Jądro Afryki. W drodze do Bosobe
To miała być samotna wędrówka na przełaj przez równikowy las. Wymyśliłem sobie, że udam się w tym celu do Parku Narodowego Salonga, który znajduje się w Demokratycznej Republice Konga i jest największym obszarem chronionym lasów deszczowych w Afryce. Nie wiedziałem, ile dni zabierze mi dotarcie do jego granic i ile pieniędzy na to wydam.
Odległość z Kinszasy to jakieś dziewięćset kilometrów. Pierwsze czterysta kilometrów to pestka, bo do miasta Bandundu jeździ autobus. Ale co będzie dalej – tego nie sposób przewidzieć. Na mapie wyglądało to na jakieś pięćset kilometrów. Początkowo zamierzałem przejechać ten dystans rowerem. Jeśli bym się dobrze spiął, to potrzebowałbym na to sześć dni i nie wydałbym złamanego grosza. Kupiłem więc rower w Kinszasie. Pełna amortyzacja, jednak podła chińszczyzna, ale wyboru specjalnie nie było.
To był nocny kurs. Jechaliśmy niezłą szosą, prowadzącą do Kikwit. To jedyny asfalt w tym kierunku, drugi prowadzi na zachodnie wybrzeże, do Matadi i Bomy. Tak czy owak długo tym komfortem się nie nacieszyłem – po jakichś stu kilometrach zjechaliśmy w lewo na klasycznie afrykański trakt. Tam wkrótce dogoniliśmy inny autobus. Długo nie dawał się wyprzedzić, chociaż ewidentnie byliśmy szybsi, a przynajmniej na takich wyglądaliśmy i tacy się czuliśmy. Ale tu walka o pierwszeństwo idzie na noże, bo nagrodą jest świeże powietrze. Tak, bo ten drugi wciąga cały tuman piachu, którego na drodze nie brakuje.
Ale to nie jakość powietrza była moim największym zmartwieniem. Z przerażeniem wpatrywałem się w drogę oświetloną żółtawym światłem reflektorów. To nie był żaden szutr, ani nic w tym rodzaju. Jechaliśmy w zwyczajnie głębokim piachu, w koleinach głębokich na łokieć. Od czasu do czasu kierowca zmieniał „pas”, bo trakt momentami miał ich kilka do wyboru, i dzięki temu mogliśmy w końcu wyprzedzić upartego konkurenta. Autobus po prostu pływał na tym podłożu, bo moc silnika i potężne koła świetnie sobie z nim radziły. Ale co będzie, jak wsiądę na rower?! Co, jeśli okaże się, że właśnie takie drogi mnie jutro czekają? Jazda po czymś takim jest absolutnie niemożliwa, a pchanie roweru zajęłoby mi całą wieczność.
Do mety docieramy jeszcze przed wschodem słońca. Choć to jeszcze nie miasto, to tu droga już się kończy. Ucina ją szeroka wstęga Kasai. Tak, ta słynna potężna rzeka Kasai, którą Kazimierz Nowak płynął na swojej łodzi w 1935 roku. Płynął tędy na pewno, tyle że miasto Bandundu nazywało się wówczas inaczej – Port Franqui. Od tamtych czasów nie wybudowano tu mostu, chociaż Bandundu to stolica prowincji, a to jedyna droga łącząca je z Kinszasą. Kursuje tu prom, czekamy na niego. Ma przypłynąć za godzinę, może za dwie, nikt tego nie wie na pewno.
Podchodzi do mnie policjant. Przedstawia się, że jest komendantem tutejszego posterunku. Sprawia wrażenie pewnego siebie, ale wita się jednak uprzejmie i tak też prosi o paszport. Długo wpatruje się w stronę z wizą, zdaje się, że coś mu nie pasuje, bo w końcu pyta, gdzie są pozostali. Wyjaśniam szybko nieporozumienie i szczęśliwie przechodzimy do miłej pogawędki o tym, że Kongo nie takie straszne, jak je malują.
