Pola minowe, dzikie zwierzęta, LRA – czyli banda Kony’ego, spanie w buszu, trzy dni bez prysznica, Elephant-chicken (czyli słoniowy kurczak znany również jako indyk), miasto pijanych Acholi, czołg przy drodze, działka artyleryjskie na rogatkach powiatowego miasta, czterdziestopięciostopniowy upał, jazda na workach z kaszą, kilkukilometrowe podjazdy na rowerku, gulasz z antylopy, JEDYNE piwo w wiosce, kongijska kucharka, góry Imatong, piękne tukule ludzi Latuko, muchy Tse-Tse, wódka w plastikowym woreczku o smaku ananasa i przygód innych cała masa – to w telegraficznym skrócie opis Wielkanocy 2010.

W Wielki Czwartek wyruszyliśmy autem z Juby do Torit, aby tam spotkać się z Panem Liderem (Jakubem Pająkiem zresztą), który pokonał trasę 130 km w dwa dni (środa i czwartek). Dojechaliśmy w nocy, po drodze spotykając pytona-młodzieniaszka o skromnej długości 2 m z hakiem i dzikiego kota z wielkimi uszami, patrząc w piękne czarne ugwieżdżone niebo, mknąc z zawrotną prędkością 30km/h przez sudańskie bezdroża. Na pokładzie niebieskiego Land Cruisera ja, Zbychu i Trawa (nasze wsparcie logistyczne – czytaj szofer), dwa brennabory, przyczepki i sakwy.

Dotarliśmy do kościoła zniszczonego w czasie wojny. Popękane ściany, brak szyb w oknach a pod dachem nietoperze. Szybciutko rozbiliśmy sobie namiot w pobliskiej Katolickiej Misji i kimanko – od jutra podróż w nieznane, ciekawe, odradzane białym – przez Sudański Busz.

Wielki Piątek oczywiście nie poszedł nam aż tak sprawnie jak to w początkowych planach było zamierzone, ale jako, że w Afryce czas płynie po swojemu, a ty musisz płynąć wraz z nim – tragedii nie było. Złożyliśmy wizytę u Biskupa, który był zbyt zajęty, żeby z nami gadać. Obejrzeliśmy kolejny zrujnowany kościół, zjedliśmy super lunch, popiliśmy browarkiem i ruszyliśmy w drogę. Koło 14.30. Albo i później.

Góry Imatong – droga przez mękę

Szczęśliwie lub nie – droga najpierw była optymistycznie z górki, aż dotarliśmy do stóp wspaniałych, dziewiczych niemalże gór Imatong. Tu zaczęła się droga przez mękę – zjazdy – wjazdy – przejazdy – rozjazdy. Ale jedziemy dalej.

Przystanęliśmy w wiosce w Krainie Latuko. Dzieciaki z krzyżami zrobionymi z patyków przypomniały nam o tym, że to w końcu Wielki Piątek jest. Piwko-paliwko zostało wypite, porozmawialiśmy sobie z lokalesami, powymienialiśmy kontakty i ruszyliśmy dalej.

Po 36 km drogi, około 18.30 nie wiedzieliśmy już co jest za następnym wzgórzem. Miała być jakaś wioska 3 kilometry temu, ale przecież odległości w Afryce też są bardzo względne. A może to miały być mile? Zbychu ostatni dzień biorący wspaniały Coartem, mający wybić malaryczne robale, podjął za nas męską decyzję – śpimy gdzieś przy drodze.

Znaleźliśmy piękne miejsce, za skałą, wśród drzewek, w buszu. Rozbiliśmy namioty, zjedliśmy po suchej bułce z dżemem, popiliśmy coca-colą, zagryźliśmy kawałkiem czekolady, zapaliliśmy papieroska i siedzieliśmy zastanawiając się z czyich rąk przyjdzie nam zginąć tej nocy. Czy będą to ręce członka LRA trzymające znanego wszystkim kałasza, czy szponiaste łapy dzikich zwierząt, a może po prostu wybuchnie nam pod nogami jakaś pamiątka po wojnie – mina, niewybuch, niewypał czy inny kawał naładowanego prochem żelastwa. Nawet Gadafi się w naszej wielowątkowej rozmowie pojawił, toteż serdecznie go pozdrawiam!

