Stolica kojarzy się zazwyczaj z biurowcami, drapaczami chmur, wielkimi centrami handlowymi, wzmożonym ruchem ulicznym i tłumem ludzi. Mimo, że Vientiane jest stolicą, nie posiada typowych cech wielkiego zatłoczonego miasta. Jaka jest więc stolica Laosu?

Do Vientane docieramy już po zmroku. Podróż autobusem z Luang Prabang nie była zbyt uciążliwa, już się przyzwyczailiśmy do laotańskich, krętych dróg. Nasz autobus był klasy VIP, ale nie wiem czym się różnił od lokalnych autobusów. Miał co prawda klimę i obiad (słabiutki) wliczony w cenę biletu, ale wypchany był dosłownie po brzegi.

Nas już nie dziwi i nie oburza fakt, że pasażerowie siedzą nawet w przejściu na plastikowych stołkach. Przerabialiśmy to już w Pakistanie. Problem jednak w tym, że ten autobus był pełen białasów, których komentarze na temat Laosu i jego mieszkańców wprawiały nas w zażenowanie i wstyd nam było, że pochodzimy z tej samej zachodniej cywilizacji. Przekonaliśmy się, co znaczy autobus VIP w laotańskich warunkach i stwierdziliśmy, że wszystkie nasze następne przygody autobusowe chętnie powierzymy w ręce wolnym, bez klimatyzacji, ale za to pełnym folkloru lokalnym autobusom. To był bardzo dobry wybór, o czym przekonaliśmy się już kilka dni później.

W Vientiane mamy problem ze znalezieniem noclegu. Najpierw wszystkie nasze zapytania na CS i HC spotkały się z negatywną odpowiedzią, bo większość ludzi poleciała na krótkie świąteczne wakacje do Tajlandii lub na Filipiny. Został więc nocleg tradycyjny. Pora jednak jest już późna i wszystko pozajmowane, a poza tym wspomniany okres między Świętami i Nowym Rokiem nie sprzyja negocjacji cen. W końcu lądujemy w czymś co reklamuje się jako hostel, ale wygląda jak zwykły dom. Cena i warunki nam odpowiadają, więc zostajemy, w dodatku łapiemy wifi z sąsiedniej knajpki.

A jaki jest Vientiane? Gdyby ktoś nas tu przywiózł i nie powiedział, gdzie jesteśmy, to na pewno nie odgadlibyśmy, że jest to stolica jakiegoś państwa. Vientiane zamieszkuje ok. 235 tys. ludzi i właściwie bez wielkiego wysiłku i pośpiechu można je zwiedzić rowerem w jeden dzień. Nie ma tu tłumów ludzi podążających do lub z pracy, nie ma ogromnych wieżowców zasłaniających słońce, jakże popularnych w prawie każdym chińskim mieście, nie ma też zatłoczonych i zakorkowanych ulic. Czasem tylko budynki ministerialne i ambasady rozmaitych państw przypominają, że mimo wszystko jest to stolica Laosu.

Życie toczy się tu dość leniwym tempem. W lokalnej gazecie dla turystów wyczytujemy, że Vientiane jest jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się miast w Azji Południowo-Wschodniej. Ta dynamika chyba nie przekłada się na życie zwykłego mieszkańca stolicy i gdzieś się rozpływa w żarze, który leje się z nieba. Nawet dzienny bazar jest jakiś leniwy. Nikt nie zaczepia, nie nagabuje i nie namawia natarczywie do zakupów.

Miasto ożywa dopiero wieczorem, a i to głównie za sprawą turystów, którzy wylegają na ulicę w Vientiane poszukiwaniu dobrej restauracji, a trzeba przyznać, że wybór jest spory. Od nocnego marketu (który nie wiedzieć czemu kończy się ok.19), lokalne knajpki, stragany z grillem nad Mekongiem, po eleganckie restauracje z francuską kuchnią. Nam do gustu przypada lokalna knajpka, gdzie tanio można zjeść zarówno danie laotańskie jak i coś w stylu europejskim. Każdego wieczora pełna jest tubylców, co potwierdza, że jest to miejsce godne uwagi. Dość regularnie odwiedzamy też francuską piekarenkę – cały czas jesteśmy „spragnieni” europejskiego pieczywa po irańsko-pakistańsko-chińskiej wegetacji w tym temacie.