Gdy dochodzi szósta, komendant przeprasza mnie, bo musi wracać do swoich obowiązków. Tym obowiązkiem okazuje się być apel. Obowiązuje on wszystkich obecnych na nabrzeżu. Gwizdek, baczność! Flaga na maszt. Dwaj inni policjanci wciągają flagę przy śpiewie hymnu (tylko ja nie śpiewam).
Zaraz po „spocznij” komendant proponuje mi spacer do swojego domu. Przystaję, bo nadal nic nie zapowiada rychłego przybycia promu. To jedna z chałup przy drodze, którą jechaliśmy. Nie wchodzimy do środka, nie ma sensu. Zawsze ciekawiej pogapić się na ruch uliczny. Siadamy na niebieskich plastikowych krzesłach z odlanym wizerunkiem mapy Konga. Jest podział na prowincje, zaznaczona stolica i kilka innych większych miast. Potem przekonam się, że to najpopularniejszy z krzesełkowych motywów.
Siadamy bokiem do siebie, twarzą w kierunku przechodniów. Ci przechodząc pozdrawiają nas, a raczej gospodarza, na mnie ciekawsko łypią wzrokiem. Komendant w pewnym momencie podrywa się i po chwili wraca z butelką z bezbarwnego szkła pełnej jakiegoś równie bezbarwnego napoju.
– Napijesz się ze mną?
Picie bimbru o siódmej nad ranem nie należy do moich codziennych rytuałów, ale skoro komendant częstuje… Poza tym, jestem w końcu na wakacjach.
Dzwoni telefon. To Jean-Paul, kolega poznanego w Kinszasie Kongijczyka o tym samym imieniu, który pomógł mi ogarnąć kilka ważnych spraw w stolicy. A zatem przechodzę spod opieki Jean-Paula z Kinszasy pod opiekę Jean-Paula z Bandundu. Już czeka na mnie na nabrzeżu. Zatem czas przerwać ten beztroski poranek. Na pożegnanie komendant rzuca z uśmiechem, że jak będę wracał, to chętnie przejmie mój rower, skoro i tak już będzie mi niepotrzebny.
Jeszcze tego samego dnia okazało się, że nie był mi potrzebny już teraz. Z moim nowym opiekunem zasięgaliśmy języka w sprawie warunków na drodze i wszyscy potwierdzali, że w kierunku na Oshwe rowerem nie przejadę. Droga na odcinku kilkudziesięciu kilometrów jest na tyle piaszczysta, że nawet motocykle mają z nią problemy.
No i co teraz będzie? – zastanawiam się przechodząc obok stoiska z rowerami miejscowej marki Cyklor. To są poważne pojazdy, ważące pewnie z dwadzieścia pięć kilogramów. Ale są, a miało nie być tu żadnych rowerów i dlatego swój kupiłem w Kinszasie. Kolejny raz przekonuję się, że niczego nie można być pewnym, zanim samemu się nie sprawdzi. Będę musiał pozbyć się roweru, ale kto mi tu kupi rower warty ponad sto dolców?!
Tym czasem Jean-Paul szybko znajduje motocyklistę gotowego mnie zabrać do Bosobe. To co prawda tylko jakieś sto osiemdziesiąt kilometrów, ale w dobrym kierunku i za rozsądną cenę. Ta cena to sto dolców.
Chłopak ma na imię Christian, studiuje prawo na miejscowej uczelni. Oczywiście namawiam go na barter w postaci mojego roweru. Już zupełnie nie oczywiście – z powodzeniem! Jest tylko jeden kłopot, nie ma za co zatankować. Jedzie więc po wujka, który jest właścicielem motocykla. Przywozi go po chwili ze sobą, żeby mnie poznał i tym samym dał się przekonać na sponsoring paliwa. Wujek okazuje się być sympatycznym pastorem i nie daje się długo prosić. Wyruszamy o jedenastej.
