Jachtostopem do Indonezji. Przystanek na wyspie Timor
Jeśli śledzicie uważnie losy Alicji i Andrzeja to wiecie zapewne, że opuścili już Australię, zaokrętowali się na jacht i łapiąc wiatr w żagle ruszyli w kierunku Indonezji. Pierwszy etap rejsu zakończył się na wyspie Timor.
Czułem, że wracam jak na stare śmieci – dosłownie i w przenośni. Wiem, gdzie dobrze zjeść, gdzie robią najlepsze owocowe koktajle. Wiem, w które drzwi zastukać, aby wynająć porządny motor.
Wiem też, że jak opuszczałem Azję, właśnie wyspę Timor, szczerze nie znosiłem tego miejsca, zmęczony byłem Azją, jak rzadko. Sam bardzo ciekaw byłem, jak będzie tym razem, gdy do Timoru przypłyniemy. Czym ten kraj nas zaskoczy i zadziwi? Co nas poirytuje?
Na kapitana nie ma co narzekać
Zanim dotarliśmy z Australii do Indonezji mieliśmy do pokonania około 500 mil morskich. Wiatr nie był jakiś bardzo porywający, maksymalnie 10-12 węzłów, więc pokonanie tego odcinka zajęło nam więcej czasu niż planowaliśmy.
Na statku panowała zdecydowanie zrelaksowana atmosfera. Ted okazał się tak samo fajnym gościem na morzu jak i na lądzie, więc nie możemy narzekać na naszego kapitana. Czasem tylko nie podążamy za jego angielskim poczuciem humoru, ale to już inna bajka.
Jako pierwszą lekcję wyznaczyliśmy sobie naukę obsługi całej łodzi oraz nawigację za pomocą papierowych map. To tak na wypadek, jakby wysiadły wszystkie urządzenia, kapitan niedomógł, a my musielibyśmy wziąć sprawy w swoje ręce.
Ted wytłumaczył nam wszystko bardzo dokładnie i nawet jeśli o coś pytaliśmy po dwa razy, nie sprawiało mu problemów powtórzenie tematu. Przez ostatnie dwa dni już całkowicie sam wyznaczałem kurs i kreśliłem pozycje, co uważam za dobrze odrobioną pracę domową. Poprzednie zadanie domowe, odrobione jeszcze w Darwin – nauka żeglarskiego słownictwa po angielsku, bardzo ułatwiła nam zakończenie misji pt. rejs Darwin-Kupang :)
Men on the beach
Zrzucamy kotwicę w Kupang. Wciągamy na maszt żółtą flagę i z uśmiechem na ustach chcemy zawiesić indonezyjską flagę do góry nogami, (czyt. polską), ale Ted nam grozi palcem.
Spuszczamy na wodę naszą dingi. Dość szybko podpływa łódka z urzędnikami indonezyjskimi, aby nas wstępnie odprawić i puścić wolno na ląd. Pierwsza rzecz jaką robią po wejściu na pokład, to wyciągają swoje komórki i robią sobie z nami zdjęcia, a potem proszą nas o zrobienie im zdjęcia w środku. Każdy jeden po kolei. Szał! :)
Dalsze czynności to sprawdzenie papierów, przeszukanie jachtu, które było największą farsą a zakończyło się, gdy znaleźli trzy butelki wina pod stołem nawigacyjnym. Jeden z chłopców rzekł: „Mój kolega lubi wino”. Na co kapitan odpowiedział: „Moja załoga też lubi wino” i schował butelki na swoje miejsce, ucinając wszelką dyskusję. Wszystko trwało może 15 minut i byliśmy wolni. Kolejne formalność na brzegu.
Dopływamy dingi do brzegu. Z cienia wybiega trzech chłopców i jeden mężczyzna. Wszyscy w oficjalnych koszulkach Sail Indonesia, a jakże! Każda okazja do wdziania na siebie oficjalnego ubrania w tej części świata dodaje splendoru i stawia na lepszej pozycji negocjacyjnej.
Długo nie trzeba było czekać. Jeszcze nie wysiedliśmy z dingi, a chłopcy już wciągają nas na kamienistą plaże. Ledwo Ted zdążył zaprotestować usłyszeliśmy głos plażowego szefa: „I’m the men on the beach” (Jestem człowiekiem na plaży!?!?). Popatrzyliśmy z Alicją na siebie i parsknęliśmy w tym samym momencie śmiechem. Indonezjo, nic się nie zmieniłaś! Za to Cię kochamy i tego nam brakowało, chcieliśmy powiedzieć, ale nie zdążyliśmy, bo „człowiek na plaży” przystąpił szybko do akcji.
