Na świecie co roku powstają nowe sporty ekstremalne. Niektóre z nich wydają się wyjątkowo niebezpieczne, śmieszne albo nieosiągalne dla przeciętnego człowieka. Część z nich nigdy nie zyskuje większego rozgłosu, ale inne z czasem stają czymś więcej niż tylko rozrywką kilku zapaleńców. Taki właśnie jest sandboarding.

W dzisiejszych czasach większość ludzi wie co oznaczają terminy takie jak skimboarding, base jumping, all-terrain board czy bigfoot skiing. Słyszało zapewne też o tym, że kitesurfing można uprawiać nie tylko na wodzie, albo że istnieją ludzie-wiewiórki, latający po górach w specjalnych kombinezonach (wingsuit flying).

Początki tych sportów, które dziś znane są dosyć szeroko na świecie, najczęściej sięgają kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat wstecz, a ich forma, jaką znamy obecnie, rodziła się w bólach i kontuzjach. W ostatnich latach, wiele z nich zostało spopularyzowanych przez firmy takie jak np. Red Bull, organizujące niezliczoną ilość eventów promocyjnych i wspierające najlepszych zawodników w wielu dyscyplinach.

Istnieje też spora grupach sportów czy atrakcji, mających na celu podniesienie poziomu adrenaliny, które zostały zaadaptowane niejako na potrzeby turystyki. Spływy pontonowe po górskich rzekach (rafting), skoki na bangee lub tzw. swing jumps, zjazdy na linach (repelling czy wszelakiej maści tyrolki), paragliding to tylko niektóre pozycje z bogatej oferty biur wycieczkowych, których pełno w całej Ameryce Łacińskiej. Jednym z takich sportów, który popularność zdobył nie tylko wśród garstki „ekstremalistów”, ale przede wszystkim (prawdopodobnie z racji niewygórowanej ceny) wśród backpackerów, jest sandboarding.

Sandboard, jak się zapewne się domyślacie, to odmiana snowboard’u, tyle że na piasku. Mówiąc ściślej, uprawia się go na pustynnych wydmach, które wbrew wyobrażeniom niektórych, osiągają całkiem znaczne wysokości. Sport ten nie przyciąga może takich mas jak jego zimowy odpowiednik, jednak nie ma się ku temu specjalnie co dziwić. Trudniej wybudować wyciąg na pustyni, drogę, którą by można było dojechać do niego, już nie mówiąc o tym, że trudno na takiej pustyni w ogóle wytrzymać z gorąca. Jednak w ciągu prawie czterdziestu lat istnienia sportu (sic!) stał się on rozrywką, a czasem także pracą, dla wielu ludzi, żyjących blisko wydm i nie tylko.

Najczęściej za kilka dolarów można wypożyczyć sprzęt i pojechać na krótką wycieczkę po pustyni terenowym, lekkim samochodzikiem przypominającym go-kart, nazywanym ‘dune buggy’. Peru jest jednym z najlepszych miejsc na świecie do uprawiania krótkich, turystycznych rajdów po pustyni jak i ślizgania się na desce po piasku. Wąski pas pustyni ciągnący się praktycznie z północy na południe kraju, bliska odległość od popularnych wśród turystów miejsc i łącząca to wszystko Panamericana sprawiły, że większość ludzi właśnie tutaj pierwszy raz próbuje swych sił w sandboardingu.

Tak samo było ze mną. O sandboardzie usłyszałem jeszcze w Polsce i pomyślałem, że trzeba będzie sprawdzić jak to wygląda. Ok. 250 kilometrów na południe od Limy znajduje się duże miasto Ica. Ledwie cztery kilometry poza jego granicami, a właściwie można by powiedzieć ‘w szczerej pustyni pod Icą’, leży malutka wioska – oaza Huacachina. Otoczone przez stosunkowo wysokie, „piaskowe góry”, małe, naturalne jeziorko od dawna przyciągało miejscowych na wypoczynek. Dziś to malownicze miejsce zostało praktycznie w całości skomercjalizowane. Na szczęście nie jest to Acapulco i znaleźć spokój jest jeszcze nietrudno.

Małe hostele, turystyczne knajpy i stragany z pamiątkami to jedyne co się znajduje w liczącej ok. 200 mieszkańców Huacachinie. Całość można obejść w 10 minut i dalej jest już tylko pustynia. Ja trafiłem dodatkowo chyba na ‘zmianę turnusów’, bo spotkałem zaledwie kilku podróżujących.