Po drodze jeszcze przystanek w monopolowym. Ot taki tam stragan, czy butik z napojami, jakich na tej zakurzonej ulicy wiele. Christian wybrał dwie półlitrowe kapslowane butelki z wizerunkiem banana i liczbą 40%.
– Tam w Bosobe lubią takie rzeczy – komentuje uśmiechając się do mnie lekko.
A kto lubi? Jego rodzina. Po drodze dowiaduję się, że Christian jedzie odwiedzić rodzinne strony, w których nie był od siedmiu lat. Bynajmniej nie z powodu odległości, chodzi o coś zupełnie innego. Siedem lat temu jego rodzice rozwiedli się. To wydarzenie skłoniło Christiana do wyprowadzki – pojechał do ciotki w Bandundu. Poradził sobie świetnie. Najpierw pracował w punkcie ksero, potem założył własną kafejkę internetową, a po trzech latach dostał się na studia.
Najpierw jedziemy laterytową szutrówką, a wczesnym popołudniem odbijamy od głównej i wbijamy się w tęgi piach. Tu, jak i w całej środkowej Afryce, jeździ się na chińskich motocyklach o pojemności 125 cm3. Są jednak dwa typy – zwykłe i terenowe. Nasz jest terenowy. Mimo to raz po raz muszę zsiadać, żebyśmy mogli przejechać co trudniejsze fragmenty. W pewnym momencie łapiemy gumę. Tylne koło. Okazuje się, że Christian nie ma żadnych kluczy, kleju, łatek, po prostu zapomniał wziąć całej torby z narzędziami. No to bieda – myślę sobie.
Może jednak coś pojedzie, ktoś nam pomoże? Ale nie jedzie nic, więc po kwadransie zaczynam szperać plecaku. Myśląc o przeprawie rowerowej wziąłem ze sobą podstawowy zestaw narzędzi. Co prawda oddałem je wraz z rowerem Christianowi, ale zostawiłem sobie łatki i klej. Żeby zakleić dziurę w dętce, nie musimy przecież odkręcać koła. Jako łyżka do opony posłużyła… moja łyżka do jedzenia. Metalowa. Choć wygięła się, to jakoś poszło. Niestety okazało się, że dętka jest uszkodzona na wentylu, który był już klejony wielokrotnie. Ale Christian nie widzi problemu. Zdziera część okrągłych łatek, matowi gumę i bierze mój klej. Ale z tubki tylko pyk, pyk… klej wysechł.
Co byście zrobili w takiej sytuacji? Bo Christian wstał i poszedł do lasu. Po kwadransie wrócił niosąc w ręku duży liść, a na nim mleczno-biały płyn. Kauczuk?! Tak! Najprawdziwszy.
Christian klei i co chwila opędza się od rojów muszek, które nas obsiadły. Nic nie jedzie. Nawet jak zaklei, to jak my napompujemy to koło? Może chociaż jakiś rowerzysta? Jest! Pcha swój rower, bo tutaj nie ma mowy o jeździe. Ale nie ma pompki. Dętka naprawiona, a my czekamy na kogoś z pompką. Muszki nie odpuszczają, zwłaszcza Christian ma z nimi problem, bo napracował się z tym kołem i ocieka potem, a muszki – wiadomo – lgną do soli.
Znowu idzie do lasu, ale tym razem wraca z dużą papają w ręku. Chyba się o mnie martwi i chce mi jakoś wynagrodzić całą tę sytuację. O! Idzie kolejny rowerzysta. Ma pompkę! Christiana nie specjalnie zraża to, że końcówka nie pasuje do naszego wentylu. Kombinuje z kawałka gumy rodzaj przejściówki. Cyklista mu pomaga, ale mimo całego zaangażowania pompowanie idzie bardzo powoli. Trwa to chyba całą godzinę, ale w końcu koło wydało się stwardnieć na tyle, że postanowiliśmy załadować mój plecak i wsiąść na motor. W tym momencie usłyszeliśmy cichy syk i stało się jasne, że cały wysiłek poszedł na marne.
