Nie jesteśmy milionerami, czyli hapakunowe przygody z helpX
W posiadłości nad jeziorem czas płynie leniwie. Dzisiejszy wieczór zdominowało Monopoly na iPadzie z Paulem z HK i Jamesem z UK. W kuchni japońskie naleśniki okonomiyaki przygotowują przy muzyce Guns’n’Roses nasz hiszpański wagabunda Imanol z angielskim studentem-filozofem Tomem. Przy podrzucaniu pomagają Tajwańczyk Johan i mój zdolny mąż (właśnie otrzymał oklaski :)).
Popijam umeshu (śliwkowe japońskie winko) z sodą i kostkami lodu. Wyglądam przez gigantyczne okna z widokiem na jezioro. Cieszę oczy zielenią i spokojem (względnym przy tylu gościach, na kolacji będzie kilkanaście osób…).
Z posiadłością graniczy krystalicznie czyste jezioro Toya (洞爺湖, Tōyako). Lakehouse, czyli Dom nad Jeziorem, dwadzieścia lat temu postawił sobie pewien tokijski milioner na terenie parku narodowego Shikotsu-Toya. Widok na jezioro jest tak bajeczny, że Japonia zdecydowała się właśnie nad nim gościć najważniejszych tego świata – w hotelu Windsor w 2008 roku miał miejsce szczyt G8.
Jak to możliwe, że przeciętna copywriterka z Polski z mężem online’owcem od kilku miesięcy mieszkają w posiadłości na Hokkaido, z garażem pełnym gokartów, motocrossowych zabawek, kajaków, poduszkowców, tuktuków i żaglówką? Cóż…
Lakehouse at Toyako to nasz ósmy helpX-owy projekt. Dzięki kilku wcześniejszym super pozytywnym komentarzom i referencjom od poprzednich hostów (czyli osób nas goszczących) coraz częściej otrzymujemy zaproszenia a praktycznie zawsze znajduje się dla nas miejsce kiedy to my zgłaszamy zainteresowanie dołączeniem do projektu.
Najtrudniejsze są początki. Podczas naszych podróży słyszeliśmy opowieści helperów (czyli zarejestrowanych na stronie helpX pomocników), którzy wysyłali po dwadzieścia, trzydzieści czy więcej maili do hostów i czuli się wyróżnieni, jeśli choć jeden odpisał…
My na starcie mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ na pierwszy ogień postanowili wyruszyć nasi serdeczni znajomi.
Pierwsze kroki w Norwegii
Ten rodzaj wolontariatu, a raczej wymiany, był fundamentem całego przedsięwzięcia, czyli życia w podróży, od samego początku. Nie byliśmy pewni czy to dobry pomysł, brakowało informacji z pierwszej ręki, mogliśmy jedynie sugerować się anglojęzycznymi opiniami. Strona helpx.net oferowała za niewielką opłatą profil z dostępem do dziesiątków tysięcy projektów na całym świecie. Wszystko świetnie, tylko jak uzyskać pierwsze referencje?
Arek z Kasią pojechali do Norwegii i… utknęli w posiadłości z oszałamiającym widokiem z okna na fiordy na ponad pół roku. My już wiedzieliśmy, że chcemy spróbować popracować za spanie i jedzenie więc napisaliśmy do Martina i Marianny. Hości, najwyraźniej zadowoleni z pomocników z Polski, chętnie przyjęli nas na długi majowy weekend.
Jak wiadomo, Norwegia należy do krajów drogich dla turysty, mieliśmy okazję się o tym przekonać w Bergen kilka lat wcześniej. Tym razem za tygodniowy pobyt w Nearsneas w ośrodku wypoczynkowym z dostępem do motorówki, pysznym wyżywieniem, wspaniałymi ścieżkami hikingowymi i Oslo fiordem zapłaciliśmy… własną pracą.
