Na imię mu Michał i przedstawia się tak: zazwyczaj mieszkam we Wrocławiu. Na chleb zarabiam programowaniem, a dokładniej – budowaniem serwisów internetowych. Od kilku lat jeżdżę też po świecie. Dodamy, że po Wrocławiu zwykle porusza się rowerem i był także na dwóch wycieczkach rowerowych: pierwszej dookoła Kotliny Kłodzkiej i drugiej –  z najbardziej północnego końca Europy na najbardziej południowy kraniec Afryki.

Blisko 19 miesięcy w drodze, ponad 30 tysięcy przejechanych kilometrów i odwiedzone 25 państw na trzech kontynentach. Michał Sałaban podsumowuje to krótko: Te dni spędzone na rowerze były dla mnie największą przygodą życia… dotychczas. I znów dodać musimy, bo brak tej informacji na jego blogu north-south.info – jego podróż została wyróżniona Kolosem w kategorii wyczyn roku 2012.

Michał Sałaban

Co siedzi w głowie programisty-rowerzysty? (Fot. z archiwum Michała Sałabana)

Co siedzi w głowie programisty-rowerzysty? Rozmowa z Michałem – o podróżach raczej, niż o wyczynach…

– Co Cię ciągnęło, żeby wyruszyć w tak długą trasę?

– To chyba wynikało z tego czego nie lubiłem we wcześniejszym podróżowaniu, czyli tego, że wiedziałem kiedy wracam. Zawsze był kupiony bilet albo konkretny termin, kiedy muszę być w domu. Tym razem miało być z punktu do punktu bez konkretnego końca w czasie, a nawet bez ustalonej trasy. Plan oczywiście miałem, nawet kilka alternatywnych, ale życie je zweryfikowało. Gdy wyjechałem, najlepsze było właśnie poczucie, że jestem wolny, bo nie muszę koniecznie się pojawić gdzieś w jakimś ustalonym terminie. Choć tak naprawdę człowiek nigdy nie ma swobody wyboru, zawsze są wizy i pory roku, które gonią…

– Opowiedz jak wyglądały twoje wcześniejsze wyjazdy.

– Wcześniej jeździłem z plecakiem. Pierwszy był dwutygodniowy wyjazd do Nepalu – nie organizowałem go, tylko  dołączyłem do ekipy, która wybierała się polatać na paralotniach. Zobaczyłem nawet nie tyle Nepal, co Indie, i to przelotem w raptem cztery dni, bo wówczas zwiedzanie nie było celem. Ale wtedy zrozumiałem jak bardzo chce wyjechać z Europy i zobaczyć świat. Trochę czasu mi to zajęło.

Dwa lata później pojechałem do Iranu na miesiąc i od tego się zaczęły moje podróże. Wróciłem jeszcze do Iranu po kolejnych dwóch latach na pół roku, by uczyć się perskiego. W międzyczasie byłem w Maroko i Mauretanii, jechałem z plecakiem stopem przez Saharę – świetna przygoda.

– Jak wyglądał powrót do domu po dwóch latach rowerowego życia?

– Powrót był świetny! O tym, że wracam wiedziały trzy osoby: Kasia, moja dziewczyna, która wyczytała między wierszami, że mam ten bilet; Michał, z którym jechałem kawałek przez Afrykę, i jego dziewczyna. I poza tym nikt. Przyjechałem trzy dni przed Wigilią i najpierw zaskoczyłem mamę, która lepiła pierogi. Gdy wrócił z pracy tato, schowałem się, żeby i jemu zrobić niespodziankę. Znajomych też tak zaskakiwałem: kolega zrobił imprezę, wpadłem wcześniej i wszystkim otwierałem drzwi.

– Widywałeś się z Kasią w czasie podróży? Przylatywała do Ciebie?

– Jechała ze mną z Mazur do Istambułu – 3 500 kilometrów, kawał drogi. Potem się spotkaliśmy w Egipcie na trzy tygodnie, spędziliśmy Boże Narodzenie i Nowy Rok razem. Zostawiłem rower i zwiedzaliśmy trochę z plecakami. Plan był taki, żeby dołączyła do mnie jeszcze w Kenii albo Tanzanii, ale w międzyczasie Kasia znalazła pracę i nie mogła przyjechać. Nie widzieliśmy się przez ostatnie 12 miesięcy mojej podróży.

