Jeżeli ktoś naprawdę chciałby wybrać się do Mauretanii, radzę nie szukać przed wyjazdem informacji na temat tego kraju. To co znajdziecie to komunikaty MSZ odradzające podróż z powodu niestabilnej sytuacji politycznej, informacje o licznych porwaniach turystów, minach rozsianych po pustyni oraz narzekania podróżników na korupcję wszechobecnej policji, cyrki na granicy i problemy wizowe.

My niestety popełniliśmy ten błąd, że poszperaliśmy w Internecie i zbliżając się do granicy kraju mieliśmy, no powiedzmy, pewne obawy…

Przekroczenie granicy po stronie marokańskiej – mauretańskiej zdecydowanie nie różniło się niczym od przekraczania innych granic. Trochę stania, trochę biegania, pieczątka i do przodu. Pewnym kuriozum natomiast jest pas ziemi niczyjej pomiędzy granicami obu państw. Trzy kilometry piachu, bez żadnej drogi, za to usłane minami i zdezelowanymi samochodami, oponami, lodówkami, plastikowymi torbami i innymi paskudztwami. Aż ciarki przechodziły na myśl o przeprawie. W sumie nie dziwi, że ani rząd Mauretanii, ani Maroka się na to cudo nie skusił.

Pchając rowery przez burzę piaskową

Nocleg w Mauretanii - relacja z podróży

Schronienie na noc dają duże, wieloosobowe namioty gdzie wszyscy goście śpią na podłodze wyścielonej plastikową matą. (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

Ale skoro czytacie ten tekst to znaczy, że udało nam się nie wylecieć w powietrze i dotarliśmy do granicy Mauretanii w jednym kawałku. Tam powitali nas żołnierze szczelnie owinięci turbanami i po szybkiej wymianie uprzejmości przyprowadzili owczarka niemieckiego i kazali otwierać bagaże. Przez półgodziny trzepali nas w poszukiwaniu marokańskiego haszyszu i alkoholu. Mauretania jest republiką islamską i spożywanie alkoholu jest zabronione pod groźba grzywny, a nawet więzienia. Jak już nas w końcu wpuścili do swojego kraju odetchnęliśmy z ulgą. Za szybko…

Jak tylko odjechaliśmy od posterunku rozpętała się prawdziwa burza piaskowa. Momentalnie zrobiło się biało od unoszącego się w powietrzu kurzu. Piasek sypał nam w twarz z taką siłą, że zostawiał na skórze drobne ranki. Jazda stała się absolutnie niemożliwa. Schowaliśmy się za jakimś krzakiem, ale kilka godzin później niewiele się zmieniło.

Do Noadhibou mieliśmy tylko 40 kilometrów, jednak w tych warunkach dotarcie tam zajęłoby nam z osiem godzin! Nie bardzo mieliśmy inne wyjście, postanowiliśmy pchać rowery z nadzieją na jakąś zmianę. I słusznie. Po około godzinie dotarliśmy do skrzyżowania, a tam potężny skręt w prawo, czyli wiatr w plecy. Byliśmy uratowani!

Pieniądze będą, inshallah…

Według przewodnika Lonley Planet w Mauretanii są dwa duże miasta. Jednym z nich jest Noadchibou, do którego właśnie wjeżdżaliśmy. Hmm… Nie wyglądało imponująco. Papierowo-blaszane domki, kozy na ulicy, wszędzie zdezelowane samochody i piach zasypujący jezdnie (chodnik już dawno zasypał)..

Mauretania - mięso suszące się na słońcu

W pustynnym klimacie lodówka nie jest niezbędna (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

Nic to! Potrzebowaliśmy znaleźć bankomat, trochę się umyć, zjeść coś ciepłego i przespać się w łóżku. Tymczasem w mieście był tylko jeden bank, który akceptuje kartę visa (master card nie akceptuje żaden) i oba jego bankomaty nie działały (kiedy będą działać? niedługo, może wieczorem, a może jutro, inshallah). Łamanym francuskim próbowaliśmy wytłumaczyć właścicielowi kempingu, że nie mamy pieniędzy, ale będziemy je mieć niedługo, inshallah wieczorem, albo jutro, to wtedy zapłacimy za nocleg i kolację.

Rano, wypoczęci ruszyliśmy ponownie w miasto. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło. Kasę udało się wybrać a kilka zakrętów w prawo i kilka w lewo, i trochę do tyłu znaleźliśmy uliczkę z samymi restauracjami a tam jedzenia do wyboru do koloru, a każde danie za mniej niż 3 złote. I piekarnia na każdym rogu, a w niej bagietki, maślane bułeczki i inne pofrancuskie cuda. No i właśnie wtedy polubiliśmy Mauretanię.