Za 35 soli (1 sol = ok. 1zł) wykupiłem w swoim hostelu ‘wycieczkę sandboardingową’. W cenie była już deska, ale zapytano mnie czy sobie życzę ‘profesjonalną’, która kosztuje dodatkowo 10 soli. W myśl zasady „bądź profesjonalistą we wszystkim co robisz, nawet jeśli nie masz o tym pojęcia” zgodziłem się na wersję pr0 :] Prawda jest jednak taka, że zwykłe deski to po prostu sklejone jakoś dechy z trapami na rzepy, podczas gdy deski szumnie zwane profesjonalnymi, to przerobione snowboardy z normalnymi wiązaniami i butami. Jak się później okazało jest jeszcze jedna różnica. Na tych ‘profesjonalnych’ jeżdżą przeważnie ludzie z jakimś doświadczeniem na snowboardzie. Na stojąco. Natomiast na zwykłych dechach sterowanie jest bardzo utrudnione i większość po prostu kładzie się na brzuchu na nich i zjeżdża z krzykiem z wydm na dół.

Gdy słońce przestało potwornie grzać zapakowaliśmy się w 10 osób do takiego większego gokarta i ruszyliśmy na pustynie.

Jazda po wydmach, które jak pisałem, właściwie przypominają małe góry, dostarcza rzeczywiście sporej dawki adrenaliny. To taki rollercoaster. Samochodzik podjeżdża na wysokie wzniesienia, by zaraz potem, przy pisku dziewczyn i z ogromną prędkością, z nich zjechać czy zeskoczyć. Czasem ma się wrażenie, że zaraz będzie się dachować (co z resztą zdarza się ponoć całkiem często). Przeciążenia są znaczne i gdyby nie mocno zapięte pasy można by było wypaść ze środka.

Po kilkunastu minutach takiej jazdy przyszedł czas na dechy. Tylko cztery osoby z grupy się zdecydowały na ‘snowboardy’. Reszta zaczęła przygotowywać się do zjazdów na brzuchu. Dla większej prędkości nasmarowaliśmy świeczką nasze ślizgi i wdrapaliśmy się trochę wyżej, na szczyt wydmy. Ja na snowboardzie nie jestem mistrzem, ale uważam, że mimo wszystko jeżdżę całkiem nieźle. Zapiąłem wiązania, wstałem, przybrałem groźną minę (albo w odwrotnej kolejności), pochyliłem się do przodu, obciążyłem przednią nogę i skierowałem „dziób” deski w dół. Po chwili zacząłem powoli się zsuwać z piaskiem, metr, dwa, i gdy już myślałem, że ‘zaraz się zacznie jazda’ to się o mało co nie wy%^$… wróciłem.  Stanąłem w jednej sekundzie w miejscu, na ponad trzydziestostopniowej stromiźnie, nie wiedząc za bardzo co jest grane..

I tutaj właśnie jest cała różnica między snowboardem i sandboardem. Nie chodzi o to, że osiąga się mniejsze prędkości, bo jak ktoś potrafi, to i na sandboardzie pojedzie szybko. Zawodowcy w ‘piaskowym’ boardercrossie czy w konkursach skoków osiągają naprawdę przyzwoite prędkości. Chodzi tutaj o to, że w sandboardzie trzeba obciążyć bardziej tylną nogę, co jest jakby nieco odwrotnością tego, co robi się na snowboardzie. Im bardziej obciążamy tylną nogę, tym większej prędkości nabieramy na piasku, tracąc tym samym trochę kontrolę. Z drugiej strony, przy małej prędkości skręty są praktycznie niemożliwe. Podejrzewam, że jak ze wszystkim, to jest kwestia przyzwyczajenia.

Kolejna wydma, kolejne podejście… (Fot. Kuba Fedorowicz)

Podczas któregoś z kolei zjazdu już byłem mniej więcej nauczony tego balansu ciałem – tylnia noga i przerzut środka ciężkości na chwile bardziej do przodu, tylnia noga, środek przy skrętach itd. Widowiskowo wyglądały dotknięcia piachu ręką przy przechyłach ciała, już nie mówiąc o glebach.