– Miałeś jeszcze jakieś dłuższe postoje w podróży?

– Siedziałem trochę dłużej w Etiopii niestety, bo czekałem na paczkę ze sprzętem, po tym jak mnie okradziono w Egipcie. Zniknął mi laptop, zniknęła karta do bankomatu, więc i blog był zatrzymany i ja za bardzo nie mogłem jechać, bo zostałem bez pieniędzy. Bardzo pomogła mi ambasada w Addis Abebie. Dzięki ich znajomościom przesyłkę dla mnie przywiózł dziennikarz, który akurat jechał do Etiopii.

– To jedyny czarny punkt na trasie?

– Było więcej, akurat mam jakieś takie szczęście do złodziei, że zawsze mnie gdzieś złapią. Okradziono mnie trzy razy – na Ukrainie ukradli mi aparat, w Egipcie wyczyścili całą zawartość moich kieszeni, a na promie do Sudanu zniknął mój laptop.

– Nie odbierało Ci to chęci, by jechać dalej, wychodzić do ludzi, poznawać ich?

Odbierało, jasne. Szczególnie gdy okradli mnie w Egipcie dwa razy w ciągu dwóch tygodni. Przez to nie zwiedziłem Sudanu, byłem zbyt zdystansowany do ludzi. A także wściekły, że takie rzeczy się dzieją właśnie wtedy, gdy wjeżdżam do tej właściwej, czarnej Afryki. Trochę się bałem. To był jedyny moment kiedy pomyślałem, żeby wracać. Szybko mi przeszło na szczęście. Tylko Sudanu mi trochę szkoda, przejechałem go szybko i żałuję, bo to jest kraj warty odwiedzenia. Bardzo chcę tam wrócić.

– Starałeś się tak wybierać trasę tak, żeby omijać terytoria konfliktowe?

– Jasne. Dlatego nie jechałem do Somalii, Erytrei, pominąłem Kongo, gdy tam też się zaczęły walki.

– Ale raz Ci się nie udało tak do końca chyba – w Syrii?

– Z Syrią to mi się akurat super udało. Ten kraj bardzo chciałem odwiedzić, bo nasłuchałem się o nim dużo pozytywnych rzeczy. Okazało się, że to wszystko prawda, a nawet jest jeszcze lepiej! Wyjechałem z Syrii tak naprawdę za pięć dwunasta. Gdy byłem w Jordanii, dowiedziałem się, że w Damaszku wyleciał w powietrze autobus.

– Wyjechałeś tuż przed walkami?

– W zasadzie nie. Wjeżdżałem już po krwawo tłumionych demonstracjach, ale gdy wszystko przycichło na jakiś czas i wydawało się, że nic się złego nie dzieje. Jednak gdy byłem w Syrii ponownie zaczęły się walki w Homs. Akurat przyszło mi przejechać niedaleko, gdy trwały tam jakieś potyczki, widziałem wycofujące się wojsko. W Syrii milion razy mnie zrewidowano, przejrzano wszystkie zdjęcia na aparacie i laptopa… Musiałem uważać kogo i co fotografuję, i ogólnie co robię. Ale ludzie byli dla mnie bardzo przyjaźni cały czas.

W gościnie u Syryjczyków.

W Syrii najważniejsi byli ludzie. (Fot. Michał Sałaban)

– Mimo tak niepewnego czasu udało ci się zaprzyjaźnić bliżej z Syryjczykami, gościć w ich domach?

– Gościć w syryjskim domu zdarzyło mi się raz, ale było to najbardziej niesamowite spotkanie na całej trasie. Jechałem cały dzień wybrzeżem przez rolnicze tereny, gdzie nie było ani pół miejsca na namiot. Zrobiło się już ciemno i nadal nie było gdzie się rozbić – albo pola uprawne, albo baza wojskowa. Zdarzyło mi się nawet wyjechać zza pagórka wprost na wyrzutnie rakiet.