W końcu nadszedł czas na spanie – na drobnych kamieniach które z czułością zapaśnika sumo masowały nasze kości i zmęczone mięśnie. A o poranku słońce zaglądając do namiotów dało sygnał do dalszej drogi.

Kawałek dalej przy drodze spotkaliśmy elegancki czołg, prawdopodobnie produkcji radzieckiej, podobno zupełnie elegancko sprawny – poza tym drobnym faktem, że silnik mu się lekko zepsuł. Mieszkańcy małej wioski, którą czołg ten charakteryzował, grzecznie pozowali nam do zdjęć, w nagrodę otrzymując po garści daktyli wiezionych przez chłopaków z Północy. I ruszamy dalej.

Kolejna wioska. JEST PIWO! Bez piwa nie da się jechać dalej, bo rowery stawiają za duży opór. Siedzimy, sączymy sobie Senatora, a tu przez wieś prują toyoty na rządowych blachach. W nich umundurowani urzędnicy Government of Southern Sudan. Kampania wyborcza w pełni, więc zielono lub niebiesko-odziani panowie sprawdzają, czy aby na pewno wszystko jest w porządeczku.

Przychodzi przywitać się z nami pan Ceasar, który agituje lokalną społeczność do głosowania na jakiegoś niezależnego kandydata, motywując to prostym, populistycznym hasłem „tamci się już nachapali” – czas więc na zmiany. Wymieniam z Ceasarem numery telefonu, pyta więc jak się nazywam – Edyta – Kiwi odpowiadam grzecznie. Śmiech wokół. Edyta znaczy tyle samo co abduction, czyli moment w którym mężczyzna posiądzie kobietę. Tak to znaczy w języku Latuko. Cóż za ubaw. Ile się człowiek może ciekawych rzeczy o sobie dowiedzieć.

Po piwku ruszamy w dalszą trasę. Prosto do Magwi. Robi się już coraz cieplej, słońce świeci coraz wyżej, przejazdy przez kolejne góry i doliny zaczynają coraz bardziej doskwierać. W końcu widać tukule, coraz więcej ich i ciągną się ich zgrupowania wzdłuż drogi.

W końcu na wzgórzu majaczy betonowa struktura. TAK! Jesteśmy w Magwi! Struktura stoi, maszt jednej z sieci telekomunikacyjnych (żadnej, której byśmy używali), a w ich sąsiedztwie dwa urocze działka artyleryjskie. W bardzo dobrym stanie. Sprawnym okiem absolutnych laików nie mających żadnego doświadczenia wojskowego zgodnie stwierdzamy, że jeszcze działają.

Jedziemy kawałek dalej. Jest knajpa. Jest generator, będzie ZIMNE piwo. Jest jedzenie. Pani za ladą, nie znająca widocznie angielskiej nazwy indyka mówi nam, że serwują dzisiaj „Elephant Chicken” i ugali. Trzy miski jedzenia pojawiają się zanim jeszcze zdążę powiedzieć ile porcji nam potrzeba. Siadamy sobie na zewnątrz w cieniu, sączymy najzimniejszy trunek jaki tam był – Guinessa lub sodę, zajadamy się pysznym słonio-kurczakiem. Wtedy też dociera do mnie jak bardzo nie lubię Guinessa i mimo, że zimny, gardzę nim stanowczo.

Jedziemy dalej. Droga opada w dół – och cóż za wspaniały wynalazek ta grawitacja i ten w dobrą stronę nachylony lekki stok! Jest rzeczka, jest mostek, jest i sprawiedliwość – każdy spadek terenu do rzeczki oznacza, że po drugiej jej stronie trzeba będzie się wspinać. Więc wspinamy się, dzielnie. Kilometr za kilometrem. Powoli coś, ale wytrwale. Ja i moje wspaniałe płuca ledwie zipiemy. Panowie – gentlemanowie nie dają po sobie poznać, że im jakaś baba spowalnia tempo nadmiernie. Uśmiechają się ładnie, pytają czy wszystko w porządku.