Pięć godzin dziennie. Pięć dni w tygodniu lub po prostu dwadzieścia pięć godzin podczas całego naszego pobytu, które spędziliśmy przycinając drzewka owocowe, zwożąc zeschłe gałęzie, pieląc w ogrodzie, uprzątając okolicę i przygotowując ośrodek YMCA na nowy sezon. Malowaliśmy zewnętrzne ściany drewnianych budynków, ławeczki i okna, dyskutując przy tym i żartując. A ponieważ w Norwegii wiosną dni są długie, po pracy mieliśmy dużo czasu na wspólne wycieczki po okolicznych szlakach.
Wracając z jednego z takich wypadów spotkaliśmy starszego pana – lekarza Polaka, od lat mieszkającego w Kanadzie. Kiedy usłyszał nazwę okolicy, w której się zatrzymaliśmy wykrzyknął zdumiony – Musicie być milionerami!
Zabawne jak często zdarza nam się słyszeć podobne sugestie. Bo kogo innego byłoby stać na spędzenie miesiąca w ekskluzywnym resorcie na malajskiej wyspie czy kwartału w japońskiej posiadłości na Hokkaido?
Poza tym dzięki helpX-owi mogliśmy spróbować atrakcji, na które nie tyle nie byłoby nas stać, co po prostu nie wydalibyśmy pieniędzy pod wieloma różnymi pretekstami. Czasem naprawdę łatwiej jest zapłacić za coś kilkoma godzinami pracy w dobrym towarzystwie i miłej atmosferze niż próbować zarobić na to w korporacyjnym openspejsie.
Wyspiarskie życie
Zachęceni pierwszymi pozytywnymi doświadczeniami (i pozytywnymi referencjami od hostów) kilka miesięcy później byliśmy gotowi spróbować helpX-owania w prawdziwej podróży. Wyruszyliśmy do Azji, a pierwszym projektem w tropikach była właśnie rajska wyspa Pulau Babi Besar w Malezji, niepozorna sąsiadka bardziej popularnej Tioman. Znana jedynie wśród singapurskich ekspatów, a od jakiegoś czasu przystań dla ekip produkcyjnych reality show Robinsonowie.
Naszym zadaniem miało być pomaganie załodze resortu Aseania w obsłudze anglojęzycznych gości, ponieważ w tej części Malezji bariera językowa nadal jest problemem. Zapowiadało się dużo pracy, ale przed weekendem dołączyła grupa studentów hotelarstwa, którzy w ramach praktyk pomagali nam obsługiwać gości. Razem z grupą pojawił się nauczyciel, pan She To. Szybko się zaprzyjaźniliśmy – ten zapalony hobbysta botanik odkrywał przed Arkiem tajemnice roślin podczas wędrówek po dżungli i opowiadał o polskich pierogach (które pokochał w czasie pobytu w Warszawie w ’88), kiedy Ania zgłębiała z jego studentami tajniki gotowania na zajęciach w resortowej kuchni.
Manager Aseani ulokował nas w jednym z luksusowych domków dla gości, kilkadziesiąt metrów od plaży i basenu, a kucharze rozpieszczali świeżymi owocami morza w wersjach z menu i bardziej lokalnej (przez miesiąc przytyliśmy po kilka kilogramów…). Przy okazji nauczyliśmy się trochę o działaniu resortu, Arek ma za sobą pierwsze kroki jako przewodnik po dżungli, a Ani pasja gotowania pomogła odrobinę przemóc karaluszą fobię.
Jednak pora monsunowa zbliżała się nieubłaganie i po miesiącu odpłynęliśmy z „naszej” wyspy. Na kolejny, również wyspiarski, projekt pojechaliśmy do Tajlandii – przez dziesięć dni pomagaliśmy Nengowi na Koh Lanta budować kafejkę z gliny. Zajadaliśmy się lokalnymi tajskimi rarytasami (oboje uwielbiamy tajską kuchnię, a nasz host, Neng, potrafił nam zorganizować smakołyki za śmieszne pieniądze, np. lunch za 50 groszy… zupełnie nieturystyczna cena) i spaliśmy w domu wybudowanym z tego, co wyrzuciło morze, a przykrytym dachem z liści bananowca. Warunki były dość spartańskie, prysznic w zimnej deszczówce i szczury przeganiane nocą przez pieska przybłędę zrównoważyły weekendowe nury na Koh Haa i satysfakcja z wyników naszej pracy. Może nie staliśmy się specjalistami od clay building ale wiemy co, dosłownie, oznacza praca w pocie czoła.