– Dlaczego go jeszcze nie ma? – Christian głośno się zastanawiał. Chodziło o jego kolegę, który ponoć dziś miał jechać tą samą drogą. – Już dawno powinien nadjechać.
Ostatnią wieś minęliśmy dość dawno, ale kolejna jest podobno całkiem niedaleko, może dziesięć kilometrów stąd. Zaproponowałem więc, żeby Christian pojechał tam sam, na flaku, ale bez żadnego obciążenia, i gdy znajdzie pomoc, to wróci po mnie. Mój kierowca upewnił się, czy na pewno się na to godzę, zostawił mi jeszcze swój mały plecaczek i ruszył.
Zostałem sam. Było już po czwartej, za dwie godziny zmierzch. Spokojnie czekałem, Bez specjalnych obaw, bo niby czego miałem się obawiać. Chodziłem sobie powoli w tę i z powrotem, wypatrywałem i wysłuchiwałem, ale nic nie nadjeżdżało – ani Christian, ani jego kolega, ani żaden inny pojazd. Nic. W końcu ściemniło się zupełnie. Coś jedzie, od strony Bandundu. Zatrzymali się przy mnie, małżeństwo koło pięćdziesiątki. Ona dość tęga, mnóstwo bagażu, nie ma szans na podwózkę. Czekam dalej.
Kwadrans później od tej samej strony nadjechały dwa kolejne motocykle. Jeden z kierowców zwrócił się do mnie per Dominik, więc stało się jasne, że Christian się nie pomylił i jego kumpel nie dość, że przyjechał, to wiedział wszystko o naszej podróży. Po krótkiej rozmowie siedziałem wraz z plecakiem na jego motocyklu w pełnym uśmiechu. To nic, że co chwila musiałem zsiadać i pchać pojazd przez co bardziej głębokie piachy. Najważniejsze, że coś się dzieje. Ciekawe co zatrzymało Christiana na tak długo…
Tymczasem z naprzeciwka pojawia się światło reflektora. To nie Christian, ale ktoś z wioski, kogo Christian wysłał, żeby mnie zgarnąć z drogi. Zawraca i jedziemy już w trzy maszyny w jednym kierunku. Nie wiem jak to możliwe, ale pokonanie dystansu siedmiu kilometrów zajmuje nam całe pół godziny. Ale jesteśmy. Christian klaruje mi sytuację:
– Tutaj jest tylko jeden motocykl. Jego właściciel, którego wysłałem po ciebie, nie chciał mi ani pożyczyć, ani sprzedać swojej dętki. Oferuje, że Cię zawiezie do Semendua (miasteczko czterdzieści kilometrów stąd, po drodze do Bosobe), oczywiście za opłatą.
– A jaka jest alternatywa?
– Mój kumpel, z którym tu przyjechałeś, dotrze jeszcze dziś do Semendua i kupi tam nową dętkę. Z samego rana ruszy, żeby nam ją przywieźć. Ale czy na pewno odpowiada ci spędzenie nocy w tym miejscu? – pyta mnie na koniec z zakłopotaniem i troską w głosie.
Szybko rozwiewam jego wątpliwości. Zdecydowanie wolę tę drugą opcję. Wydałem już sporo pieniędzy, a jeden dzień zwłoki nie zrobi mi różnicy. Poza tym wolę trzymać się Christiana, bo to jednak pewny chłopak i nie wiadomo, czy znajdę transport w Semendua.
Spędzamy noc we wsi. Oprócz nas nocować będzie też para, która spotkała mnie na drodze, gdy stałem już po ciemku. Częstują nas bimbrem z plastikowej buteleczki. Z okolicznych chałup krytych strzechą dochodzą wesołe głosy dzieci, w każdej płonie małe ognisko. Jest mi błogo i w ogóle nie przejmuję się całą tą awarią.