Brniemy dalej przez ten niemiłosierny popołudniowy upał, gdzie nie tylko z nieba leje się żar, ale czerwona wygrzana droga oddaje już ciepło, które nagromadziła w sobie do południa. UPAŁ! Wody chcę, wody! PIIIIĆ

Jest ukojenie! Wioska, chatka, piwko, woda. Siadam w cieniu mangowca, na podstawionym mi przez jednego z mieszkańców wioski krześle i wypijam jednym łykiem pół litra wody. W ciągu kilku sekund cała ta woda jest już z powrotem poza moim organizmem. Przez każdy najmniejszy odprowadzający pot z organizmu otworek woda marki Rwenzori paruje ze mnie. Rwenzori – kolejny punkt na mapie Nowaka. Jaka to szkoda, że nie będzie mi dane wspiąć się na niego w żadnym bliższym horyzoncie czasowym. Jest i piwo. Kolega Lider podaje mi otwartą butelkę. Do tego papierosek. Marlboro w centrum sudańskiego nigdzie. Cóż za piękna sprawa.

Jesteśmy już w kraju Acholi. Wódz wioski – elegancko wystrojony, upojony do granic, nalega, żebyśmy zostali u niego na noc. Nie możemy, musimy dalej, do Opari. Ale to chociaż chodźmy przywitać się z jego rodziną. No chodźmy. Przecież nie często się zdarza, żeby troje białych na rowerach jechało tędy w biały dzień. A co dopiero w Wielką Sobotę i to poprzedzającą pierwsze od dziesięcioleci wolne (lub wolnawe) wybory w Sudanie.

Wódz startuje w wyborach do Payamu, czyli rady powiatu. Ważna musi być to funkcja, jest on bowiem jako jedyny wystrojony niczym stróż w Boże Ciało. W garniaczku, kapelusiku i klapeczkach, elegant, z dwoma klasami szkoły podstawowej ukończonymi gdzieś dawno dawno temu jest tu najważniejszy. Jego żona – Krystyna – zębami odkapslowuje mu butelkę z piwem, jego siostra resztką piwka poi swojego małego bobasa, ciotka i matka popijają wódeczkę z plastikowego woreczka, ojciec popala otrzymanego przez nas papierosa. Przychodzą kolejne żony ojca, witając się z nami na klęczkach. My na eleganckich plastikowych fotelach, usadzeni w cieniu, opowiadamy skąd się wzięliśmy i słuchamy historii lokalnych.

A czemu masz spodnie kobieto na białej pupie swej? Pyta jedna z matek w swoim języku. Rozumiem tylko dlatego, że pokazuje na swoją spódnicę i pokazuje że ja nie mam takiej. Tłumaczę, że w spódnicy na rowerze jeździ się przeciętnie wygodnie.

Matki ni stąd ni zowąd wstają i tańczą. Ruszają się w tylko sobie znany sposób, kołysząc biodrami, piszcząc w niebogłosy. Nie trwa niestety zbyt długo ich taniec, albowiem mężczyźni orzekają, że już wystarczy.

No i nam też wystarczy. Ruszamy dalej ostrzegani, że w drodze do Opari będą nas napadać stada much tse-tse. Ale nic to – jedziemy. Dojeżdżamy do miasteczka pijanych Acholi. Zatrzymujemy się w pobliżu jakiegoś małego rynku, gdzie głośniki ryczą na jakąś afrykańską nutę. Nagle wszyscy są wokół nas, kobiety, mężczyźni, kalecy, dzieci – wszyscy pijani! Wielka Sobota trwa w najlepsze więc cóż innego robić jak lokalnym substytutem wina mszalnego chwalić pana? Jedziemy dalej, po drodze jeszcze kilka grup kobiet tańczących a to gdzieś pod drzewem, a to na progu domu. Jakaś pani pijana w sztok, wystrojona w gruby żakiet coś tam na nas pokrzykuje.

Wreszcie pierwszy napotkany trzeźwy człowiek doradza nam, żebyśmy na skrzyżowaniu pojechali w prawo, do drogi na Nimule, a nie przez Opari, bo nas much tse-tse zjedzą. Trzeźwa kobieta na rowerze – nasza przewodniczka.

Dojeżdżamy do skrzyżowania – chłopcy pod sromotnym atakiem much smarują się czym mogą, a co odpędziłoby krwiopijne musze bestie. Mnie coś początkowo nie ruszają. Musze strasznie śmierdzieć skoro do mnie nie lecą, myślę sobie.

