W rowerowej sztafecie śladami Kazimierza Nowaka ten etap jest niezwykły już z założenia: uczestnicy pokonują go kajakami. Czy Afryka widziana z tej perspektywy różni się od oglądanej z wysokości siodełka? Fragment relacji z 17. etapu Afryki Nowaka autorstwa Janusza Adamskiego.

Wita nas ciężkie, równikowe powietrze wymieszane z dymem tysięcy ognisk i lamp naftowych. Chłoniemy zapach Kinszasy, zapach wielomilionowego, równikowego miasta.

Setki utykających busów, obwieszonych zdeterminowanymi podróżnymi, towarzyszy nam w slalomie pomiędzy dziurami. W drodze do misji, ojciec Sylwester umiejętnie operuje klaksonem, dyscyplinując największych gamoni. Całe to drogowe nieszczęście, korki i zamieszanie, powodują sami kierowcy. Minimum uprzejmości, przewidywania i wyobraźni rozładowałyby ten zamęt w kilka minut. Ale nie! Przecież trzeba wyprzedzać na piątego, pchać się, blokować, trąbić…

W Kinszasie spędzamy dwa organizacyjne dni, po czym lecimy do Kanangi. Na pożegnanie, otrzymujemy jeszcze nadprogramową garść emocji, bo kierowca autobusu lotniskowego zamykając drzwi odcina od bagażu jednego z czarnych braci. Biedak biegnie obok auta, krzycząc i tłukąc w okna. Odcinek był dość długi, więc rozwijamy dobre 40km/h, ale gość jest cały czas w pełnym kontakcie. I tak się właśnie odkrywa w Kongo samorodne talenty! Na co rekrutacje, badania, sztaby szkoleniowe – przeżytek, nudy i strata czasu.
Katanga zaskakuje betonowym pasem startowym oraz uśmiechniętą twarzą Jima, który usadawia nas wygodnie w sektorze dla VIP, a sam zajmuje się odprawą i odnalezieniem bagaży.

Namiar na Jima dostaliśmy od chłopaków z „pieszego”, którzy poznali go podczas pobytu w Kanandze. Jim jest naszym dobrym aniołem przez najbliższe dni, a jego lokalne koneksje rozwiązują wszelkie problemy. Jest synem pierwszego gubernatora prowincji, osoby bardzo cenionej, której pomnik zdobi główny plac w mieście. Opowiada nam dużo o Kongo, o prowincji, poznaje z ludźmi „z miasta”.

Jim lokuje nas w rezydencji senatora, który aktualnie bawi w Kinszasie, a sam rozpoczyna mozolne załatwianie transportu do Luebo. Okazuje się to niełatwe, ponieważ droga praktycznie nie istnieje. Po całym dniu poszukiwań, wykrystalizowały się trzy opcje transportu. Opcja numer jeden, to stojący w gotowości jeep za 800$, opcja numer dwa, to jeep za 400$, ale aktualnie oczekujący w warsztacie na zamówione części i w końcu opcja numer trzy, to ksiądz, który jedzie z Kinszasy do Luebo – wariant non-profit!

Najpierw dopuszczamy do gry tylko wariant trzeci, choć z powodu braku informacji o księdzu, zaczynamy nieśmiało zerkać na dwójkę, która z powodu braku informacji o potrzebnej części, zmusza nas w końcu do zmierzenia się z wariantem numer jeden.

Trzeciego dnia w południe zjawia się dobrze wyglądająca dama w średnim wieku, w towarzystwie grafitowej Toyoty, drobnego męża oraz upchniętych na tylnym siedzeniu trzech kolesi.

Jesteśmy już mocno nadgryzieni trzydniowym błąkaniem się po mieście w poszukiwaniu zimnego piwa, więc chcemy szybko pchnąć akcję do przodu. Po kwadransie negocjacji, wspartych psychotechnikami kota w butach, staje na 450$ plus pomoc przy pchaniu Toyoty, bo biedaczysko ma problem z rozruchem.

Przez pierwsze osiemdziesiąt kilometrów, stosunkowo niezła droga przewrotnie psuje nam humor. Jak można zapłacić taką kasę za pieprzone 180km szerokiej szutrówki! Dzięki bogu, ratunek przychodzi kiedy z głównej drogi skręcamy na północ. Rozkoszujemy się każdą dziurą, wypłuczyną, głębokim laterytowym korytarzem, czy coraz bardziej zarośniętym przejazdem. Do Luebo docieramy wykończeni po jedenastu godzinach! No i o to chodzi – to się nazywa dobrze wydać pieniądze!