Nocleg „na dziko” nie przejdzie

Po prawie tygodniowym wypoczynku, z pełnymi brzuchami i wypranymi ciuchami, przyszedł czas zmierzyć się z ostatnimi pustynnymi kilometrami. Spodziewaliśmy się, że niewiele się będą różnić od tych, które przejechaliśmy do tej pory w Saharze Zachodniej. Tymczasem poza piaskiem i stadami wielbłądów wszystko było inne.

Rowerami przez Mauretanię. Lokalny targ

8. Lokalny targ to także doskonałe miejsce na codzienne pogaduchy (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

Przede wszystkim już pierwszego dnia okazało się, że tak ukochany przez nas biwak „na dziko” w Mauretanii nie wchodzi w grę. Po przejechaniu dziennego dystansu jak zwykle zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Płaski, pustynny krajobraz nie dawał nam za wiele możliwości, ale znaleźliśmy sobie jakąś większą wydmę z niby krzakiem i wzięliśmy się za rozstawianie namiotu.

Nie minęło pół godziny jak do naszej kryjówki podjechał wojskowy samochód. Wysiadło z niego kilku poważnych gości i dość nerwowo starali się nam wytłumaczyć, że musimy się zwinąć i jechać z nimi. Nie muszę chyba mówić jacy byliśmy wściekli!

Z rowerami na pace starej toyoty dojechaliśmy do pobliskiego posterunku żandarmerii wojskowej. Tam, już nieco przyjemniej, wytłumaczono nam, że dla naszego bezpieczeństwa musimy spać tutaj. Właściwie czemu nie, fajne takie polowe koszary. Piętnastu mężczyzn w jednej chatce. Dziesięciu słucha radia i pali papierosa za papierosem, trzech siedzi bezczynnie, jeden przygotowuje herbatę i wieczorny posiłek, a dwóch pozostałych kontroluje przejeżdżające samochody. Tylko po co?

Odpowiadają, że dla bezpieczeństwa. Jakiego bezpieczeństwa skoro poza tym, że każde auto musi się zatrzymać w wyznaczonym miejscu, odpowiedzieć dokąd jedzie i po co, nic nie jest kontrolowane. Ani dokumenty pojazdów czy ich pasażerów, ani zawartość wypchanych po brzegi bagażników, a już na pewno nie paki większych i mniejszych ciężarówek…

Oberża na mauretańskiej pustyni

W oberży na pustyni nie ma prądu, toalety czy prysznica, ale jest wielbłądzie mleko i gotowana kozina z makaronem. (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

Jak nie posterunek, to oberża

O świcie podziękowaliśmy naszym gospodarzom za gościnę i ruszyliśmy dalej. Wiatr oczywiście wiał nam w twarz więc jazda była baaardzo mozolna. Do tego piach zasypywał drogę przez co jechaliśmy niemal jej środkiem i przejeżdżające samochody mijały nas dosłownie o włos.

Nauczeni doświadczeniem poprzedniej nocy pod koniec dnia szukaliśmy noclegu w jednej z licznych oberży. W Mauretanii są to najczęściej duże, wieloosobowe namioty gdzie wszyscy goście śpią na podłodze wyścielonej plastikową matą. W oberży tego typu nie ma prądu, toalety czy prysznica, ale jest bezpieczne schronienie od wiatru, wielbłądzie mleko i gotowana kozina z makaronem. Czy można chcieć więcej na pustyni?

Około 19, tuż po zachodzie słońca, zrobiło się kompletnie ciemno więc nie pozostało nam nic innego jak powoli szykować się do spania (!). Opłukani w wiadereczku wody spakowaliśmy się do śpiworów a tu niespodzianka…. Mamy gości. Nasi koledzy żandarmi, zmartwieni faktem, że nie dotarliśmy na kolejny posterunek, znowu musieli nas szukać. Niby cieszyliśmy się, że tak się przejmują, bo czuliśmy się dzięki temu bezpieczniej, ale nie da się ukryć, że trochę nas to też drażniło.

Nasze dzienne dystanse musieliśmy dopasować do odległości pomiędzy posterunkami, a wybór noclegów został ograniczony do posterunku żandarmerii lub oberży przez nich wybranej. Ci bardziej nadgorliwi o godzinie 12 w południe potrafili nas namawiać abyśmy już zostali u nich na noc, bo przecież zaraz będzie się ściemniać i nie zdążymy dojechać do następnego posterunku. Niestety czasem mieli rację. Wiatr był tak silny że wyjście z oberży byłoby po prostu szaleństwem. Cała wioska siedzi szczelnie pozamykana w swoich domach i czeka na poprawę pogody, a my razem z nimi. Podczas jednej z takich niewoli poznaliśmy polsko-francuską parę, której jakoś udało się przemycić do Mauretanii baniak domowego wina i od tamtej pory niewola stała się nieco znośniejsza.

