Zamiast przebijać się godzinami przez Istambuł, dojechaliśmy na dworzec autobusowy i wykupiliśmy szybko bilety do Navshahir, czyli prosto do Kapadocji. Jakoś zawsze uprzedzony byłem do miejsc z turystycznych folderów, a tu proszę… taka niespodzianka. Wspaniałe widoki i pustki. Piękne miejsce. Prawie nierealne. Kształty i przestrzenie, a wszystko na dokładkę „przed sezonem”, więc przyjaźnie spokojne.

Po krótkiej wizycie w Gureme ruszyliśmy nareszcie w drogę… pod górę. Tak dosłownie, że momentami na piechotę – bo i droga z kostki, i wyjątkowo pod górę a w sakwach drobiazgi na cały rok. Powoli, w budzącej się wiośnie i „oszukiwanym” upale. Słonko prażyło, wiatr wiał w plecy i wydawał się, że jest upał, a tak na prawdę… tylko piętnaście stopni.

Przełęcze dzielą się na złe i dobre. Każda „zła” przełęcz to taka, która niczego nie daje w zamian. Podjeżdżasz pod nią tylko po to, by szybko zjechać i jeszcze szybciej – zapomnieć. Każda dobra przełęcz ma dla nas nagrodę. Pierwsza z nich okazała się jedną z tych właśnie dobrych. Podjeżdżaliśmy pod nią kilka godzin. W końcu, co cztery tysiące metrów, to cztery tysiące metrów i co wulkan to wulkan…

 

Przełęcze dzielą się na złe i dobre. Każda „zła” przełęcz to taka, która niczego nie daje w zamian. (Fot. Ania Maciąg)

Widoki, przełęcze – wszystko dobrze i wspaniale, ale czym byłaby podróż bez tych spotkanych po drodze? Uśmiechniętych, machających, kupujących kolejne herbatki ?

Turecka gościnność niemal zmuszała także nas do „wyciągania ręki”. Nie tylko czekania, ale wychodzenia do nich. Z uśmiechem – bo odpowiedzą, z powitaniem – bo oczekują, z każdym pomachaniem ręką. Jak na przykład w Cayrozu. Wioska krótsza od nazwy, sklepik, meczet a w nim azzanz kasety i kilka domów. Nagle podeszła do nas jakaś dziewczyna i zaczęła się najpierw uśmiechać, potem dukać coś po angielsku, a wszystko skończyło się na wspólnym zdjęciu z Anią. Już mieliśmy jechać dalej, gdy dziewczyna zaczęła chwalić się jakimś starszym kobietom i zrobiła się z tego mała sesja fotograficzna.

W samej Kapadocji ludzie jak to ludzie – żyją z turystów, więc traktują nas trochę inaczej, ale nie jakoś źle. Po prostu bardziej „finansowo” niż „niewinnie”. Im dalej od Kapadocji, tym ludzie milsi, wyższe góry i gorsze drogi.

Wspięliśmy się na jakąś przełęcz i szybko okazała się jedną z tych właśnie dobrych, a wszystko to dzięki ludziom. Usiedliśmy przy maleńkim stoliku ledwo mieszczącym trzy szklanki herbaty, cukier i próbowaliśmy rozłożyć się na nim z całym obiadem. Turecka bułka, świeże pomidory i nasza ulubiona – pasta z czarnych oliwek. Dosiadł się do nas miejscowy. Pracował w urzędzie obok i nie mógł nie wykorzystać okazji by porozmawiać po angielsku. Kazał donosić kolejne herbatki, a na koniec rzucił za nami byśmy tylko nie zgubili jego adresu i nie płacili za wodę, lecz „brali z meczetów lub przydrożnych źródełek!”.

***

Patrzyliśmy na mapę z lekkim przerażeniem. Dopiero dwa dni w drodze, a następnego dnia czekały nas trzy przełęcze i nie dość, że jedna miała prawie dwa tysiące metrów, to jeszcze pod koniec dnia.

Patrzyliśmy, patrzyliśmy i zaczęliśmy kombinować jak by tu pojechać bokiem. Nadłożyć może ze trzydzieści kilometrów, ale nie wspinać się tak wysoko i… postanowiliśmy jechać do Feke. Na mapie jakieś serpentyny, ale wierzyliśmy, że nie mogło być aż tak źle, skoro nie zaznaczono żadnej przełęczy. Po wspaniałym obiedzie zaczęliśmy się wspinać z przeświadczeniem, że to tylko na chwilę.

Droga, którą wybraliśmy okazała się stroma i „byle jaka”. Podjazd za podjazdem, góry wielkie i jeszcze większe. Przełęcze wysokie i niezaznaczone na żadnej mapie, bo i droga podrzędna to i po co. Czasem, ryk ciężarówek wspinających się tuż obok nas dodawał nam otuchy – nie jest z nami aż tak źle, to ten podjazd jest taki stromy, a nie my tacy słabi.

Kolejne wspaniałe noclegi. Spokojne, wśród gór i pod rozgwieżdżonym niebem.

Czasem ukrywasz namiot w krzakach, siedzisz sobie cicho, bo jakoś nie masz ochoty na gości i chcesz po prostu coś zjeść i iść spać, gdy nagle… z przejeżdżającego samochodu ktoś krzyczy na całe gardło „Hello!”. Myślałeś, że jesteś taki sprytny, a o twoim przyjeździe wie cała okolica.

