Kasia Boni to nasza kolejna autorka (zresztą jedna z pierwszych osób współpracujących z Peronem), która odpowiada na pytania dotyczące „naj”.  Polecamy w trakcie lektury przegryzanie przysmaków kuchni tajskiej.

Portret Kasi Boni

Kasia Boni i nieodłączny mały noteski. (Fot. Jakub Puchalski)

 

  1. 3 słowa, które kojarzą mi się z podróżą to… wolność, ruch, nauka (zrobiło się patetycznie). To mniej patetycznie też mi się kojarzy: żarcie, pocenie się, zakręcenie.
  2. Mój pierwszy raz (w drodze/na drodze/po drodze)… pierwszy? Chyba takich pierwszych razów było kilka – wypraw, które były dla mnie czymś nowym, kolejnym krokiem, przesunięciem granicy. Więc pierwszy, pierwszy raz to chyba małym fiatem do Żabieńca na drewniane zabawki. A tam… fortece z pni sosny, twierdze warowne z pni sosny, książęce zamki z pni sosny i straszne potwory z pni sosny. Kolejny pierwszy raz to był do Holandii. Pierwszy raz za granicę, pierwszy raz samolotem, pierwszy raz ze świeżo poPRLowskiej Polski do kraju, który miał Little Pony. Mogłam nie wychodzić z mieszkania naszych gospodarzy tylko czesać fioletowy ogon mojego (pożyczonego) kucyka. Następny pierwszy raz to wyprawy z przyjaciółkami do Hiszpanii – długie wakacje, plecak, namiot i dużo paprykarza. I ostatni pierwszy raz to wyjazd na dwa i pół miesiąca do Indii – pierwszy raz na tak długo, pierwszy raz tak egzotycznie. Ten wyjazd najmocniej utkwił mi w pamięci, choć nie zawsze dobrze się kojarzy. Teraz czekam na jakiś nowy pierwszy raz.

    Hummus na ostro w Bejrucie (fot. Kasia Boni)

    Hummus na ostro w Bejrucie (fot. Kasia Boni)

