5 dowodów na pozytywność mieszkańców Nowej Zelandii
Nie robię sobie żadnych nadziei przed podróżą i zakładam, że zdjęcia w internecie są tak samo podkoloryzowane jak i opowieści. Nie spodziewałam się więc wiele po Kiwusach, czyli mieszkańcach Nowej Zelandii. Zgodnie ze swoją filozofią założyłam, że będzie pozytywnie, ale zwyczajnie. Wszak ludzie na całym świecie przejawiają wiele cech wspólnych.
Okazało się, że równocześnie miałam rację i myliłam się w swojej ocenie. Rzeczywistość zawsze weryfikuje moje teorie – cieszy mnie bardzo, jeżeli robi to na plus, tak jak tym razem. Będzie subiektywnie i będą generalizacje, jak zawsze, kiedy próbuję coś ustandaryzować i umieścić w odpowiednich szufladkach. Podejrzewam jednak, że moje odczucia nie są aż tak dalekie od rzeczywistości. Jacy są moim zdaniem Kiwusi?
1. Są bardzo przyjaźni i otwarci
Małe miasteczka Nowej Zelandii są pod tym względem przodownikami, gdyż tam każdy przechodzień i kierowca machał nam, nieważne czy w geście pozdrowienia czy podziękowania. Nie mieliśmy problemów ze złapaniem stopa – najszybciej okazja trafiła się po niespełna trzech minutach wzbogacania pobocza.
I w miastach, i na wsiach, gdzie się nie udaliśmy, wielu Kiwusów zaczynało z nami rozmowy. Początkiem był zawsze small talk: jak się masz?, skąd jesteś?, jak Wam się podoba Nowa Zelandia?, co planujecie robić dalej? Wiedzcie jednak, że gdy w Nowej Zelandii ktoś pyta how are you? to chce usłyszeć odpowiedź i sam też jej udzieli – inaczej niż w USA. Nikomu nie spieszy się na tyle, aby nie dopełnić rytuału.
Kiedy już się oswoiliśmy ze sobą nawzajem bywało, że otrzymaliśmy zaproszenia na imprezy czy do wspólnego ucztowania. Nie dzieje się tak tylko i wyłącznie w relacjach tubylec-turysta. Nowozelandczycy bardzo często odwiedzają siebie nawzajem. Od jednego z naszych gospodarzy dowiedzieliśmy się, że to całkowicie normalne, że wpada się do przyjaciół, nawet bez zapowiedzi. Jeszcze nie spaliśmy w miejscu, w którym nie byłoby gości. W jednym z nich, podczas naszych trzech nocy, goście byli codziennie.
Czasami takie biesiadowanie z tubylcami bywa nieco krępujące: kiedy wypiją trochę piwa (czasem pędzonego w warunkach domowych), potrafią opowiadać bardzo osobiste historie ze swojego życia, np. o tym, jak pokłócili się z żoną podczas kolacji noworocznej, ponieważ ona chciała planować kolejne dzieci, a to nie była dobra pora…
Na szczęście częściej niż intymnymi historiami obsypywano nas dobrymi radami, zwłaszcza co do kierunku naszych wojaży, gdyż Nowozelandczycy bardzo kochają swój kraj.
2. Są najlepszymi przewodnikami i patriotami
Nie spotkaliśmy Kiwusa, który nie znałby swojej okolicy jak własnej kieszeni. To od nich dostawaliśmy najlepsze rady na temat miejsc do zobaczenia w pobliżu, które nie byłyby zbyt turystyczne. Bardzo często były to trafione propozycje, z których chętnie korzystaliśmy.
Czy wiedzieliście, że w marcu w referendum mieszkańcy Nowej Zelandii wybierają między nową a „starą” flagą? Our Nation. Our Choice. – głosi napis na billboardach zachęcających do wzięcia udziału w głosowaniu. W 2016 czarno-biała propozycja flagi jest nawet często używana, przed wieloma domami wisi dumnie obok dotychczasowej.
Nie są jednakowoż tak zaślepieni miłością do swojego kraju, aby zatracić dystans i nie potrafić spojrzeć na pewne sprawy w sposób cyniczny:
– Jeżeli chcecie, to jedźcie do Fjordlandu, późnej Queenstown, Golden Bay i zobaczyliście już wszystko – żartował jeden z gości naszej gospodyni.
– Nowozelandczycy bywają zaślepieni – ciągnęła historię K., gospodyni. – Nie widzieli nic poza swoim własnym krajem i uważają, że jest najlepszy na świecie. Trzeba zobaczyć kawałek świata, aby naprawdę wiedzieć, że dokonało się najlepszego wyboru, a oni nie wyściubiają nosów nawet poza własną wyspę! – dodała rozgoryczona.
Po miesiącu przemierzania Nowej Zelandii stwierdzamy, że mają ku temu powody. Kraj jest piękny, posiada wiele szlaków turystycznych, a natura jest świetnie zachowana. Zresztą, Kiwusi mają bzika nie tylko na punkcie swojego kraju.