Nieco mniej spokoju mam następnego dnia, gdy mija południe, a kolegi Christiana ani widu, ani słychu. Tymczasem pewien mieszkaniec wsi oferuje nam pomoc w naprawie dętki. Zdziera grubą warstwę łatek, po czym usuwa sam wentyl. W jego miejsce przykłada inny – wycięty wraz z kawałkiem gumy ze starej dętki rowerowej (!) i klei. A jaki ma klej? Nie, to nie jest kauczuk. Ale też roślinny. Wyciska go z jakiejś liany, którą przed chwilką przywlókł z lasu. Po zaklejeniu i napompowaniu (pompka od roweru tym razem się sprawdza) dętka trzyma – możemy jechać!
Po kilkunastu kilometrach zatrzymuje nas nieznany motocyklista jadący z naprzeciwka. To nie kolega Chrostiana, ale ma dla nas nową dętkę, a nawet kilka dolców reszty (z dziesięciu, jakie przekazałem wczoraj na ten cel). Nasz posłaniec miał jakiś problem z motocyklem, dlatego nie dotarł z samego rana.
Jeszcze za dnia docieramy do Semendua. Najpierw zatrzymujemy się przed domem ojca Christiana. Ojciec wychodzi, nieco zaskoczony, ale nie wygląda na to, żeby nie widzieli się siedem lat. Po krótkiej rozmowie jedziemy dalej, do kuzyna Christiana. Tam w serdecznej atmosferze jemy obiad. W międzyczasie kuzyn idzie kupić żarówkę do naszego reflektora, bo jest jasne, że będziemy jechać długo po zmroku. Niestety nowo zakupiona nie pasuje.
Gdy opuszczamy miasteczko i robi się na tyle ciemno, że dalsza jazda bez świateł jest niebezpieczna, włączam moją czołówkę. Ostatecznie montujemy ją na reflektor i takie rozwiązanie sprawdza się znakomicie.
Jedziemy ładnych kilka godzin. Przymykam oczy ze zmęczenia i gdyby nie to, że muszę się mocno trzymać, żeby nie spaść na wybojach, to pewnie bym zasnął. Na szczęście Christian jest nie tylko sprawnym, ale i wytrzymałym kierowcą.
Jest już przed dwudziestą trzecią, gdy wjeżdżamy na podwórko domu babci Christiana. Zsiadam pierwszy, z ulgą prostując zdrętwiałe nogi. Następnie Christian zdejmuje swój plecaczek, który miał nałożony na piersi i rzuca go nonszalancko na klepisko zupełnie zapominając o jakże cennej zawartości… Trzask tłukącego się szkła wprawia wszystkich w podły nastrój. Ale jeszcze nie czas na komentarze. Najpierw powitanie. Byłem bardzo ciekaw, jak Christian przywita się z rodziną, którą nie widział od tylu lat. Tymczasem nikt nie wpada sobie w objęcia, nikt nie krzyczy, powiedziałbym nawet, że nikt się nie uśmiecha. Wszystko dzieje się z wielkim spokojem, żadnych emocji. Ale wyczuwam jakieś napięcie, a może po prostu zdaję sobie sprawę wyjątkowości sytuacji i to napięcie jest raczej we mnie, nie wiem tego do końca. Witają się po kolei: matka, babka, siostra, kuzyni i kuzynki. Następnie krótka dyskusja o tym, że szkoda tych butelek, że niepotrzebnie rzucał tym plecakiem, że niepotrzebny pośpiech i tym podobne komentarze, które zwykle się pojawiają w takich sytuacjach, choć i tak wiadomo, że mleko, a w tym wypadku wódka, już się rozlała.
Jestem padnięty i szybko kładę się na pryczy w jednym z pokojów murowanego domku. Nazajutrz dowiaduję się, że nocna biesiada trwała jeszcze bardzo długo i zarówno Christian jak i cała rodzina są bardzo zadowoleni z tych niespodziewanych odwiedzin. To chyba taki symboliczny gest, wyrażający to, że Christian w końcu zaakceptował zmianę sytuacji w rodzinie.