Nie można powiedzieć, że Vientiane przytłacza czymkolwiek, wręcz przeciwnie. Jest tu wiele miejsc gdzie można się z relaksować. Dobrym miejscem na mały odpoczynek są waty, które najczęściej otoczone są drzewami dającymi zbawienny w ten upał kawałek cienia. Przyjemnie jest też wypić chłodny napój lub sok ze świeżego kokosa nad Mekongiem i popatrzeć na Tajlandię, która zaczyna się na przeciwnym brzegu rzeki.

Świetną formą relaksu jest tradycyjny masaż. Przez 1,5 godziny masażyści uciskają nas płóciennymi woreczkami wypełnionymi gorącymi ziołami. Po takim masażu, człowiek się czuje jak nowonarodzony, a następnego dnia chciałoby się jeszcze. Pokusa jest duża, bo saloniki oferujące masaż tradycyjny są tu co kilkadziesiąt metrów, a cena jest bardzo przystępna.

Ta luźna, senna i zrelaksowana atmosfera miasta udziela nam się dość mocno, bo ciężko zmobilizować się do zwiedzania zabytków Vientiane. Mimo wszystko wypożyczamy rowery i udajemy się do centrum miasta. Nie ma tu oszałamiającej ilości atrakcji turystycznych, ale warto było ruszyć się z hostelu. Zwłaszcza Wat Si Saket przypada nam do gustu, 6400 posążków Buddy musi robić wrażenie, poza tym to najstarszy wat w mieście. Warto też zerknąć na stolicę z góry – z łuku triumfalnego Patuxai.

Mimo, że wiele osób odradza wizytę w Pha That Luang, argumentując, że jest to mistrzostwo kiczu niewarte uwagi, udajemy się tam i w sumie nie żałujemy. Można powiedzieć, że Pha That Luang jest najważniejszym „pomnikiem” i symbolem Laosu. Jest to ogromna stupa, cała wymalowana na złoto i chociażby jej rozmiar (45 m wysokości) już robi wrażenie. Pha That Luang jest budowlą symboliczną i kryje w sobie wiele ciekawych historii i legend. Każdy jej poziom ma swoje charakterystyczne cechy i znaczenie symboliczne wg religii buddyjskiej.

Nie poświęciliśmy jednak temu obiektowi zbyt wiele czasu, nie ze względu na jego wygląd, ale z powodu niemiłosiernego upału jaki tu panuje w środku dnia. Zdecydowanie lepiej przyjść tu rano lub późnym popołudniem.

Obowiązkowym punktem programu każdego turysty jest park Buddy, położony ok. 25 km od miasta. Wybieramy się tam skuterem, ale przez pomyłkę docieramy na granicę laotańsko-tajską. Wystarczy tylko przejechać przez most na Mekongu, ale na Tajlandię jeszcze nie czas, więc grzecznie się wycofujemy. Dzięki uprzejmości i informacji od pewnego laotańskiego policjanta docieramy wreszcie do parku, czyli „Xieng Khuan” co w bardzo wolnym tłumaczeniu oznacza „duchowe miasto”. Nie wiem ile posągów się tu znajduje, ale jest ich sporo. Widzimy tu nie tylko Buddę ale i hinduistyczne posągi Shivy i Vishnu. Park powstał w połowie XX wieku i jest dziełem pewnego mistyka, który próbował łączyć te dwie religie pod względem filozofii, mitologii i ikonografii. Może posągi nie posiadają jakiejś wielkiej wartości artystycznej, ale całość wygląda interesująco, a przy dobrej pogodzie park może być bardzo fotogeniczny.

Stolica Laosu zaskakuje, ale nie rozczarowuje. Jeśli ktoś szuka oszałamiających atrakcji i imprez do rana to na pewno nie będzie usatysfakcjonowany. W tym celu lepiej udać się do pobliskiego Vang Vieng i wspólnie z podpitymi i rozwrzeszczanymi turystami spłynąć w dół rzeki na oponie traktorowej. Mimo, iż Vientiane nie podbiło naszych serc, to i tak uważam, że warto zobaczyć tę nietypową stolicę i poddać się jej wolnemu rytmowi. Po chińskich metropoliach jest to dla nas świetna odmiana.

Alicja Rapsiewicz

Kocha góry i wszystko, co z nimi związane. Od 1 lipca 2009 roku w podróży dookoła świata - LosWiaheros.

Komentarze: Bądź pierwsza/y