W końcu zajechałem do jakiejś wioski pod sklep, poszedłem sobie kupić batonika i wyciągnąłem z sakwy przewodnik, żeby znaleźć najbliższą miejscowość z hotelem. Gdy podniosłem głowę znad przewodnika zobaczyłem, że stoi koło mnie kilka osób. I zaczynają się pytać: kto ja jestem, skąd ja jestem. W końcu pada pytanie: a gdzie będziesz spał? Odpowiadam, że w namiocie. W tym momencie wychodzi gdzieś z tłumu starszy mężczyzna i zaproszą mnie do domu. W Polsce by się powiedziało, że ten człowiek jest niesamowicie biedny, jego dom był bardziej lichy niż altanka działkowa, parterowy domek przykryty blachą. Mieszkał tam z żoną i kilkorgiem dzieci. Nawet nie wiem w ile osób, bo z kobietami nie mogłem się kontaktować, były w osobnej części domu. Gdy tylko przyszedłem, na stole wylądowała wielka kolacja.

Młodszy syn, który trochę mówił po angielsku, próbował się ze mną porozumieć. To było świetne, bo ja przy okazji wyłapałem strasznie dużo arabskich słówek. Koniec końców ten chłopak udostępnił mi swoje łóżko – zaprosił do pokoju, pokazał, że mam na nim spać. Pytam się: A ty gdzie śpisz?, a on pokazuje materac pod ścianą. Powiedziałem, że nie ma mowy, śpimy odwrotnie. W tym momencie on się prawie na mnie obraził, że coś takiego sugeruję. A więc spałem w tym łóżku. Gdy rano wstałem czekało na mnie śniadanie. Jak już ich wyściskałem, podziękowałem i chciałem odjeżdżać to ojciec rodziny podszedł do mnie, gdy nikt nie patrzył i spytał po cichu czy nie potrzebuję pieniędzy na dalszą drogę…

 Z North-South.info – grudzień 2012 roku: A kolejny dzień był tym długo oczekiwanym. Najpierw ujrzałem morze, a po objechaniu półwyspu w Struisbaai szeroki, niekontrolowany uśmiech zagościł na mej twarzy. Przede mną stała latarnia morska Cape Agulhas, jasno rozpoznawalny znak ostatecznego celu całej wyprawy.  Kilka minut później byłem już tam i gdy tylko postawiłem stopy na ziemi, oblano mnie szampanem. Zrobiłem to!

– Jaka byłaby ta droga bez osiągnięcia celu – od krańca do krańca kontynentów?

– Nigdy o tym nie myślałem na serio. W mojej głowie nie mieścił się wariant, że mogę nie dojechać i po prostu nie snułem takich rozważań. Na pewno byłoby smutno, ale z drugiej strony to cel nie był najważniejszy, tylko droga do niego. Gdybym chciał tylko dojechać do Przylądka Igielnego, wybrałbym krótszą trasę i nie zobaczył najpiękniejszych miejsc po drodze.

Michał Sałaban - fotografie z podróży

Te dni spędzone na rowerze były dla mnie największą przygodą życia… (Fot. Michał Sałaban)

 

Jagoda Pietrzak

Lubi ciekawe historie i zmieniający się krajobraz. Od pewnego czasu próbuje wrócić z Bliskiego Wschodu. Robi mapy i Peron4.

Komentarze: 2

Wild Dog 6 lipca 2013 o 7:51

Masz Michale dużo samozaparcia żeby tak jeździć rowerem. Wydaje mi się że jest to bardzo męczące, zwłaszcza w Afryce. Słońce pali, nie ma nawet gdzie się ukryć, bo nie znajdzie zacienionego miejsca. W wielu miejscach w Afryce nie ma nawet drzew. Można wyjechać bardzo wcześnie rano, wtedy jedzie się dobrze, ale jak tylko zacznie się upał, musisz się chować. Czy planujesz wyjazd do RPA? Jakieś 2 lata temu mieliśmy tutaj reworzystów z Polski.
Była to sztafeta śladami Kazimierza Nowaka. Przy planowaniu wyjazdu dobrze jest poczytać sobie jak oni jechali, bo trasa nie jest łatwa.

Odpowiedz

MIKOŁAJ 8 maja 2016 o 17:54

Czy Twoja Rodzina nie pochodzi z Komarna koło Lwowa ?
M.

Odpowiedz