Patagońska Złodziejka Palców
Patagonia. Kraina, gdzie wiatry wstrzymują ruch drogowy, a dymiące góry są piękne, nawet gdy niedostępne. Czas ruszyć na szlak.
Jadąc ciężarówkami po Ruta Tres, podziwiałem niezbyt urozmaicony, surowy krajobraz Patagonii. Lubię moment, kiedy wyskakuję z samochodu z plecakiem i staję na poboczu, oczekując na kolejną okazję, nową znajomość, nowe tematy rozmów… Nie nudzę się.
Jednak Patagonia jest trochę inna. Panujące tutaj silne wiatry szybko wychładzają organizm i czekanie zamienia się w nieprzyjemność. Im dalej na południe, tym ruch na drodze staje się też mniejszy. Nie ukrywam, że czasem przychodzą chwile zwątpienia – zobacz, jaki cieplutki autobus cię minął, daj już spokój, przecież wiesz, że będzie jeszcze gorzej. Nie katuj się już, wystarczy. W takich momentach trzeba mocno wierzyć w to, co się robi, że to wszystko ma jakiś sens. Żeby zacisnąć zęby i powiedzieć – nie ma dróg na skróty. Lubię rozmawiać sam ze sobą. Często mówię też na głos do kierowców zbliżających się w samochodach, leci żarcik za żarcikiem i jakoś dobry nastrój pozostaje. A każde sto kilometrów daje satysfakcję
Przeżyłem więc kilka długich chwil, stojąc w deszczu i śniegu, ubrany w kilka warstw ubrań, próbując zasłaniać twarz przed kłującymi drobinkami piasku unoszonymi przez wiatr. W nocy zawsze udawało mi się jednak znaleźć jakąś stację paliw, w której można było się ogrzać, zjeść kanapkę lub na tyłach której dało się rozbić. Raz tylko spałem schowany między krzakami na zboczu jakiegoś pagórka nad drogą, bo miejsca na namiot po prostu nie było.
Śniadanie mistrzów, czyli empanada i yerba mate. (Fot. Kuba Fedorowicz)
Miasteczko El Calafate przyciąga turystów chcących zobaczyć słynny lodowiec Perito Moreno, a także jest bazą wypadową do małego El Chalten, skąd zaczynają się szlaki wiodące pod nie mniej znane szczyty Fitz Roy’a i Cerro Torre. Tutaj można wypożyczyć lub kupić drogi sprzęt górski, zakontraktować przewodników czy zrobić porządne zapasy „na wyprawę” w supermarkecie.
Spędziłem tu dwa dni i trzeciego, z zamiarem udania się do El Chalten, próbowałem wyjść na jedyną drogę wyjazdową. Kiedy z trudem pokonałem dmuchający w twarz z ogromną siłą wiatr i doszedłem na rogatki, policjanci gestem zaprosili mnie do swojego przeszklonego pokoiku. Szybko okazało się, że dziś nigdzie nie pojadę bo… drogi, nakazem administracyjnym, zostały zamknięte na czas nieokreślony z powodu wyjątkowo silnych wiatrów. Zdaniem jednego z policjantów, coś takiego ostatnio wydarzyło się dwa lata temu.
Akurat tego dnia! Ponoć w którymś miejscu wiatr przewrócił tira i dla własnego bezpieczeństwa, nikt nie może opuścić El Calafate oprócz taksówek jadących na lotnisko. Brzmiało to dla mnie trochę nielogicznie, ruch drogowy zatrzymany, a niewielkie lotnisko przyjmuje samoloty? Nie pozostało mi jednak nic innego jak wrócić do miasta.
Następnego dnia, gdy dowiedziałem się, że drogi zostały otwarte, na spokojnie wróciłem na wylotówkę. Do El Chalten dojechałem… kamperem z francuską rodziną. To nowy jak dla mnie środek transportu, nigdy jeszcze nie jechałem takim domem na kółkach. Mój wniosek jest jeden – podróżowanie z rodziną naprawdę może być wygodne! Przez większość drogi próbowałem sobie przypomnieć mój francuski. Niestety, bezskutecznie, nie pamiętam już niczego. Na szczęście dzieci były wyrozumiałe. Udało nam się natomiast znaleźć Wally’ego na wszystkich obrazkach w książce. :]
El Chalten jest wioską zdominowaną przez hotele i agencje turystyczne oferujące różne wycieczki. Generalnie ceny są dość zabójcze, dla przykładu noc na kempingu kosztuje mniej więcej tyle, co nocleg w hostelu w Mendozie. Ale turyści płacą. I to nie za kempingi, kto by się męczył w namiotach?
W tej sytuacji chciałem ruszyć bezpośrednio w góry i tam, na obozowisku w okolicach Fitz Roy’a spędzić noc. Kupiłem paczkę ciastek, bułki i puszkę dulce de leche w supermarkecie i już zamierzałem ruszyć ogniem, kiedy sobie pomyślałem, że przecież mam czas, nie muszę się nigdzie spieszyć i spokojnie mogę wejść tam jutro, czerpiąc przy okazji więcej przyjemności z samego pokonywania ścieżki. No właśnie. Aż mnie zatkało z tego wszystkiego. Coś tak oczywistego i jakbym gdzieś zapomniał, że przecież nie tylko cel się liczy… Sam sobie w duchu pogratulowałem tej decyzji. :)
Zrzuciłem plecak, położyłem się na trawniku z widokiem na góry, wyciągnąłem zakupioną przed chwilą paczkę ciastek. A dwie godziny później odkryłem miejsce na nocleg – małą, cichą i osłoniętą lagunę, którą nazwałem Laguną Śmierci na cześć dwóch dużych, zwierzęcych szkieletów i oderwanej nogi konia, które znalazłem nad brzegiem wody. Miejsce miało swój urok i coś tajemniczego w sobie. Było aż za cicho. Na wszelki wypadek zdecydowałem się rozbić namiot po przeciwnej stronie niż szkielety. Wiecie, nigdy nie wiadomo, tyle się słyszy o nekromantach… :]
Rano zorientowałem się, iż pogoda ewidentnie była gorsza niż dnia poprzedniego. Nie bardzo to pasowało do prognozowanych warunków, ale co tam. Ważne, że przez chmury przebijało się blade słońce i nie padało. W roli śniadania wystąpiły dwie empanady, zakupione w ostatniej niemal knajpie na obrzeżach wioski i tak oto posilony ruszyłem na szlak.
Komentarze: 2
g. 2 lutego 2011 o 16:18
To zdjęcie jak idziesz od tyłu jest… niesamowite:)
OdpowiedzRadeq Radeq 4 czerwca 2011 o 9:03
Bardzo ciekawa relacja i pomocna, jako że planuję odwiedzić tamte okolice w przyszłym roku.
Odpowiedz