Jak wyglądają kulisy udzielania podróżniczych konsultacji? Maciek Klimowicz, autor bloga skokwbokblog.com, opowiada o pomyśle, który właśnie wprowadził w życie.

Maciek Klimowicz jakiś czas temu wyjechał do Tajlandii. Osiadł na stałe w Bangkoku, gdzie w jednej ze szkół uczy dzieciaki języka angielskiego. Z racji tego, że tam mieszka, bardzo dobrze zna Bangkok jak i Tajlandię.

Maciek jest również autorem bloga podróżniczego skokwbokblog.com. Kilkanaście dni temu wpadł na dosyć kontrowersyjny pomysł. Postanowił udzielać podróżniczych konsultacji ludziom organizującym sobie wyjazd. Ale nie robi tego bezinteresownie, lecz swoją pomoc wycenia. Od 9,99 zł w górę. Pomysł spotkał się z bardzo skrajnymi opiniami, pośród których przeważały raczej te negatywne.

Maciek Klimowicz w Chengdu, 2009 (Fot. Archiwum Macka Klimowicza)

Maciek Klimowicz w Chengdu, 2009 (Fot. Archiwum Macka Klimowicza)

Zapytaliśmy Maćka o to, skąd wziął się pomysł i jak wyglądają kulisy udzielania podróżniczych konsultacji.

– Skąd pomysł na płatne konsultacje dla ludzi, którzy podróżują?

– Pomysł wpadł mi do głowy po tym, jak przeczytałem wywiad z Polką organizującą wyjazdy do Ameryki Południowej. Pomyślałem, że docelowo mógłby to być jakiś pomysł na życie w Azji. Od czegoś trzeba zacząć, wymyśliłem więc opcję z płatnymi konsultacjami. Nie był to jednak jakoś specjalnie przemyślany plan. Narodził się rankiem, gdy jechałem do pracy. Kilka godzin później opcja była już dostępna na blogu.

– Uważasz, że ludzie będą chcieli korzystać z płatnych konsultacji, skoro mają mnóstwo for, grup dyskusyjnych, blogów czy wiele różnych portali z masą informacji?

– To, że internet oferuje nieograniczone zasoby wiedzy to oczywista oczywistość. Ale te informacje trzeba odnaleźć, posortować, oddzielić te wartościowe od tych śmieciowych. A tego nikomu nie chce się robić. Może dlatego dzień w dzień przychodziło do mnie kilka maili z pytaniami? Część z nich dotyczyła istotnych spraw i odpowiedź na nie była wyzwaniem. Jednak zbyt dużo z nich było pytaniami banalnymi, na które odpowiedź można odnaleźć spędzając 3 minuty w Google. To zresztą problem każdego średnio popularnego blogera.

Maciej Klimowicz - autor bloga podróżniczego pisanego z Tajlandii

Maciek z tropików nadaje na blogu skokwbokblog.pl. (Fot. Archiwum Maćka Klimowicza)

Płatne konsultacje to bardziej pomysł na zaoszczędzenie czasu niż na wielki zarobek  i oczywiście czasu mojego i moich czytelników. Myślę, że ci, którzy zadają „byle jakie” pytania, raczej z tej opcji nie skorzystają. Może dadzą sobie spokój, a może nieco się wysilą i sami poszukają informacji. Co innego ludzie poważnie przygotowujący się do wyjazdu, robiący research, planujący budżet, trasę. Dobrze wiem, ile czasu i energii pochłaniają takie przygotowania, a ponieważ mieszkam w Bangkoku i trochę podróżuję, to mam nieco wiedzy i doświadczenia, które mogą zaoszczędzić im ten czas i energię.

– Nie obawiasz się pewnego rodzaju ostracyzmu wśród ludzi, którzy podróżują? Na pewno znajdą się osoby, które powiedzą że żerujesz na innych. Przecież środowisko ludzi związanych z podróżami czy lubiących po prostu gdzieś jeździć, to często ludzie bezinteresownie wspierający się, pomagający sobie nawzajem, couchsurferzy…

– Przeszło mi to przez myśl. Ale wierzę, że to co piszę na Skok w Bok ma dla moich czytelników jakąś wartość, podoba im się to jak i o czym opowiadam. A to się przecież nie zmienia. Wprowadzenie płatnych konsultacji nie ma absolutnie żadnego wpływu na treść bloga. Poza tym zarzuty o „żerowanie” (faktycznie pojawiły się takie) wydają mi się tak absurdalne, że niemal nie chce mi się z nimi dyskutować. Mam tłumaczyć komuś, że mamy wolny rynek a obowiązku korzystania z konsultacji nie ma? Blog jest i będzie za darmo więc kto chce może na nim „żerować” do woli, zapraszam. Jak to się mówi, ludzie zagłosują nogami – na razie wciąż powoli ich przybywa.

