Siedziałem akurat przy stole w towarzystwie mojej pięknej, czarnoskórej przyjaciółki oraz kolegi z Polski, który przyjechał odwiedzić mnie w Pekinie, gdy nagle czar wspaniałej atmosfery rozgromiła fatalna wiadomość: trzęsienie ziemi o sile prawie ośmiu stopni w skali Richtera zdewastowało ogromną część Nepalu.

Zaczęło się kompulsywne sprawdzanie mediów – strona za stroną, zdjęcie za zdjęciem… Wszystko jeszcze świeże, rozedrgane i niepewne, ale wiadomo jedno: zginęły tysiące ludzi. Plac Durbar, przy którym zwykle mieszkałem podczas pobytów w Katmandu przypominał teraz pobojowisko.

Nie musiałem się długo zastanawiać – miałem tam znajomych, kochałem Katmandu i góry. Powiedziałem, że chcę tam wrócić i pomagać.

Zadzwoniliśmy do zaprzyjaźnionej organizacji, ale odpowiedź była stanowcza – oświadczono, że napływający zewsząd do Nepalu wolontariusze przyczyniają się do powstawania chaosu, więc rozsądniej będzie zaczekać. Ale jak tu czekać, gdy po kilkunastu dniach następne trzęsienie pogrąża Nepal w jeszcze większym chaosie?

Ani zburzyć, ani odbudować

Czas mijał, traciłem nadzieję, w końcu jednak pod wpływem spotkanego przypadkiem wolontariusza, który właśnie wrócił z Nepalu, zdecydowałem się pojechać w ciemno. Spakowałem plecak i po dwudziestu czterech godzinach wylądowałem na znanym mi dobrze lotnisku, skąd wziąłem taksówkę i udałem się na Freak Street, do mojego starego miejsca, które jak się okazało, przetrwało kataklizm prawie nietknięte.

Z początku atmosfera wydawała mi się taka jak zwykle, lecz stopniowo zacząłem odczuwać złowrogie echa niedawnych zdarzeń. Sklepikarze jak zwykle uśmiechali się i zapraszali, aby kupić kolorowe dzwony, stary pan Cloud przechadzał się swym bocianim chodem w górę i w dół kultowej ulicy prześwietlając zmrożonym wzrokiem wnętrza lokali i siedzących tam, pijących herbatę z mlekiem hipisów, a ci wciąż, z hipnotycznym wyrazem twarzy i drżącym głosem, przywoływali moment, gdy nadeszło trzęsienie… Jak w kilka chwil, ich przyjemny trip zmienił się w horror, spod gruzów słychać było wołanie o pomoc, a chińscy turyści robili sobie selfie.

Miasto wyglądało inaczej niż wcześniej myślałem, bo większość budynków wciąż stała, tyle że w ich symetrycznej newarskiej geometrii pojawiły się nowe, przypadkowe kąty. Dopiero wieczorem, gdy tłumy zeszły z ulic, zobaczyłem jak krucha była granica chroniąca przechodniów od kolejnej tragedii. Cienkie jak wykałaczki podpory, które zainstalowano przy spękanych murach chwiejnych kamienic, mówiły same za siebie. Słyszałem jak zaniepokojeni patową sytuacją w jakiej znalazła się stolica ludzie mówili: – Szkoda, że to trzęsienie nie było jeszcze silniejsze. Teraz ani zburzyć, ani odbudować…

Przyłączyłem się do kilku organizacji, z którymi pracowałem przy rozbiórkach, instalacji systemów wodnych i budowie tymczasowych placówek edukacyjnych w górach, na północny-wschód od Doliny Katmandu. Poznałem tam kilku niezwykłych Nepalczyków i podobnie oddanych sprawie, i gotowych na wszystko obcokrajowców.

Arjohn pracował bez wytchnienia już wiele tygodni. Po trzęsieniu rzucił pracę i naukę, zaczął wyburzać zniszczone budynki na obrzeżach miasta. Nosił mocne minusowe okulary, obcisłą kurtkę z jasnego jeansu i często wspominał stare, dobre czasy, gdy w Katmandu rządziły gangi i nikt się w nic nie wtrącał. Nie pamiętam ile razy spadł z rusztowania i się poharatał, ale był twardy i nigdy nie narzekał.

Kali z USA nie ustępowała mu wytrwałością, a ponadto zaoferowała zbiórkę funduszy na szkołę, którą zaprojektowałem. Miała ogoloną głowę, nosiła marynarski podkoszulek w paski i parzyła niezłą kawę. Pracowała ciężko i nie cofnęła się nawet, gdy wybuch spirytusu w namiocie poparzył jej ciało zostawiając bolesne bąble na kilka tygodni. Nawet wtedy nie schodził jej z twarzy promienny uśmiech.