W tym surowym kraju zawsze można liczyć na gościnność jego mieszkańców (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

W tym surowym kraju zawsze można liczyć na gościnność jego mieszkańców (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

Pustynia w Mauretanii

W Mauretanii piach stale zasypuje drogi przez co pobocze usłane jest powypadkowymi samochodami (Fot. www.patatyipomarancze.pl)

Stolica jak stolica

W końcu doczłapaliśmy się do Nouakchott. Miasto to nie bardzo różni się od innych afrykańskich stolic. Przedmieścia ciągną się kilometrami, śmieci i piach zasypują drogę, kierowcy jeżdżą jak szaleni, piesi wydają się nas po prostu lekceważyć i pchają się pod koła, dzieci wyskakują spod ziemi, a wszechobecne psy, kozy i osły wcale niczego nie ułatwiają.

Zanim jednak opuściliśmy miasto postanowiliśmy dać mu szansę nas zauroczyć. Nie bardzo się to udało. Za to obkupiliśmy się na targu w kuskus i orzeszki ziemne na następne pół roku a w porcie skusiliśmy się na świeżą rybkę, z której zaprzyjaźnieni Francuzi pomogli nam przyrządzić fantastyczną kolację z przemyconym winem.

Czy to nadal Mauretania?

Opuszczając Nouakchott zostało nam niecałe 300 kilometrów do granicy. Za cztery dni planowaliśmy być w Senegalu. Tymczasem, jak tylko opuściliśmy miasto, krajobraz zmienił się tak diametralnie w porównaniu do tego, który panował na północy, że aż trudno było uwierzyć, że to ciągle Mauretania. Owszem wiatr ciągle wiał nam w twarz, codziennie zdarzały się burze piaskowe, pobocze dalej było usłane powypadkowymi samochodami, ale jednocześnie pojawiła się cała paleta kolorów. Drzewa, krzewy, kolorowo ubrane kobiety i dzieci. Blaszano-drewniane domki i białe namioty z północy kraju zastąpiły kolorowe wioski, a w każdej z nich studnia, sklepik i fikuśny meczet. I wszystko kolorowe, głównie żółte, różowe i fioletowe, nawet meczety. Może dobór kolorów dyskusyjny, ale za to jak się zrobiło wesoło.

Tak nas zauroczyła ta nagła zmiana, że kręciliśmy się jeszcze po kraju przez kolejne półtora tygodnia. Musimy przyznać, że z żalem opuszczaliśmy Mauretanię. Ta kupa kurzu i piasku miała w sobie coś wyjątkowego i to coś bardzo przypadło nam do gustu. Może dlatego, że nie było tam niemieckich turystów w odpicowanych kamperach, a może dlatego że kozina zawsze miała w sobie trochę piachu, a może to przez te bagietki z zimną wodą ze studni… Nie wiemy, ale na pewno ten surowy krajobraz wart był wysiłku jaki włożyliśmy, aby go poznać…

Aga Szczepaniuk i Adam Kmieciak

Pataty i Pomarańcze, to ona i on. On chciał łowić ryby, a ona nie. Nie mogli się dogadać, no to pojechali na rowery. Aga Szczepaniuk i Adam Kmieciak o swoich przygodach w Afryce opowiadają na blogu Pataty i pomarancze.

Komentarze: 5

Szymon 4 listopada 2013 o 11:12

Ciekawe. W przyszłym roku planujemy wyprawę do Afryki i bardzo nam się przyda ten tekst. Niestety ciężko o wiarygodne informacje na temat tamtych rejonów.

Odpowiedz

Aga i Adam 8 listopada 2013 o 17:12

Jak masz pytania to pisz do nas, chętnie pomożemy.

Odpowiedz

Bicycles' couple 12 listopada 2013 o 15:19

Oby tego piachu i wiatru w twarz było nieco mniej, a kolorów, które umilają każdą rowerową chwilę, zdecydowanie więcej!

Odpowiedz

Iza 6 lutego 2015 o 17:08

Fajny tekst. Szczepiliście się na coś specjalnego do Mauretanii?

Odpowiedz

Karol Werner 13 marca 2015 o 21:18

Świetne zdjęcia, jechałbym…

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.