Ted szeroko otworzył oczy, gdy usłyszał warunki, jakie tutaj ma do zaakceptowania. 3,5 usd /dzień za „opiekę” nad dingi. W cenie jest wciąganie na brzeg i znoszenia dingi do wody oraz „utylizacja” śmieci z jachtu w postaci wyrzucenia ich kawałek dalej na plaży. Dobry układ? Chyba dobry, bo dlaczego im nie dać zarobić? Dlaczego nie mieć świętego spokoju, że nikt Ci nie zapierniczy silnika z dingi, ani nie przetnie dla żartu gumy. Zdecydowanie ponegocjowałbym cenę na miejscu Teda, ale to on płaci, nie my, więc się nie wtrącam, ale miałem ochotę :)
Tony papierów za koszulkę „Sail Indonesia”
Otrzepujemy piach ze stóp i wychodzimy na ulicę. Szukamy miejsca, gdzie mieliśmy się udać, aby pozałatwiać wszystkie formalności. Wchodzimy do budynku, który jak pamiętam dawniej był restauracją, a dziś zamienił się w urząd. W oczy rzuca nam się siedem stolików, przy każdym 4-5 osób, pełno papierów, pieczątek i butelek po wodzie walających się pomiędzy jedzeniem.
Urzędnicy jedzą, a żeglarze czekają, aż ich ktoś obsłuży, bo właśnie trwa przerwa na lunch. Do kolejki dołączamy i my. Uzbrojeni w cierpliwość i szczere uśmiechy rozglądamy się po tym pomieszczeniu z dużym zainteresowaniem. Nic się nie zmieniło. Bezrobocie w Indonezji było jest i będzie, więc jakoś trzeba sobie z nim radzić.
Pierwszy stolik to Helth Check (kontrola lekarska). Cztery kobiety obsługują nas za jednym razem. Jedna wypisuje formularze (aż trzy różne!), druga podbija je pieczęciami, a trzecia spina zszywaczem i daje Tedowi do podpisania. Czwarta mówi najlepiej po angielsku, bo narażona jest na największą falangę pytań ze strony żeglarzy. Dostajemy tzw. „Książkę zdrowia statku” i zostajemy poproszeni o 35 USD za obsługę i wystawienie ośmiu certyfikatów. Ted daje Pani równowartość 5 $ i odchodzi, a pani rzuca tekstem: „Jeszcze siedem takich banknotów poproszę”.
Drugi stolik to chłopcy z urzędu imigracyjnego. Ted gdzieś zapodział oficjalne papiery z załogą jachtu, więc szybko biorę sprawy w swoje ręce i na kolanie wypisuje nasze nazwiska, numery paszportów etc. Chłopak spogląda na ten świstek, który mu wręczam, uśmiecha się i klepie mnie po ramieniu. Podbita trzema pieczątkami lista załogi wpada w plik dokumentów, które potrzebne są do wbicia nam pieczątek wjazdowych do paszportu. Zrobione.
Następny stolik, wyglądający naprawdę poważnie – urząd celny. Przy stoliku pięciu chłopców. Dwójka z nich, siedzących po bokach jakaś taka znudzona, wzrok zawieszony na jakimś punkcie wgłębi sali. Trzech w środku poważnych i wyglądających na mocno kompetentnych (jak się później okazało przylecieli na 5 dni aż z Jawy). Mówią dobrze po angielsku i ich twarze jakoś nie współgrają z resztą urzędników. Proszą Teda o dokumenty. Każdy o inny rodzaj. Pojawia się problem. Znów zapodział się gdzieś jeden z nich. O zgrozo najważniejszy – potwierdzenie odprawy celnej z Darwin.
Widzę, że Ted jest poważnie poddenerwowany, przetrząsa swoją teczkę z dokumentami, gdzie w końcu znajduje podobny dokument, ale z Wenezueli. Trochę daleko, ale i tak próbuje. Chłopaki patrzą i się uśmiechają podając sobie niewłaściwy dokument.
OK, trzeba uruchomić azjatycką wersję załatwiania spraw, pech tylko w tym, że ci kolesie wyglądają faktycznie poważnie. Zaczynamy gadkę, że tak jak reszta jachtów, przeszliśmy całą procedurę w Darwin i że nie moglibyśmy wypłynąć, gdyby było inaczej. Nabieram oddechu na kolejne wywody, ale ku mojemu zaskoczeniu, chłopak mówi: „OK, nie ma sprawy” i podbija jakiś dokument, który wręcza Tedowi. Zrobione. Co, tak łatwo? Nawet się nie zdążyliśmy rozkręcić?
Straż wybrzeża, to kolejny przystanek. Pięć pieczątek, trzy dokumenty. Wszystko szybko i sprawnie.