Tymczasem większe organizacje, do których zwróciłem się o poradę miały zgoła inną naturę – dominowała niechęć i podejrzliwość. Byłoby trudniej gdyby nie Mahesh Maharian – sympatyczny naukowiec z lokalnego uniwersytetu, z którym mogliśmy wspólnie przedyskutować szczegóły projektu.

Dobre miejsce, by zmylić trop Dżongła – fragment książki

Zaplanowałem stworzenie budynku w technice superadobe, inaczej mówiąc, z worków wypełnionych ziemią. Mahesh pracował w organizacji założonej przez twórcę tejże technologii, pana Nadera Khalili, architekta z Iranu, który przed prawie czterdziestoma laty porzucił niezłą pracę w USA trapiony pytaniem: jak stworzyć tanie, łatwe w budowie i przyjazne naturze domy, które oprą się sile trzęsienia ziemi.

Aby zgłębić tajniki superadobe, przyłączyliśmy się do grupy kierowanej przez niejakiego Shive, chudego przystojniaka w wąsach i berecie, który był właścicielem hostelu i zbudował z worków całą pokaźną wioskę ekologiczną w pobliżu Katmandu. Zanim otworzył się przed nim świat biznesu, Shiva, jako sierota, mieszkał w stworzonych przez siebie konstrukcjach nad brzegiem rzeki. Teraz jeździł zajebistym motocyklem i zatrudniał dziesiątki osób, wśród których był także niezrównany Jusel – człowiek, który okazał się kluczowym członkiem naszej formującej się pomału grupy budowniczych. Dzięki niemu z łatwością dało się ominąć wszelkie bariery językowe jakie dzieliły nas z mieszkańcami gór.

Oficjele mówią nie

Spędziliśmy parę tygodni budując dom rodzinny dla głuchoniemego Pana Borata, jego żony oraz trzech córek – Moniki, Monisy i Swastyki. Okazało się, że pan Borat rozumie wszystko bez słów – komunikacja z nim szła lepiej niż z niejednym anglosasem czy frankofonem… Ponadto, te jego niezapomniane historie, które opowiadał gestykulując i rysując flamastrem na deskach – gdy pewnej nocy wszedł do zagrody i zaskoczony odkrył, iż jakieś dziwne zwierzę, podobne do mrówkojada, piło mleko z dojka jego krowy, a na widok wystraszonego Borata wgryzło się mu w nogę i poczęło ssać krew jak wampir…

O tym jak w kilka chwil stracił w trzęsieniu wszystko co miał opowiadał niechętnie.

Gdy, ku uciesze rodziny, projekt zbliżał się ku finałowi, zaczęliśmy poszukiwać miejsca na budowę szkoły. Podzieliliśmy się na grupy i ruszyliśmy na poszukiwania. Kali trzykrotnie przemierzyła pieszo dziesięciogodzinną drogę na wschód do zrujnowanej jak po bombardowaniu wioski o nazwie Tauthali. Tam, po wielu spotkaniach na szczeblu oficjalnym spotkaliśmy się z odmową. Powód?

I tu zaczyna się ciekawe… Ale od początku.

Technika superadobe pozwala na stworzenie odpornego na wstrząsy budynku w cenie ok. dwóch i pół tysiąca dolarów za pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Do budowy ścian nie używa się praktycznie cementu, a w najlepszym wypadku konstrukcje dachu może zastąpić kopuła zrobiona również w tej samej technice. Spada koszt, czas pracy oraz ilość specjalistów, których należy wynająć, a więc podsumowując – nikt, poza użytkownikiem budynku, na takiej inwestycji nie skorzysta. A skoro tak, to tym którzy zajmują stanowiska w urzędach administracji, nie zależy na tym aby przyczyniać się do powstawania budynków, na których nie zarobią udziałowcy kompani produkujących lub sprowadzających cement – a to często te same osoby. Do tego dochodzi problem stymulacji lokalnej ekonomii i inne historie, na które składało się ostateczne “nie” wypisane stanowczo na twarzy oficjela.

Budujemy szkołę w Topka

Zaczynał się własnie festival Dashain… W Katmandu ulice zalała czerwień przeobrażając miasto w gigantyczną rzeźnię. Po raz pierwszy po trzęsieniu, wywleczono na plac zdezorientowane zwierzęta, a następnie, jedno po drugim, zgodnie z tradycją i ku uciesze bóstw, poczęto je uśmiercać za pomocą noży i maczet.

W małej wiosce, po drugiej stronie doliny, przebywał właśnie nasz człowiek Oscar – młody i energiczny Duńczyk. Trzęsienie ziemi przetrwał wybiegając przez ścianę, która się przed nim otworzyła, gdy relaksował się w hotelowym pokoju. Polubił adrenalinę i wycieczki w nieznane. Mieszkańcy wioski zarżnęli dla niego kozę i zaprosili na zakrapianą lokalnym raksi potańcówkę.