Gdy przenosiło się ciężar za bardzo na przednią nogę, istniało dość  duże ryzyko ‘wylecenia przez kierownicę’, co niektórym udało się zaliczyć :] Generalnie po paru próbach zjeżdżało się już dość szybko, ale nie tak szybko jak na brzuchu :] Ci nie mieli żadnych hamulców, po prostu kładli się na płask i mieli nadzieję, że nie zlecą z deski w połowie :] Gdy zjechała cała grupa z wydmy, podjeżdżał po nas samochodzik i zabierał na kolejną górę, za każdym razem bardziej stromą. Na koniec mogliśmy obserwować widowiskowy zachód słońca nad pustynią. To była ciekawa wycieczka i nie żałuje, że się dałem skusić. Przez dwa kolejne dni czułem jednak piach w gębie i włosach :]

Wieczorem, po całym zajściu, w klimatycznym pubie zanurzonym w oparach marihuany i muzyce reggae, poznałem zawodnika sandboardu sponsorowanego przez znaną surferską firmę. Opowiadał o swoich występach i o największej wydmie na świecie, Cerro Blanco, która znajduje się niedaleko słynnej miejscowości Nazca. Ma 2070 m. n.p.m. i żeby z niej zjechać na desce, trzeba się na nią wdrapywać przez ponad trzy godziny. Pustynne łaziki nie są w stanie dotrzeć w pobliże szczytu. Brzmiało to jak wyzwanie i kto wie, być może kiedyś się jeszcze z nią zmierzę…

Z sandboardowo – surferskim pozdrowieniem – aloha i ‘na wydmie’!

Kuba Fedorowicz

Zawsze powtarzał, że trzeba iść własną drogą - i robił to konsekwentnie. Odbył samotna podróż autostopem po Ameryce Łacińskiej - swoje Grand Tour, uwielbiał sporty, ruch, działanie. Swoją ziemską wędrówkę zakończył 6 marca 2012 roku.

Komentarze: 3

Marcin S. Sadurski 9 sierpnia 2010 o 16:41

Wszystko to fajnie. Jednakże razi mnie (nad)używanie określenia 'sporty ektremalne'.
Może jednak zostawmy ten termin do nazywania base jumpingu (ale nie bungee jumps), nurkowania technicznego (ale nie rekreacyjnego), czy ski-extreme (ale nie skituringu). Itd.

Odpowiedz

Kuba Fedorowicz 10 września 2010 o 22:46

Cóż, trudno nie przyznać Ci racji. Mnie tak samo razi nazywanie co drugiej wycieczki „wyprawą”. Problem jednak polega na tym, że w wielu przypadkach te granice są dość niewyraźnie. Mógłbym użyć wyrażenia sporty 'podwyższonego ryzyka' ale prawda jest taka, że nie do końca tak łatwo jest zakwalifikować dany sport do tej czy drugiej kategorii. Nazewnictwo dziś używane jest głównie przez firmy ubezpieczeniowe, a dla przeciętnego człowieka jak mu powiesz sport ekstremalny czy podwyższonego ryzyka, to podrapie się w głowę i zapyta co masz konkretnie na myśli. Dla przykładu, dla wielu firm ubezpieczeniowych sportem ekstremalnym jest zarówno B.A.S.E jak i bungee jumping. Hestia [dane z wiki] za ekstremalny sport uznaje np. kolarstwo górskie czy speleologię. Ski-extreme? ok, na pewno jakieś skoki, tricki itd tak, ale czy freeride, albo heli-skiing to jest sport ekstremalny czy podwyższonego ryzyka? czym się różni to od skitouringu, gdzie zamiast lotu helikopterem musisz sam wleźć na górę? ja np. sam uprawiam skialpinizm, ale zawsze są to dla mnie skitoury.

A jak zakwalifikować le parkour? Sandboarding oczywiście jest zabawą dla turystów, żadna ekstrema, nie? Ale już np samotna wycieczka na Cerro Blanco i zjazd stamtąd nie są takie proste do zrealizowania.

Pomijając już fakt, że dla wielu ludzi, wiele rzeczy jest sportem ekstremalnym, co dla Ciebie czy dla mnie, może być jak przechadzka po lesie. Ale technicznie tak, przyznaję Ci rację. Być może nadużyłem tego słowa, zazwyczaj się pilnuje przy nazewnictwie.. :]

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 10 września 2010 o 23:08

OK
Ale jak mozna porownywac (pytanie do firm ubezpieczeniowych raczej) bungee z BASE. To pierwsze w zasadzie w 99.999% bezpieczne. To drugie rzeczywiscie zawsze ryzykowne.
A co do ski-extreme, to mialem raczej na mysli nie freestyle (czyli jakies tam hopsztosy, owzem czesto kontuzjogenne, ale imho wciaz nie extremalnie niebezpieczne), ale jakies zjazdy w terenie tak od 4 stopnia (skala narciarska) w gore.
Ale generalnie to chyba sie zgadzamy.
:-)

Odpowiedz