Po wczesnym śniadaniu idziemy na spacer po Bosobe. Uderzające, jak wielu spośród ludzi, których spotykamy po drodze wita się z Christianem, tym razem nie kryjąc emocji. Niektórzy mijani tylko szepczą między sobą i Christian z uśmiechem mi tłumaczy, że zastanawiają się, czy to na pewno on. W końcu natrafiamy na starszego, ale energicznego pana. Christian przedstawia nas sobie:
– To jest Dominik, a to pan dyrektor mojego gimnazjum.
Do Bosobe nie dojeżdżają samochody, jedynie motocykle. Nikt więc nie tęskni tu za asfaltem. Wchodzimy na pusty podłużny plac, a może ulicę? Christian tłumaczy mi, że to pas startowy dla awionetek. Teraz już nieczynny, ale przed laty utworzyli go szwedzcy misjonarze, którzy założyli tu misję dając początek osadzie. To nie pierwszy szwedzki ślad w tym regionie. Okazuje się, że w czasach kolonialnych było tu wiele protestanckich misji z tego kraju. Dziś nie ma ani jednej, a ostatni biali misjonarze opuścili je przeszło dwadzieścia lat temu.
Christian nie może uwierzyć, jak bardzo Bosobe się rozrosło.
– Tu nie było żadnych domów ani ulic, tylko las. Pamiętam, jak chodziliśmy do niego łapać takie małe myszki, którymi następnie się bawiliśmy.
Koło ósmej wracamy do domu. Ładujemy się wraz z całym moim bagażem i jedziemy na pobliską przystań nad rzeką Lukeni. Christian twierdzi, że jeżeli chcę oszczędzić pieniądze, to najlepiej złapać jakąś okazję na rzece.
Mam szczęście – na przystani cumuje stateczek, który ma odpłynąć za godzinę. To tzw. baleinier, czyli duża zadaszona łódź motorowa przewożąca głównie towary, a przy okazji pasażerów. To właśnie na pokładach takich łodzi Belgowie transportowali kauczuk i kość słoniową z interioru do Kinszasy, a na jednej z nich pracował Joseph Conrad, późniejszy autor słynnej powieści Jądro ciemności.
Do miasteczka Oshwe mamy dopłynąć jeszcze tego samego dnia. Nie jadę w ciemno, tu się tak nie robi. Kuzyn Christiana, który wraz z nami przyjechał do partu, zapisuje mi w zeszycie nazwisko pewnego lekarza, o którego mam zapytać w Oshwe.
– To znany i dobry człowiek, na pewno we wszystkim Ci pomoże.
Następnie przekazują tę samą informację kapitanowi statku, a ten obiecuje, że na miejscu zadba, żebym do niego trafił. Kapitan bardzo słabo mówi po francusku, dlatego proszę chłopaków, żeby zapytali go o cenę za mój transport. Ten odpowiada, a Christian tłumaczy:
– Nie chce od ciebie żadnych pieniędzy, to dla niego zaszczyt, że będzie cię gościć na pokładzie.
Pełen wdzięczności ściskam mocno Christiana na pożegnanie i ładuję się z tobołem na łódź. Choć przygotowano mi wygodne miejsce w cieniu, to wolę wejść na dach, gdzie przebywa większość pasażerów. I choć wtedy jeszcze o tym nie wiem, to spędzę z nimi kolejne trzy dni. Ale to już zupełnie inna historia…
P.S. Tego lata znów wybieram się do afrykańskich lasów deszczowych. Tym razem będzie mniej ludzi, a więcej dżungli. Sam, na przełaj, żadnego wsparcia. To wsparcie jednak potrzebne jest mi teraz. Zainteresowanych zapraszam na stronę projektu: Samotny trawers dżungli.
Komentarze: (1)