Z tego co zdążyliśmy zrozumieć z jego relacji, podczas trzęsienia zawaliła się tamtejsza szkoła, nikt nie zaoferował im pomocy, w związku z czym dzieci mają lekcję na wolnym powietrzu. Shiva wystartował motor i już po upływie kilku kwadransów byliśmy po północnej stronie doliny, gdzie powitał nas zgoła inny, suchy i skalisty krajobraz. Pojawił się jakiś niski, ubrany w uczniowski uniform człowiek, o twarzy starca i sylwetce młodzieńca. Skacząc po kamieniach jak kózka poprowadził nas pod górę, wąską ścieżką przez trawy i skaliste zbocza, z których obserwowały nas stada białych małp, a potem, przez uprawy jęczmienia i rzepaku, aż do niewielkiej wioski o wdzięcznie brzmiącej nazwie – Topka.

Staliśmy pod świętym drzewem zwanym Chautara – miejscem, które służy spotkaniom i uroczystościom. Dyrektor szkoły powitał nas z uznaniem, pokazał zrujnowane szkielety szkoły, które obstały się po kataklizmie, po czym wyjaśnił, że duże organizacje przeważnie omijały jego wioskę ograniczając się do rajdów jeepami po głównych szosach, skąd szacowali straty i organizowali pomoc. Narzekał na chciwych właścicieli nietkniętych trzęsieniem budynków, którzy licząc na dodatkowy zysk rozbijali namioty przy głównej drodze zwracając na siebie uwagę organizacji pomocowych. Lista podobnych zjawisk była długa…

Potrzebowali naszej pomocy, a my nigdy nie byliśmy bardziej gotowi aby zaczynać…

I wkrótce zaczęło się na całego. Zwieźliśmy sprzęt, materiały, namioty i kuchnię. Zjechali ludzie z rozmaitych zakątków świata. Praca była ciężka i stawiała przed nami wiele wyzwań – zarówno ze strony technicznej, jak i ogromnego nakładu sił potrzebnego na budowę ścian, kruszenie skał i transport. Ludność miejscowa obserwowała nasze poczynania z aprobatą, lecz z bezpiecznego dystansu. Siadywali zwykle na półce skalnej w pobliżu i żując tytoń lub paląc skręty, przypatrywali się nam godzinami.

Z czasem zrozumieliśmy, że jesteśmy zdani na samych siebie, lokalni nie mają czasu na bezinteresowną pomoc – nawet jeśli sami są jej beneficjentami. W wiosce nie został przecież kamień na kamieniu, trzeba było wszystko odbudować, a kondycja psychiczna po śmiercionośnym trzęsieniu pozostawiła wielu górali w niemocy. Najcenniejsza pomoc płynęła ze strony gospodyń. Gotowały nam wyborne posiłki z produktów, które kupowaliśmy od lokalnych rolników. Z kolei starszyzna oświecała nas wieloma prostymi, ale niezwykle pomysłowymi metodami, np. na to jak kruszyć skały, ciąć drewno czy blachę przy użyciu tradycyjnych narzędzi.

Czas płynął zatrważająco szybko, ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, szkoła rosła, a dzieci i nauczyciele z niecierpliwością wyczekiwali dnia, gdy będą mogli zacząć zajęcia w normalnych salach lekcyjnych. Coraz częściej pojawiali się także przybyli z sąsiednich wiosek ciekawscy, pragnący zobaczyć na własne oczy budynek z worków wypełnionych ugniecioną ziemią. Przychodzili, macali, kiwali głowami wyrażając chęć budowy podobnej konstrukcji.

Zorganizowaliśmy kilka warsztatów, aby zaznajomić ludność lokalną z alternatywnymi metodami budownictwa ekologicznego. Zainteresowanie było ogromne, niemniej jednak z początku trudno było przekonać kogoś, że ściana wykonana z ziemi może być wytrzymalsza od kamiennej. Zmieniali jednak zdanie, gdy widzieli przykładowe modele: ściana kamienna jest sztywna więc w razie wstrząsu kruszyła się na kawałki, tymczasem superadobe absorbowała wibracje niczym guma. Wybór kształtu również wzbudzał wątpliwości wśród niejednego górala i o ile wytłumaczenie dlaczego okrągły obrys budynku zyskuje na wytrzymałości było skomplikowanym zadaniem, to odpowiednie argumenty i metafory zaczerpnięte ze świata przyrody pomogły wykluczyć niejasności.