Kwarantanna. Ważne, zadanie szczególnie w Azji. Oj ważne! :) Zmora w Australii, ale tutaj? Zapytali nas czy mamy jakieś owoce, warzywa. Ted chwilowo milczy. Chcę już stąd wyjść i odpowiadam za niego: „Nie mamy”. Pada pytanie o mięso. Znów chwila ciszy. Oczywiście, że mamy, ale znów kłamię, bo widzę te kolejne druczki, które ładna urzędniczka trzyma pod ręką. Gotowe do użycia, w razie potrzeby. „Nie macie? To dobrze.” – słyszę odpowiedź. Podpisuje dwa dokumenty, wbija pieczątkę i wręcza Tedowi kolejny dokument. Już nie wiem który z kolei.
Ostatni stolik był najbardziej zrelaksowany. Nie wiemy o co chodziło, ale trzeba było coś podpisać i odznaczyć nasz jacht z listy reszty statków. Zadanie łatwe i przyjemne. W nagrodę dostajemy oficjalną torbę i koszulki Sail Indonesia oraz uścisk dłoni ostatniego urzędnika. Uff… wychodzimy na zewnątrz.
Gdzie jest warung
Jest gorąco, jesteśmy głodni, spragnieni zmęczeni i śmierdzący. To ostatnie najmniej nam przeszkadza, więc udajemy się najpierw do restauracji, ale szalone tłumy (i drakońskie ceny) podpowiadają nam, że będziemy czekać na jedzenie dłuuuższą chwilkę.
Wychodzimy na ulicę, odchodzimy trochę dalej od zgiełku Sail Indonesia i zaczynamy przypominać sobie jakieś indonezyjskie zwroty. Najważniejszy to: gdzie jest warung (lokalna jadłodajnia). Sześć z ośmiu osób wskazuje zgodnie jeden kierunek, tam się udajemy.
Trafiamy na dworzec minibusików. Hmm… pytamy więc tam jeszcze raz o drogę. Pokazują nam przeciwny kierunek – chyba przegapiliśmy. Wracamy kilkadziesiąt metrów i widzimy obskurny warung. Podchodzimy bliżej i przypominają nam się znajome zapachy. Wołowina w sosie, przysuszony kurczak, micha ryżu, zielenina nieznanego pochodzenia, ale kolor ma soczysty i wygląda dobrze. Tego szukaliśmy, tutaj zostajemy.
Więcej niż smaku jedzenia jestem ciekaw reakcji Teda na te klimaty. Kapitan jednak okazuje się człowiekiem, który jadł chleb z różnych pieców i w połowie posiłku mówi: „Dobre jedzenie, podoba mi się to miejsce.”
Przyjąłem to z ulgą, bo najgorzej jest podróżować po Azji z kimś, kto nie czuje lokalnych klimatów. Z Tedem widać dogadujemy się tak samo dobrze na morzu, jak i na lądzie.
Motorkiem po wyspie Timor
W Indonezji zdecydowanie najlepszym środkiem transportu jest własny motorek. Udaję się do przyjaciela i proszę o „rodzinną stawkę” za motor na dwa dni. Najpierw załatwiamy paliwo oraz wodę pitną na łódź, a potem urywamy się za miasto. Odwiedzamy market rybny, wioskę rybacką i bawimy się z dzieciakami na plaży. Brakowało nam tych klimatów i przyznam szczerze z przyjemnością spędzę następne trzy miesiące w Indonezji. To jest zdecydowanie fantastyczny kraj, a im dalej na wschód tym lepiej.
Dnia następnego jest oficjalna kolacja dla żeglarzy i przywitanie przez władze lokalne. Wcześniej jednak robimy sobie drugą wycieczkę, gdzie trafiamy m. in. na lokalne wesele – składamy życzenia parze młodej, a jakże!
Najfajniejszą jednak sprawą było podglądanie przygotowań do wyścigów motocyklowych, które mają się odbyć niedługo w Kupangu. Na prostym odcinku drogi, około dwóch kilometrów, chłopcy zrobili sobie tymczasowy pit-stop i testują ustawienia swoich wyścigowych motocykli. Maszyny napędzane nitro osiągają setkę w kilka sekund i naprawdę robi to potężne wrażenie, jak z naprzeciwka przemknie koło nosa taka pędząca strzała.
Wieczorem wspomniana gala otwierająca oficjalnie Sail Inonesia 2011. Około trzystu osób, przemówienia, tradycyjne tańce, przemówienia, sponsorzy, blebleble.
Najbardziej interesujący akcent to sama kolacja, która była naprawdę pyszna. Nie tylko dlatego, że za darmo, ale obalała zdecydowanie mit, że kuchnia indonezyjska jest monotonna. Nie jest! Tylko trzeba zamówić coś więcej niż nasi goreng ayam za siedem tysięcy rupii.
Komentarze: (1)
Ulu 30 sierpnia 2012 o 1:28
pamięta Pan, ile kosztował ten „rejs” Kupang- Darwin?
Odpowiedz