Ruszamy dalej, zasuwamy czym prędzej, aby tylko umknąć przed kolejnymi bolesnymi ukąszeniami. Ja co jakiś czas poklepuję się po pupie – przydałby się ogon do odganiania tego cholerstwa. Po kilku kilometrach znów wioska. Już mamy pytać o nocleg, aż tu zatrzymuje się koło nas samochód i mówi, że za 30 minut powinniśmy dojechać do skrzyżowania z Nimule Road. Bez chwili zastanowienia zasuwamy dalej. Tak bardzo chcę już dojechać do tej drogi. Może będzie gdzie się umyć. Choć troszkę.

Dla osłody trudów piękny zachód słońca funduje nam ten dzień.

Zapada zmrok. Pająk przekonuje mnie, że mam oczy jak leopard i widzę w ciemności, ale niestety jakoś siła sugestii nie pomaga. Nie wiem już po czym jadę. Podjazd pod górkę. Zjazd z górki. Podjazd pod górkę. W końcu mój apel zostaje wysłuchany. Zatrzymujemy się, montujemy latarkę na rowerze lidera, ruszamy dalej. Po pięciuset metrach docieramy do skrzyżowania. I po co było tę latarkę montować?

Droga do Nimule! W końcu! A nie wierzyłam, że w dwa dni do niej dojedziemy. Ale dałam radę. 100 km w ciągu 1,5 dnia jazdy.

Dojazd do skrzyżowania z główną drogą łączącą Południe Sudanu z Ugandą daje duże możliwości. Tak przynajmniej myśleliśmy. Ja po cichu, sekretnie, marzyłam o prysznicu, nawet z zimną wodą, jakimkolwiek. I materacu. Łóżku, które ma nogi, które to powodują że się śpi powyżej podłogi. I jest choć ciut miękcej niż na cienkiej alumacie położonej na ziemi. Takie dwa skromne, malutkie, tycie takie marzonka… I nic.

Dojechaliśmy do skrzyżowania upstrokaconego małymi budkami, w których serwuje się jakieś jedzenie, coś do picia. Zero prądu w okolicy, więc nasze płonne nadzieje na zimny browar jakoś szybko się rozmyły. Oświetlając okolice latarką na czole brennabora, odnaleźliśmy miejsce pod drzewem, gdzie kongijska babka warzyła jakąś strawę. Zaraz pojawił się jakiś mundurowy, i nie-mundurowy. Zapytaliśmy o jakiś nocleg i usłyszeliśmy, że lodge najbliższa 40 km stąd. Jeszcze w przeciwnym kierunku do naszego. Ale pan Niemundurowy, zaoferował, że możemy się klapnąć na jego podwórku. Zaprowadził nas, pokazał miejsce pod mangowcem, rozbiliśmy namioty, dokonaliśmy bardzo, ale to bardzo pobieżnej toalety i postanowiliśmy udać się do jednej ze szlachetnych knajp aby zapełnić nasze burczące brzuchy. A właściwie to na piwo.

O zgrozo! Jest ugali, jest fasolka (pyszna nawet jak na fasolkę), jest nawet mycie rąk mydłem przed posiłkiem, kultura jest, jest fanta i cola i wszystko byłoby cudownie gdyby nie to, że dopadł nas najprawdziwszy koszmar. Nie ma piwa. To znaczy jest. Ale JEDNO. JEDNO JEDYNE PIWO w całe wiosce. A nas jest trójka… koszmar, o jakim nam się nawet nie śniło.

Zmęczeni jesteśmy do granic wytrzymałości, powieki same opadają prosto do miski z fasolką czy groszkiem, jeszcze to piwo, a właściwie brak, a w sumie to nie brak tylko ilość taka, żeby tylko człowieka zmęczonego pedałowaniem podrażnić. Jemy, płacimy, dajemy się skroić jak przeciętnie inteligentni mzungu, wstajemy, idziemy, kładziemy się i śpimy. Sen jest wspaniałą sprawą. Nawet o tym piwnym horrorze pozwala zapomnieć…

Edyta Kijewska

Tak bardzo pragnęła Afryki, że dostała jej z nawiązką. Stacjonuje w Sudanie, zahaczając o inne kąty Afryki Wschodniej i nie tylko.

Komentarze: Bądź pierwsza/y