Ma boleć. Tajski boks na zdjęciach
Pot, nierzadko łzy, fizyczne wyczerpanie, ale i też świadomość tego, że warto, że należy i że nigdzie indziej teoretycznie nie będzie lepiej. Walki muay thai, czyli tajskiego boksu od lat przyciągały i przyciągać będą prawdziwych fighterów i zwolenników emocji.
Energia, prędkość, poezja ruchów i przede wszystkim to, że ma boleć – to od zawsze pociąga prawdziwych i twardych facetów. I przywiodło do ringu również mnie – choć od drugiej strony. Fotograficznej. Chciałem przez wizjer aparatu podejrzeć te mordercze treningi i przygotowania, ale też i zobaczyć takie zwyczajne życie szkoły tajskiego boksu.
Sama szkoła nie jest duża – ogranicza się do wielkiej maty treningowej, ringu oraz porozwieszanych dookoła przyrządów do ćwiczeń. Jeśli ktoś oczekuje profesjonalnych urządzeń rodem z europejskich siłowni, to srogo się zawiedzie. Ćwiczy się na pozawieszanych na łańcuchach oponach, podnosi hantle i sztangi stworzone z metalowej rurki i zalanych betonem połówek butelek lub wiader. Czysta moc chciałoby się powiedzieć.
Nie ma tam lekko. Duża masa, wyćwiczone mięśnie niestety nie wystarczają by efektywnie trenować muay thai. Gibkość, zwinność, szybkość i siła to fundament do tego by z powodzeniem ćwiczyć i rozwijać swoje umiejętności. Tajski boks jest sportem tzw. full-contact – ciosy są zadawane z pełną siłą za pomocą wszystkich technik bokserskich, uderzeń łokci, kolan oraz kopnięć. Czasem też nazywa się to tańcem ośmiu wojowników z uwagi na wykorzystywanie dwóch pięści, dwóch łokci, kolan i stóp.
Pojedynek różni się nieco od innych sportów walki gdyż muay thai wymaga ciągłego kontaktu, czasem wręcz starcia w tzw. stylu pam (ciało w ciało) polegającym na odpowiednim uchwycie przeciwnika i zadawaniu ciosów łokciami i kolanami. Jedną z cech jaka odróżnia muay thai od innych sportów walki są szerokie uderzenia łokciami czy też kolanami oraz tzw. niskie kopnięcia okrężne. Skutecznie i mocno wymierzone najczęściej oznaczają nokaut.

6. TAJLANDIA, Koh Phangan. Trenerzy zawsze pomocni, niezależnie od poziomu zaawansowania ucznia. (Fot. Marcin Gabruk)
Dzień treningowy składa się z dwóch sesji: porannej (od ósmej do jedenastej) i popołudniowej (od szesnastej do dziewiętnastej) i na pewno nie jest to coś dla osób wielbiących hamburgery i słodkie nicnierobienie.
Poranny trening rozpoczyna dziesięciokilometrowy bieg po dżungli lub plaży, potem jest piętnaście minut na skakance, rozgrzewka i rozciąganie. Następnie intensywny trening na workach, gruszkach, oponach, ćwiczenia z trenerem i na koniec sparingi. W ramach odpoczynku po skakance z reguły proponuje się kilkadziesiąt pompek.
Dla Tajów takie treningi nie są żadnym problemem, dla zaprawionych „zagraniczniaków” pewnie też, ale kilka osób widziałem poważnie wymiękających jeszcze przed zasadniczymi ćwiczeniami i sparingami. Temperatura zdecydowanie powyżej trzydziestu pięciu stopni też nie pomagała. Ja byłem zmęczony – a robiłem im tylko zdjęcia.
Trenerów na macie jest kilkunastu, więc nawet jeśli ktoś przychodzi po raz pierwszy, to otrzymuje pełne wsparcie i ma tzw. indywidualny tok zajęć, zarówno na maci,e jak i podczas ćwiczeń już w ringu. Bardzo dobre jest też to, że wśród trenerów jest kilka osób dość poważnie utytułowanych (klasa trenera = ilość wygranych walk). Nie ograniczają się oni tylko do pracy z najlepszymi – z pełnym zaangażowaniem ćwiczą z początkującymi powoli i żmudnie tłumacząc jak skakać na skakance czy prawidłowo wykonywać pierwsze kopnięcia. Super sprawa. Poranne i popołudniowe sesje treningowe są obowiązkowe, ale w tzw. przerwie również można pojawić się i chwilę potrenować – w zależności od wykupionej opcji (możliwe są opcje tzw. dzienne, treningi tygodniowe czy nawet miesięczne).
W trakcie przerwy na macie nie dzieje się praktycznie nic – no może poza tymi, którzy indywidualnie trenują (rzadko i to pojedyncze osoby) – totalny relaks, jedzenie, oglądanie TV i wspólne granie na smartfonach. Czasem ktoś rozkręci motor by coś usprawnić, ogarnie koguty w klatkach czy nakarmi kolorowe ptaszki – pełen relaks, dużo śmiechu i pełnego odpoczynku. Może niekoniecznie odpoczynku w naszym zachodnim mniemaniu, choćby ze względu na notorycznie rozkręcony na cały regulator telewizor z tajskimi przebojami muzyki popularnej.
Popołudniowe treningi rozpoczynają się przed szesnastą – jest wtedy czas na wspólne rozmowy, żarty, przygotowanie się. Sesja z dość krótką, ale intensywną rozgrzewką i rozciąganiem oraz sporą ilością sparingów. A i nawet zdarzają się takie klasyczne pokazówki dwóch trenerów. Wtedy już nikt nie ćwiczy tylko wszyscy podziwiają ten krótki sparing. Moc, siła, energia i szybkość, to trzeba zdecydowanie zobaczyć na żywo, bo opisać się po prostu nie da.
Trenowanie tajskiego boksu w Tajlandii jest tanie (zdecydowanie tańsze niż w Polsce). Dwie sesje to koszt około pięćdziesięciu pięciu złotych, tydzień treningu nieco ponad trzysta, a miesiąc to wydatek tysiąca złotych z kawałeczkiem. Dla porównania godzinna sesja indywidualna w Polsce to wydatek ok. stu złotych.
Kwestie takie jak klimat, miejsce, możliwość pracy z zawodnikami są już zasadniczo niewycenialne. Oglądałem treningi pełen podziwu i gdyby nie to, że w tym momencie trening skakankowy dla mnie skończyłby się chyba zawałem, to na sto procent bym się zdecydował. Ale to jedynie oznacza, że wypada potrenować swą sprawność i powrócić tam za rok. Zresztą szef szkoły zaproponował mi, że w zamian za zdjęcia z chęcią mi obije mordę (znaczy się potrenuje) – grzecznie odmówiłem i zamieniłem obicie na umieszczenie zdjęć na nowej stronie szkoły…
Reasumując, naprawdę warto skorzystać z możliwości jaką są treningi pod okiem profesjonalistów w miejscu, w którym tajski boks się narodził. Efekty uboczne – wysportowane i umięśnione ciało – czy to aż tak źle?

17. TAJLANDIA, Koh Phangan. Właściciel szkoły i wielokrotny mistrz Tajlandii jest również uzdolnionym muzykiem. (Fot. Marcin Gabruk)
Komentarze: Bądź pierwsza/y