Błękit, jakiego namalować się nie da… Lodowiec Svartisen
Ekolodzy alarmują, że na skutek globalnego ocieplenia, lodowce topnieją. Owszem, lecz potęga, majestat i błękit lodowca Svartisen w Norwegii jeszcze przez kilka wieków będą zadziwiać turystów.
Naszym celem, po Przylądku Nordkapp, był właśnie lodowiec Svartisen w Parku Narodowym Saltfjellet. W dalszym ciągu poruszając się autostopem, przemierzaliśmy norweskie mile spotykając najróżniejszych ludzi, którzy raczyli nas swoją życzliwością.
Po drodze odwiedziliśmy Narvik, gdzie zatrzymaliśmy się na cały dzień. Zwiedziliśmy tam Muzeum Wojenne (bilety 40 Nok), w którym znalazły się nawet przewodniki po polsku, z racji tego, że także Polacy brali udział w bitwie o Narvik. Szkoda tylko, że było to kilkanaście kartek litego tekstu opisującego bogactwo eksponatów muzeum, które średnio potrafiły zainteresować turystę. Nie mniej warto na chwilę przenieść się w czasy bitew i oddać chwilę refleksji historii. W Narviku spędziliśmy także przemiłe popołudnie na kawie w miejscowym „kebabie”, z którego można było poobserwować życie miasteczka oraz zaliczyliśmy punkt widokowy i spacer wąskimi, malowniczymi uliczkami miasta.
Podróż z Przylądka Nordkapp do Parku Narodowego Saltfjellet zajęła nam pięć dni, które upłynęły głownie na stopowaniu i pokonaniu około tysiąca dwustu kilometrów. W tym czasie jednak nie zabrakło atrakcji i pięknych widoków, choć żaden z nich nie równał się z tym, co nas czekało.
Do Parku Narodowego Saltfjellet przybyliśmy o godzinie szesnastej dzięki życzliwości człowieka, który się dla nas zatrzymał i nadłożył piętnaście kilometrów drogi, by dowieźć nas na miejsce. W ten sposób, rzutem na taśmę, zdążyliśmy na ostatnią łódkę tego dnia, która już prawie odpływała, kiedy wjeżdżaliśmy na parking. Na szczęście sternik poczekał na nas i dopiero po skasowaniu po sto dwadzieścia koron od osoby, łódź ruszyła.
Po około trzydziestu minutach rejsu znaleźliśmy się w miejscu, z którego do jęzora lodowca było około trzech kilometrów. Ruszyliśmy więc podziwiając otaczający nas skalisty krajobraz. Kiedy po ok. trzech kwadransach naszym oczom ukazał się niewielki kawał lodu połyskujący na niebiesko między skałami, poczucie zachwytu było umiarkowane. Jednak z każdym krokiem rosły: potęga lodowca, jego barwa i nasz zachwyt…
I tak stanęliśmy, tacy malutcy, pod ogromem majestatu lodowca Svartisen. Spoglądaliśmy w górę, jak piętrzy się nad nami i lśni błękitem, którego ani opisać ani namalować się nie da. Barwa lodowca, mimo wielu kolorów jakie na co dzień mijamy, nie jest porównywalna do żadnego z nich. Mieniące się drobne kryształki, coś jakby błękitny lód, zlepione w jeden potężny lodowcowy jęzor. Cudo.
Nie sposób także opisać uczucie, gdy dotyka się jednego z największych w Europie lodowców. Monumentu przyrody sięgającego początku dziejów Ziemi. Na pewno nieokiełznaną radość i satysfakcję, które rosną w sercu, gdy się do niego zbliżamy oraz podziw nad niepojętym pięknem i siłą przyrody, przy których mały człowiek nie ma nic do powiedzenia.
Chwila zachwytu przy lodowcu i trzeba jednak było wracać na ostatnią tego dnia łódkę w stronę lądu. Schodząc w dół do przystani podziwialiśmy rozciągające się widoki na wzburzoną, rwącą, lodowcową rzekę barwy brudno-białej i lodowcowe jezioro.
Później jakieś 30 minut rejsu powrotnego i udana próba wydostania się z Parku Saltfjellet na drogę główną, tym razem prowadzącą w stronę Trondheim i Parku Narodowego Dovrefjell. O tym w kolejnym artykule.
Komentarze: Bądź pierwsza/y