3. Gustują w pure i organic
To są hasła bardzo popularne na sklepowych półkach. Jeżeli jeszcze oznaczone nimi produkty są wyprodukowane w kraju, to zyskują na popularności pomimo wysokich cen.
Na początku myśleliśmy, że są to jedynie puste slogany i chwyty marketingowe, ponieważ niemal wszystko było 100% pure New Zealand, co wydało nam się bardzo podejrzane. Kupiliśmy jednak kilka produktów z takimi opisami i nie żałujemy – składniki były naprawdę naturalne, bez krzty popularnych w Europie niepewnych substancji koloryzujących, konserwujących i im podobnych. Lody pełne były owoców, gotowa zupa z puszki miała wspaniały smak i kawałki warzyw w środku, mleko miało delikatny posmak krowy…
Zakochaliśmy się w nowozelandzkim jedzeniu tak samo, jak miejscowi.
4. Uczą się na błędach i mają bzika na punkcie natury
Wbrew pozorom obie te cechy są ze sobą powiązane. W przeszłości nowozelandzcy osadnicy popełnili wiele błędów, np. wykarczowali wiele połaci lasów, aby prowadzić hodowlę owiec i bydła. Dzisiaj pewne części kraju pierwotnie zalesione są rewitalizowane.
Również sprowadzenie kotów na wyspy okazało się mieczem obosiecznym: choć wyławiają one myszy i szczury, które potrafią wyjadać jaja pingwinom, to same polują na wiele zagrożonych gatunków tutejszych ptaków. Zdarza się, że zostają porzucone lub uciekają właścicielom i dziczeją – aby uniknąć związanych z tym szkód wielu właścicieli kotów kastruje je prewencyjnie lub nie wypuszcza ich z domów.
W czasach wielkiego kryzysu w Nowej Zelandii farmerzy masowo wybijali papugi kea – cena za dziób wynosiła dziesięć szylingów, co przy kilku ptakach miesięcznie pozwoliło właścicielom owiec na utrzymanie się. Wtedy kea uważana była za szkodnika. Papugi zasmakowały w owczych nerkach. W pogoni za zdobyczą potrafiły spędzać całe stada z urwisk. Stąd rząd postanowił wyznaczyć odpowiednią cenę za zdziesiątkowanie kei, którą dzisiaj chroni.
Teraz szkodnikiem na celowniku jest sprowadzony z Australii opos, ponieważ mnoży się na potęgę i ogranicza populację ptaków. Nie wyznaczono za niego ceny, ale motywującą dla myśliwych jest cena skupu oposiego futra, z którego produkowane są w Nowej Zelandii rękawiczki, czapki czy narzuty na łóżka. Jak to ujęła z rozbrajającą szczerością starsza pani pracująca w Departament Of Conservation: – Jeżeli spotkacie jakiegoś, potrąćcie go za wszelką cenę!
5. Mają do siebie dystans i są kreatywni
Bywało, że usłyszeliśmy od staruszka, który zagaił do nas z sąsiedniego kawiarnianego stolika, że jest „starym pierdzielem” (old fart). Bywało, że usłyszeliśmy od naszej gospodyni, że przeprasza nas za te nocne hałasy i ma już dość swoich gości: – Są za głośni, to naprawdę bardzo fajni ludzie, ale w małych ilościach.
Na co dzień najlepiej widać te cechy w biznesie, w chwytliwych spotach reklamowych, zabawnych sloganach i nietuzinkowych nazwach lokali, których właściciele najwyraźniej świetnie bawili się podczas ich wymyślania. Często firmy reklamują się używając jakiegoś wyróżniającego się designu lub loga.
Nawet linie lotnicze Air New Zealand mają kilka różnych klipów o zasadach bezpieczeństwa panujących na pokładzie, z czego najbardziej zabawnymi są te w stylu Facetów w czerni i Hobbita, choć ja najbardziej polubiłam tę z surferami. Dodajcie jeszcze luźną atmosferę w pracy, która skutkuje czasem chaosem w dziale z mapami, i macie Nową Zelandię na talerzu, rozebraną na części pierwsze.
A oto i klipy Air New Zealand:
Nowa Zelandia turystyką stoi. Z tego powodu obawialiśmy się nieco, że będziemy traktowani w sposób, w jaki w niektórych krajach traktuje się turystów – niczym chodzące portfele, z których można wiele wyciągnąć, jeżeli tylko wie się w jaki sposób to można zrobić. Nasze obawy z każdym dniem coraz bardziej odchodziły w zapomnienie i ustępowały miejsca nowemu obrazowi Kiwusa: świetnego gospodarza, przyjaznego patrioty i zakręconego miłośnika natury. Toteż, jeśli tylko macie możliwości, nie obawiajcie się uderzać do kraju śmiesznych ptaków, zapierających dech krajobrazów i średnio sześć oposów na mieszkańca ;)
Komentarze: (1)
janusz 2 listopada 2024 o 9:27
sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam po glowie. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, madchen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….
Odpowiedz