinę królewską, skoro teraz jesteśmy „tylko” na imprezie klasy średniej.

Za parę dni miałyśmy się przekonać – impreza królewska pełna będzie dodatkowych punktów programu, a tu tymczasem pozostało nam chwilowo siedzenie i raczenie się ciasteczkami i herbatą w oczekiwaniu na rzeź, która tradycyjnie miała się odbyć po południu, gdyż żadna „smutna” (o ile te pogrzeby możemy nazwać smutnymi) uroczystość nie może odbywać się przed południem. Przy okazji pogadałyśmy sobie z przewodnikiem, żeby dowiedzieć się jakichś szczegółów na temat tego, co nas tu otacza.

Po herbatce, kiedy wreszcie słońce przekroczy linię południa, wynosi się świnie na większą przestrzeń wokół domu, rozpala się ogniska i zaczyna się je hurtowo zarzynać… Gromadzą się grupki wokół poszczególnych ognisk, więc sprawia to wrażenie ogromnego pikniku, zwłaszcza że wszystkiemu towarzyszy radosna atmosfera i wszechobecne uśmiechy.

Przeszłyśmy się między ogniskami, gdzie panowie uwijali się przy pracy, a mieli naprawdę profesjonalne podejście, świnie umierały jedna po drugiej niemal taśmowo. Cios w serce, chwilę odczekać, po czym rozprucie brzucha, wyciągnięcie flaków i wrzucenie mięsa na ognisko, żeby się opiekło. Flaki i krew się wykorzysta do tradycyjnej zapiekanej w bambusowych pędach potrawki.

Nie było to smaczne.

* * * * *

Po obiadku, wciąż z głowami zapełnionymi krwawymi obrazkami, które nam towarzyszyły przez pół dnia, zebraliśmy manatki i udaliśmy się w drogę powrotną do Rantepao, gdzie powitał nas brak prądu, który zresztą zdarzał się na Sulawesi niemal codziennie.

Pożegnałyśmy się grzecznie z przewodnikiem, z którym miałyśmy się jeszcze spotkać – bo akurat miałyśmy takie szczęście, że za dwa dni odbywał się kolejny pogrzeb – tym razem dotyczący najwyższej kasty. Zaczęłam mieć powoli wrażenie, że uroczystości te odbywają się w tej niewielkiej krainie niemal codziennie…

Gosia Drewa

Polonistka z wykształcenia, która rzuciła wszystko i całkowicie oddała się swojej podróżniczej pasji. O poznawaniu różnych kultur pisze na Swoją drogą .

Komentarze: (1)

Antek Myśliborski 28 września 2011 o 5:40

Mała uwaga – nie ma problemu, żeby być obecnym na każdym dniu pogrzebu. Ja spędziłem pięć dni, od samego początku do końca, mieszkając razem z gośćmi w tych tymczasowych pawilonach. U mnie zabili 8 bawołów, i to raczej jest niższa klasa – widziałem przygotowania do b. bogatego pogrzebu, w trakcie którego zabiją ponad 100, w tym pięć albinosów (cena jednego to ok. 100 tys zł).

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.