  3. Najciekawsza pamiątka jaką przywiozłam z podróży, to…urządzenie do robienia falafli. Dostałam je w Damaszku, kiedy uczyłam się gotować w przyhotelowej kuchni. To takie coś dziwnego na sprężynce zrobione metodą chałupniczą i sprzedawane na wszystkich bazarach, jak Syria długa i szeroka. Ma ułatwiać formowanie kuleczek z pasty z cieciorki i wrzucanie ich na głęboki olej. Inną fajną (i bardziej użyteczną pamiątką) jest szczotka do kurzu też z Syrii. Zrobiona jest piór, wygląda jakby została wyjęta z planu filmowego jakiegoś pornosa o pokojówkach i kamerdynerach, ale w sprzątaniu kurzu nic się z nią nie może równać.
  4. Moment podczas podróży, kiedy mocniej zabiło mi serce zdarzył się… no właśnie stosunkowo rzadko. Raz, kiedy spóźniliśmy się na kolejkę zwożącą ludzi z gór gdzieś w Yunnanie w Chinach i musieliśmy zbiegać w deszczu przez dżunglę na dół, żeby zdążyć przed zachodem słońca – bardzo szybko robiło się ciemno. Nie pomogło to, że wpadałam w panikę przez co straciłam sporo cennego czasu (próbowałam wracać i na migi tłumaczyć Chińczykom, żeby uruchomili kolejkę specjalnie dla nas). Z perspektywy sytuacja nie była bardzo niebezpieczna, ale kiedy biegłam po śliskiej ziemi, łapałam się lian zastanawiając się kiedy złapię węża, i przebiegałam przez rzekę – naprawdę się bałam. Drugi raz serce nawet nie zdążyło mi zabić. W Syrii facet błyskawicznie wyrwał mi telefon z ręki, ja przez 2 sekundy stałam w szoku, i po dwóch sekundach rzuciłam się za nim. Nie dogoniłabym go, gdyby nie skręcił w ulicę, gdzie zebrali się ludzie czekający na autobus. To oni pomogli mi go zatrzymać. Jak już odzyskałam telefon i usiadłam na ławce to dopiero wtedy serce zaczęło mi bić tak, że myślałam, że wyskoczy.I trzeci raz – też w Chinach. Byłam sama i zauważyłam, że śledzi mnie jakiś dziwny facet. przez 15 minut kluczyłam – najpierw chcąc się upewnić, że mnie śledzi, a potem próbując go zgubić. W końcu, kiedy został za rogiem, wbiegłam pędem do jakiejś knajpki, ukryłam się za kanapą i zamówiłam zupę, której wcale nie chciałam jeść. Chyba się udało. Choć prawda jest taka, że wystarczyłoby gdyby ten facet zmienił koszulę – już nie mogłabym go rozpoznać. (W sumie serce może zabić mocniej również wtedy, kiedy jest miło a nie tylko strasznie. No więc bije mocniej za każdym razem, kiedy wjeżdżam do nowego kraju, próbuję nowego jedzenia i widzę nowy krajobraz naokoło siebie).
  5. Najśmieszniejsza/najciekawsza reakcja na informację, że jestem z Polski spotkała mnie… nic śmiesznego. Klasyczne już: „Holland? Euro, dear friend?” (i nie chodzi tu o to, że w Polsce są rozgrywki Euro 2012). Choć raz zdarzyło się, że z panem z Afganistanu wyjaśnialiśmy sobie, gdzie leży Polska, bo nazwa nic mu nie mówiła. Pokazujemy więc kreśląc mapę w powietrzu: Niemcy, Polska, Rosja. Zasępił się, zmartwił, pokręcił głową i ze współczuciem powiedział „Ach, Rosja.”.
  6. Miejsce, do którego nigdy nie wrócę, to… Snuol w Kambodży. Przesiadkowa dziura, w której musiałam spędzić noc, bo odjechał mi ostatni jeep jadący do Mondulkiri – prowincji na południowym-wschodzie Kambodży. W Snuolu nie ma nic, a nawet więcej. I gorzej: są pozory małego miasteczka, ale to tylko pozory. Na targu nic się nie dostanie, jedzenie w restauracji to zupa z kośćmi (gotowanymi pewnie po raz dziesiąty), a pokój hotelowy to wydzielony dyktą pokoik z większego mieszkania. A nocą karaluch wchodzi do ust…
  7. Najdziwniejsza potrawa jaką jadłam to… chyba jedną z dziwniejszych były grillowane jajka – nadziane na patyk, jak szaszłyki. Były całkiem smaczne, ale przez to, że miały konsystencję pianki każdy kęs to było zmaganie się z przyzwyczajeniami. A z dziwniejszych i pyszniejszych rzeczy: żywa małża akagai (czerwona) – niebo w gębie.
  8. Najtańszy nocleg w trakcie podróży przytrafił się… nie licząc couchsurfingu, w którym zazwyczaj za nocleg się nie płaci, to znowu w Kambodży. Za 3 dolary (za dwie osoby) w mieście Krachi, gdzie pojechałam oglądać delfiny. Pokój wart był swojej ceny: pleśń opanowała nie tylko łazienkę ale i łóżko razem z kołdrą.A najlepszy stosunek ceny do wygód był w Laosie w Luang Prabanag – za jedynkę z łazienką, w starym kolonialnym domu z drewnianymi okiennicami, drewnianą podłogą i drewnianym łóżkiem płaciłam jakieś 5 dolarów.
  9. Najdziwniejsze miejsce w jakim spędziłam noc w podróży to… dach hostelu w Bejrucie. Żelazne łóżka ustawione pomiędzy wielkimi zbiornikami na wodę. Kiedy podniosło się głowę i wyjrzało za murek widać było morze i port. O godzinie 23 zaczęła się dyskoteka w sąsiednim wieżowcu. O 2 w nocy zaczęła się dyskoteka na dachu sąsiedniego budynku. O 5 rano z meczetu zaczęły się nawoływania muezzina do modlitwy, a o 7 słońce już tak grzało, że trzeba było wstać, wziąć prysznic i poszukać jakiejś klimatyzacji.
  10. Mój ulubiony środek transportu to… pociąg. Szczególnie taki, którym jedzie się ponad 30 godzin. Zamienia się w mały dom na kółkach. I pozwala podglądać, jak zachowują się współpasażerowie w sytuacjach, w których normalnie nie mogłabym ich zobaczyć – jak myją zęby, jakie piżamy noszą, co i jak jedzą. Poza tym lubię rozkładać się na górnej leżance i czytać, czytać, czytać. Albo siadać na dole i po prostu gapić się przez okno.
  11. Podczas podróży najbardziej brakuje mi… własnego łóżka.
  12. W podróż zawsze zabieram ze sobą…aparat i komputer. Mały notesik. Za dużo książek. Zawsze za dużo lekarstw.

    Serowa uczta w Bułgarii. (Fot. Kasia Boni)

    Serowa uczta. (Fot. Kasia Boni)

  13. Wracając do domu z podróży czuję… radość, że zobaczę przyjaciół: opowiem, co widziałam, zjem oscypka, a jeśli jest sezon to najem się rabarbaru. To faza pierwsza, która szybko zmienia się w fazę drugą – maksymalną tęsknotę za byciem w drodze. Faza druga czasem przechodzi, wtedy żyję sobie w Warszawie, co można nazwać faza trzecią. Choć zdarza się, że od razu przechodzę do fazy czwartej – gorączkowego szukania promocji, kupowania przewodników i pakowania plecaka.
  14. W najbliższym czasie wybieram się… na Mazury z przyjaciółmi. A we wrześniu na Kubę (może to będzie ten nowy pierwszy wyjazd).

* * * * *

Kasia Boni z wyjazdów przywozi smaki i notesy pełne przepisów. A potem próbuje te smaki odtworzyć, żeby choć na chwilę wrócić do wspaniałej Azji (i nie tylko tam). Pisze o tym na blogu Smak Podróży.

Komentarze: (1)

KamilZ 13 sierpnia 2012 o 10:37

„grillowane jajka – nadziane na patyk” akurat to się przewija dość często w zachodniej Europie i USA.

W Azji mylenie Polski z Holandią jest standardem. A jak się im wyjaśni, gdzie dokładnie mieszkamy to myślą, że jesteśmy rosjanami.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.