Instalujemy się na parafii księdza Edwarda, ale zanim udajemy się na spoczynek negocjujemy jeszcze warunki noclegu, bo 20$ za pokój to lekka przesada. Dodatkowo nasi kierowcy także oczekują finansowego zabezpieczenia noclegu. Generalne zaczynamy się czuć jak dojne krowy, co uważamy za duże przegięcie i szybko korygujemy zasady gry. Kierowcy idą lulać za własną kasę, a my wnioskujemy tylko o jeden pokój. Ksiądz próbuje się opierać, ale kiedy grozimy rozłożeniem namiotu, co bezpowrotnie pogrzebałoby jakikolwiek zarobek, zgadza się ostatecznie na dwa pokoje po 10 dolców.

Zasypiamy z wypiekami na twarzach. Jutro w końcu zobaczymy rzekę!

Misja w Luebo, w której wiele nocy spędził Kazik, zapewnia nam spokojny sen. Jednak już o świcie budzi nas zdenerwowany ksiądz Edward z informacją, że pilnie musimy zgłosić się na posterunek. Mozolnie pakujemy cały sprzęt do Toyoty i w pełnym składzie plus ksiądz, kluczymy dziurawymi uliczkami w stronę centrum.
Nie wiemy, czy nasze białe twarze ujrzą jeszcze światło dzienne, więc wcześniej postanawiamy załatwić obowiązki wyprawowe. Ksiądz kontaktuje się z odpowiednimi ludźmi i uzyskujemy zgodę na przymocowanie tabliczki na głównym placu… i tu uwaga!!! na cokole pomnika wystawionego na cześć prezydenta Kabili. Łzy cisną nam się do oczu, kiedy mocujemy tabliczkę na pierwszym oficjalnym pomniku Kazika. Potem oczywiście jest przemowa, brawa, uściski dłoni, rozdawanie nowakowych pamiątek i tradycyjnie ogólne szaleństwo!

W końcu, po porannych emocjach, stajemy przed odrapanym budynkiem, który w żadnym razie nie przypomina siedziby tak poważnego urzędu jak posterunek. W środku, w małym, obskurnym pokoiku, wita nas dwóch zaskakująco miłych urzędników imigracyjnych oraz stare biurko, dwa krzesła, ławka dla „gości” oraz niepokojąco zamyślony prezydent Joseph Kabila zerkający ze ściany. Zamyślenie prezydenta nie jest przypadkowe, gdyż w listopadzie zbliżają się wybory i pilnie musi coś „wykombinować”, bo opozycja bezczelnie kąsa Josepha po łydkach.

Pomnik Kazimierza Nowaka w Luebo. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Pomnik Kazimierza Nowaka w Luebo. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Siadamy na wąskiej ławce, a ksiądz pełni rolę tłumacza. Dwóch oficerów dzieli się biurkiem. Ważniejszy siada centralnie, natomiast ten mniej ważny, z boku. Kiedy panowie mają już przybrać poważne miny, atakujemy paczką papierosków marki Stella oraz „oficjalnym” pismem z konsulatu, informującym, iż projekt jest wspierany przez oba ministerstwa oraz służy krzewieniu kontaktów pomiędzy Polską i Kongo.

No i mamy impas, bo w standardowy plan łupienia przyjezdnych wkrada się kompletnie nowa zmienna. Zapada kilkuminutowa cisza, w trakcie której panowie bezgłośnie ruszają ustami w rytm napisanego testu, a ich skorumpowane urzędnicze mózgi mozolnie analizują wszystkie warianty dalszych działań – czy odpuścić i  nie narażać się na niezadowolenie czynników nadrzędnych, czy kroić standardowo?

Każdy urzędnik spotykający białego turystę, zawsze podejmie próbę wymuszenia, wyłudzenia, bądź wyproszenia łapówki. Większość jednak, podejmuje działania bez specjalnej wiary w sukces, tak dla zasady, aby następnego dnia rano móc bez wyrzutu spojrzeć w lustro. Dlatego przyjęcie odpowiedniej taktyki, polegającej na ogół na bezradnym rozkładaniu rąk, niezrozumieniu tekstu oraz wysupłaniu kilku papierosów z wymiętolonej paczki, daje gwarantowany efekt. Oczywiście zdarzają się jednostki oporne, ale tych próbujemy przeczekać, w myśl zasady – nie mam kasy, mam dużo czasu i… nie gadam z tobą!

Ta niezwykła sytuacja kiełkuje jednak nieoczekiwanym rozwiązaniem, a mianowicie telefonem do centrali w Kanandze i wariantem… protokolarnym.

Afryka Nowaka

Wyprawa rowerem, statkiem, konno, czółnem i pieszo przez Afrykę szlakiem Kazimierza Nowaka. 24 ekipy, 40 tys. km, 2 lata w trasie.

Komentarze: Bądź pierwsza/y