 

Ktoś dał nam małpę

Lokalna komunita traktowała każdego z wdzięcznością, zapraszano nas do domów, przynoszono drobne prezenty w postaci owoców lub mleka, a pewnego dnia ktoś podarował nam małpę, która ukradła trochę jedzenia, załatwiła się w namiocie i ślad po niej zaginął. Pogłoski mówiły o tym, że pijana ugryzła dziecko w nogę za co wieśniacy zatłukli ją bambusami. Inni twierdzili, że żyje szczęśliwa w górach.

Na zakończenie zorganizowano wielkie otwarcie, któremu towarzyszyła uroczysta feta, przybyło kilkuset gości, były długie przemowy, ogień i smakołyki, a kobiety przywdziane w tradycyjne sari nie szczędziły nikomu uśmiechów i zachęcały ochoczo do dzikich tańców do rana. Czasu aby odespać nocne szaleństwa było niewiele, bo pojawił się D’Jo z Belgii i zaoferował pieniądze na kolejną szkołę głęboko w górach, niedaleko Mount Everestu. Dwa dni później leżąc na przyczepie pełnej narzędzi i materiałów pruliśmy po krętych serpentynach w kierunku miasteczka Jiri, niedaleko którego była wioska Burke i gromada uczniów czekająca na nowe sale lekcyjne.

Wśród wolontariuszy dominowała chęć pomocy, sprawdzenia się, poszerzenia wiadomości i doświadczenia, ale też czysta potrzeba bycia tam, gdzie dzieje się coś ciekawego. Przyjeżdżali młodzi trejkerzy, głodni wrażeń studenci, budowlańcy, rastafariańskie rodziny, ofiary nieudanych związków, ludzie próbujący odszukać samych siebie… Była sześdziesięciopięcioletnia maratonka, która z ochotą przeładowała wiele ton ziemi, był pracownik NASA, który wcześniej budował łazik Curiosity, a teraz pomagał spawać ramy okienne, wszechstronnie uzdolniona programistka z Europejskiej Agencji Kosmicznej i dwóch niespokrewnionych facetów, którzy, jak się okazało, nie mieli pępków… Słowem, cały przekrój społeczny.

Przewinęło się tam łącznie ponad sto pięćdziesiąt osób. Niektórzy przyjeżdżali na parę dni – zostawali na kilka miesięcy, oddawali (czasami dwukrotnie) bilety lotnicze, przedłużali wizy, zmieniali skrupulatnie zaplanowane wakacje – i to wszystko tylko po to, by zostać i pomóc jeszcze trochę.

Najbliższy szpital był daleko, zatem jako priorytet obowiązywało zachowanie wszystkich środków ostrożności. Cóż, nie było to łatwe i nie obyło się bez uszczerbków na zdrowiu, które, mimo że nieraz bolesne, to na szczęście nie kończyły się poważnie. Zdarzały się rozdarcia skóry, zwichnięcia, pęknięcia odbytu, uszkodzenie rogówki oka, fatalne rozwolnienia, nadwerężenia kręgosłupa, stawów i mięśni, infekcje dróg oddechowych i wiele innych. Lokalny szaman, nasza francuska pielęgniarka i dobrze zaopatrzona apteczka były zawsze w pogotowiu.

Przez te dziesięć miesięcy byliśmy świadkami wielu wspaniałych festiwali i hucznych wesel, żniw i niezwykłych zjawisk atmosferycznych. Widziałem radość i płacz. Widziałem śmierć… O pół godziny pieszo z Topki, rok wcześniej zsunęła się lawina ziemna i zasypała kilka wiosek kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią. Byłem tam niedługo po tragedii wracając akurat z Tybetu leżącego po drugiej stronie Himalajów. Szedłem po świeżym cmentarzysku, patrzyłem na ledwo wiszące u góry skały i myślałem, że życie tutaj, na uboczu, gdy każdy dzień może przynieść koniec, sprawia, że akumulacja dóbr przestaje mieć znaczenie i warto cieszyć się tylko chwilą.

* * * * *

Niedługo startuje nowy projekt odbudowy szkół w Nepalu. Gdybyście chcieli pomóc lub dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat kontaktujcie się z autorem tekstu, Adamem – roborelanium@gmail.com lub z D’jo – jooren.surmont@hotmail.be.

Książka Adama Dżongło ukazała się po angielsku. Wpływy z jej sprzedaży także pomagają w odbudowie nepalskich szkół. Książkę można kupić tutaj: Jonguo: As Water Wills.

Adam Chałupski

Rocznik 1980, architekt, autor książek i tekstów o tematyce związanej z podróżami i kulturą niezależną. Pod wpływem fascynacji przyrodą, kulturą i naukami ścisłymi eksploruje niepoznane zakątki, prowadząc nieustanny dialog z otaczającym go światem, wykraczając w swoich poszukiwaniach i eksperymentach daleko poza klamry literatury mainstreamowej.

Komentarze: Bądź pierwsza/y