Od momentu, w którym pękła obręcz wszystko obróciło się w łańcuch dobrych serc. Wszystko zaczęło układać się w jakąś lepszą, ciekawszą całość. Genc, Halil, Ali, i chłopaki ze stacji benzynowej pod Adana. Ale po kolei.

Jakieś 3 minuty po tym jak odkryliśmy, co stało się z Ani kołem, nadjechała turecka rodzinka w Fordzie Transit, wrzuciliśmy rowery na dach, sakwy „gdzie popadło” i przy dźwiękach tureckich piosenek zajechaliśmy do Kozan.

Genc, nasz kolega z Istambułu, zaczął „googlować” gdzie moglibyśmy znaleźć nowe kółko dla Ani. jak zawsze pomocny, jak zawsze „nie ma sprawy”, bo taki właśnie jest Genc. Zawsze taki był.

Halil (drugi z lewej) – jedno z ogniw w łańcuchu dobrych serc:). (Fot. archiwum Ani i Robba Maciąga)

I znalazł Halila. Całkiem niedaleko, bo tylko osiemdziesiąt kilometrów od Kozan. Załadowaliśmy się do minibusa, zapłaciliśmy za 5 biletów i po godzinie byliśmy na miejscu. Halil czekał już z nowym, pięknym kołem i … wielkim uśmiechem.

Ma dwadzieścia sześć lat, jest mistrzem Turcji w maratonach rowerowych (za 2008 rok) i był nawet na mistrzostwach Europy w Polsce. Zmienił koło (Alexrims, trzydzieści sześćszprych – jeżeli to kogoś interesuje), wycentrował, nasmarował rowerki, wyregulował przerzutki, wycentrował koło Benowi, dał mu dodatkowy koszyk na bidon i … za wszytko wziął stozłotych!

I uparł się, że nie weźmie więcej.

I już.

I koniec kropka.

A na „do widzenia” powiedział, że gdyby tylko wiedział, w którym hotelu w Kozan byliśmy, to „przecież przyjechałby z kołem”.

Było jeszcze wcześnie a Adana to czwarte, co do wielkości miasto Turcji, więc trzeba było uciekać. Śmigaliśmy wielką drogą D-400 i wczesnym wieczorem zajechaliśmy na jedną ze stacji benzynowych na nocleg. Ktokolwiek był w Turcji wie jak łatwo znaleźć tam chętnych do pomocy. Była herbata, guzleme (coś jak indyjska parata lub „naleśnik”) i nocleg w meczecie przy stacji. Musieliśmy tylko poczekać do zachodu słońca, do ostatniej modlitwy i śmiało mogliśmy się rozkładać.

Właściciel restauracyjki z guzleme zrobił nam wielkie śniadanie, my z nim zdjęcie i popędziliśmy dalej… przez sady pomarańczowe.

Przeczytaj drugą część artykułu: Pęknięta obręcz i łańcuch dobrych serc

Kilometry sadów, pachnących ciężko i lepko. Trochę jakby konwaliowo, ale to przecież pomarańcze, choć co jakiś czas zdarzała się fabryka, petrochemia lub przeładunek węgla. Właściwie to nawet czterdzieści kilometrów fabryk, kurzu, pyłu i wszystkiego podobnego, a na liczniku zmęczenie, bo to już szósty dzień, ponad sto kilometrów od rana i ten lepki upał.

„Dla bezpieczeństwa” oddali nam do dyspozycji ciężarówkę, żebyśmy na jej tyle rozbili namioty. Żeby nam się nic nie stało. (Fot. Robb Maciąg)

Na szczęście spotkaliśmy tureckiego rowerzystę. Coś pod pięćdziesiątkę, był już dwa razy rowerkiem w Chinach, zjeździł Turcję i chciał nam jakoś pomóc. Namiotu nie było gdzie rozbić, bo fabryki, wojsko, albo morze, a tu już ciemnawo. Wymyślił zatem, że prześpimy się pod restauracją z którą współpracuje jego firma. Zajechaliśmy… a tam już oczywiście na nas czekali i … „dla bezpieczeństwa” oddali nam do dyspozycji ciężarówkę, żebyśmy na jej tyle rozbili namioty. Żeby nam się nic nie stało.

Śmiechu co nie miara, trochę ciasnawo, ale tak jeszcze nie spaliśmy. Po kilku minutach, z pobliskiego domu przyszedł Ali i stwierdził, że jego dom nie jest skończony, parter jest wolny i jak sobie pozamiatamy cały ten cement i piach to możemy się tam rozłożyć. Wytłumaczył to oczywiście po turecku i palcami.

I tak właśnie, wylądowaliśmy niemal pod dachem, pod płotem tureckiej armii, 10 km od Iskanderun.

A na dworze rozpętała się burza.

Więcej o wyprawie Ani i Robba w naszym serwisie: Jedwabnym Szlakiem

Robb Maciąg

Rocznik 1974. Najlepiej mu w drodze i to nieważne czy rowerowej do Chin czy pieszej po lasach dookoła domu. Wierzy, że w podróżach najważniejsi są spotkani ludzie i ICH historie. Autor kilku książek podróżniczych i strony Ku Słońcu.

Komentarze: Bądź pierwsza/y