Wszyscy wiemy, że wakacje najbardziej cieszą po ciężkiej pracy. Dlatego staramy się między projektami robić możliwie długie przerwy na zwiedzanie, wędrowanie, a nawet byczenie się nad (i pod) wodą. helpX natomiast pozwala nam podratować budżet, prowokując tym samym przygody i przynosząc nowe ciekawe doświadczenia plus satysfakcję z robienia rzeczy po prostu pożytecznych dla innych. Coś fantastycznego dla takiej pary wiercipiętów jak my!
Kiedy mieliśmy już dosyć tajskich atrakcji, kambodżańskiej ściemy i zimy w Wietnamie (który sam w sobie jest pięknym i inspirującym krajem), jednym słowem kiedy nacieszyliśmy się turystyczną częścią naszej podróży, wsiedliśmy w samolot na Borneo. Tam za sprawą CS i helpX-a nawiązaliśmy świetne znajomości, przy okazji objeżdżając prowincję Sabah.
Borneańskie przeboje z helpX-em
Na Borneo planowaliśmy eco-projekt na farmie w głębi dżungli i nury na Sipadanie, ale w podróży nauczyliśmy się już, że częściej wszystko staje na głowie niż jest tak, jak powinno być. Przylecieliśmy do Tawau, skąd miał nas odebrać host. Zamiast umówionej podwózki, która okazała się dla hosta jednak niewygodna, czekał na nas Tawau Hill Park z wielkimi drzewami lasów deszczowych i miasteczko. To jedno z tych niepozornych miejsc, z których nie sposób wyjechać – za sprawą pysznego jedzenia i wspaniałych ludzi.
Właściciele świeżo otwartego guesthouse’u Vun i jego dziewczyna June są parą malezyjskich Chińczyków z poczuciem humoru i etyki zawodowej. Wracaliśmy do nich kilkakrotnie i mało brakowało, a zostali byśmy też na projekcie :). Bo zainspirowani naszymi przygodami Vun i June zarejestrowali się na stronie helpX i zaczęli przyjmować pomocników z całego świata. Nas jednak ciągnęło w nowe miejsce, dlatego skontaktowaliśmy się z Nabistul na Sandakanie i na kilka tygodni dołączyliśmy do jej hotelowo-restauracyjnego teamu.
Nasz pierwszy malezyjski projekt zasiał ziarno zainteresowania hotelarstwem, dlatego chętnie podpatrywaliśmy działanie Seaview Sandakan Hotel i wspieraliśmy właścicielkę swoją reklamową wiedzą oraz fizyczną pracą przy rozwoju jej biznesów. Pozwoliło nam to też zatrzymać się na dłużej i wtopić w lokalną, leniwą rzeczywistość – czasem zaskakującą, niemal równie abstrakcyjną jak żarty z Hotelu Zacisze, ale przede wszystkim odmienną. Ten projekt przetestował nasze poczucie humoru, nauczył zdrowego podejścia i dystansu do siebie i sytuacji. W końcu znaleźliśmy się na innym kontynencie, wśród ludzi innej wiary, przekonań i standardów.
Po Borneo planowaliśmy krótkie wakacje na Palawanie. Jednak los chciał inaczej – filipińscy terroryści w Lahat Datu i grupy żołnierzy na Sandakanie wygoniły nas z wyspy-kontynentu, a polscy studenci-stypendyści na Tajwanie, którzy gościli w hotelu naszej hostki, podsunęli pomysł na alternatywę. Traf chciał, że w niezbyt bogatym w projekty kraju pojawiły się miejsca dla pary obieżyświatów – o tym i o innych azjatyckich projektach na dwóch pasjonujących wyspach, czyli o Tajwanie i Japonii, opowiemy w części drugiej.
Znajdziecie ją tutaj: Przygód z helpX ciąg dalszy
Komentarze: Bądź pierwsza/y