– Piszesz o tym, że to płatne konsultacje, ale również, że chcesz de facto w ten sposób odsiać błahe pytania. Czyżbyś chciał powiedzieć, że w podróżowaniu na własną rękę całą frajdą jest jeżdżenie łącznie z poszukiwaniem informacji na ten temat, a zatem albo poszukajcie ich sami, albo kupcie sobie wycieczkę jak wam się nie chce tego robić. Ostatecznie, jeśli nie chce wam się szukać i nie chcecie kupować wycieczki, to zapłaćcie komuś za to, że już wcześniej to robił. Czy tak to (zapewne w dużym uproszczeniu) wygląda z Twojego punktu widzenia?

– Tak, to jeden z powodów. W końcu ile razy można pisać o tym, jak dojechać z lotniska na Khao San Road i jakie szczepienia zrobić przed wyjazdem do Tajlandii? Odpowiadanie na takie pytania pochłaniało mi sporo czasu, a że cenię swój czas to postanowiłem go wycenić.

Poza tym masz świętą rację – podróż zaczyna się na długo zanim przekroczysz z plecakiem próg swojego mieszkania. Przykładowo – w kwietniu wybieram się do Birmy. Bilety kupiłem jakiś miesiąc temu. Od tego czasu śledzę każdy news z tego kraju, uczę się o nim, próbuję zapamiętać kilka podstawowych zwrotów w tamtejszym języku, zlokalizowałem w Bangkoku miejsce, gdzie serwowana jest birmańska kuchnia i wkrótce wybieram się tam. Gdybym nie chciał lub nie miał czasu tego wszystkiego robić, kupił bym sobie wycieczkę objazdową i nie „traciłbym czasu” na przygotowania. Ale tak nie jest, mam czas i zapał, bo przygotowania to dla mnie część frajdy z podróży.

Maciek podczas podróży przez Indie w 2009 roku. (Fot. Archiwum Maćka Klimowicza)

Maciek podczas podróży przez Indie w 2009 roku. (Fot. Archiwum Maćka Klimowicza)

– Czy w takim razie ruch na Twojej skrzynce pocztowej zmniejszył się, czy raczej zwiększył od momentu odpalenia pomysłu? Czy są już chętni, którzy zdecydowali się skorzystać z Twojej pomocy?

– Dostałem jedno pytanie… o sens istnienia :) Odpowiedziałem zupełnie za darmo, bo nie jestem w tej sprawie ekspertem. Poza tym na razie cisza. Jak widać, pytający uznali, że odpowiedzi na ich pytania nie są dla nich aż tak ważne, żeby zapłacić za nie dychę albo zmobilizowali się i sami zaczęli szukać informacji. Może z czasem pojawią się tacy, którzy uznają, że dycha wydana teraz sprawi, że na miejscu wydadzą mniej i zobaczą więcej? A może nie. Pożyjemy, zobaczymy.

Za to niedawno pierwszy raz oprowadzałem parę swoich czytelników po Bangkoku. Sami zgłosili się do mnie i zaproponowali, że mi zapłacą. Po wszystkim wyglądali na zadowolonych. Zatem mimo mniejszej liczby maili, na brak zajęć nie narzekam.

– Piszesz na swojej stronie: „Ceny już od 9.99 PLN!” i „Wyceny dokonuję dopiero, gdy otrzymam pytania i ocenię stopień skomplikowania.” W jaki sposób faktycznie wyceniasz swoje usługi?

– Są pytania i pytanka. Jak ktoś naprawdę chcę pytać o to, jak dojechać z lotniska do centrum i na jakiej stacji BTS wysiąść, żeby trafić na Cahtuchak weekend market, to może liczyć na podstawową stawkę, bo są to pytania, na które odpowiedź można znaleźć z trzy minuty w Google.

Inaczej sprawa ma się przy nieco bardziej skomplikowanych pytaniach – na przykład o to, jak zabrać się za szukanie pracy w Tajlandii, czy jak przygotować plan zwiedzania Bangkoku. Odpowiedź na nie wymaga czasu, dogadania różnych szczegółów, a więc i kosztuje nieco więcej. Oczywiście i na te tematy można sporo znaleźć w sieci, ale ja oferuję informacje z pierwszej ręki, z własnego doświadczenia, sprawdzone w praktyce.

Są wreszcie pytania, na które odpowiedzi nie znam („Jakie szanse na zatrudnienie w Tajlandii ma nauczyciel gry na pianinie?”), wtedy bez ściemy odpisuję że nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Tu nie chodzi o to, żeby ludzi naciągać.

– Skorzystałbyś kiedykolwiek z tego typu usług?

– Zależy o co pytasz. Czy zapłaciłbym za odpowiedź na maila o podróże? Nie, bo się na tym jako tako znam i wiem gdzie szukać informacji. Ale czy skorzystałbym z tego typu usług w ogóle? Jasne. Już to nawet robię. Nie mam głowy do wypełniania PIT-ów, więc pomaga mi w tym księgowy. Nie mam ochoty szukać po sieci informacji na temat wiz do takiego czy innego kraju, więc idę do agencji na Khao San Road, płacę kilka dolarów i mam z głowy. Gdy mam czas, wiedzę i ochotę – robię to sam. Gdy brakuje mi któregoś z tych składników – szukam podwykonawcy. Wiedza jest takim samym towarem jak mandarynki czy pomarańcze. A te za darmo i bez wysiłku dostać można przecież tylko od Świętego Mikołaja.