O podróży rowerem przez Saharę, libijskiej gościnności, wszystkowidzącej tajnej policji i Wigilii na pustyni opowiada Anna Grebieniow, uczestniczka drugiego etapu Afryki Nowaka.

– Kilka dni temu wróciłaś z Afryki. Jak było?

– Co za pytanie;) Jakże mogło być na pustyni i do tego w fajnym towarzystwie – cudnie. Przestrzennie, przygodowo, pozytywnie, kolorowo, zaskakująco. No ale, nie ukrywam, czasem też męcząco. Jednakże to było pozytywne zmęczenie, takie, jakie odczuwa się np. podczas długiej, górskiej wędrówki. Kocham w pustyniach to, że jest ta niczym nie ograniczona przestrzeń, dzicz, surowość. Taki bezwzględny świat pozwala zmierzyć się z własnymi siłami, wytrzymałością, uczy pokory. Jak dla mnie to w pustyni jest coś ubogacającego i tak właśnie było – każdy kilometr uczył nas czegoś o samej Saharze oraz o nas samych.

– No właśnie – pustynia i rower. Jakoś nie trzyma mi się to kupy. Jak daliście radę i jakie były największe przeszkody w pokonaniu Sahary na dwóch kółkach?

– Jazda rowerem przez pustynię może faktycznie brzmieć trochę abstrakcyjnie. Okazało się jednak, że Sahara nadaje się na podróżowanie rowerem. Często myślimy o pustyni jako o morzu grząskich piachów, podczas gdy piachy to jedynie kilkanaście procent powierzchni Sahary. Resztę stanowi podłoże żwirowe, kamieniste, skaliste, magmowe… Nasze rowery były bardzo mocne i wyposażone w doskonałe terenowe opony, dzięki temu mogliśmy porywać się na najbardziej niegościnną nawierzchnię, jak na przykład pumeksową, spękaną lawę wulkanu. Po spuszczeniu części powietrza z kół dało się jechać nawet po łachach piachu.

Najgorsze było to, że łańcuchy dostawały w kość, piasek bardzo je zanieczyszczał, od naprężeń również się rozciągały i utrudniało to jazdę. Wyobraź sobie, że jedziesz pedałując z dużym wysiłkiem, pod wiatr, po skale a tu łańcuch ślizga się po zębatkach, przeskakuje – tracisz pęd, czasem uderzasz kostką w pedał bo noga się zsuwa i od nowa rozpoczynasz zmaganie z przeszkodą a otarta skóra szczypie. To czasem naprawdę denerwowało ale na krótko. Piękne widoki i wieczorne ogniska wynagradzały wszystkie trudy. Mnie czasem trudno jechało się po grząskim piachu, zwłaszcza, gdy wiatr zacinał z boku. Na szczęście koledzy osłaniali mnie wówczas od nawietrznej i wtedy jechało się łatwiej. No właśnie, to było piękne, że byliśmy tam drużyną i czuło się wzajemne wsparcie i pomoc w trudnych chwilach.

– Biliście życiowe rekordy jeśli chodzi o przejechany dystans. Niejednokrotnie w ciągu dnia pokonywaliście po sto i więcej kilometrów. Długo trwały przygotowania do wyprawy?

– W moim przypadku udział w wyprawie był bardzo spontaniczny, o możliwości uczestniczenia w tym przedsięwzięciu dowiedziałam się 2,5 tygodnia przed wyjazdem, gdy dostałam od Dominika sms-a z taką propozycją. Proces decyzyjny nie trwał długo, musiałam tylko zorientować się jak z finansami. Potem pożyczyłam od brata rower, żeby choć coś potrenować i pojeździć trochę po mieście. Kolega zasugerował mi siłownię, żeby nabrać kondycji i nie paść po pierwszym etapie;) Jak trener usłyszał, że jadę zaraz na Saharę rowerem to złapał się za głowę, powiedział, że teraz to powinnam zaczynać odpoczynek potreningowy a nie trening. Ale potem przez 10 dni przychodziłam na intensywne ćwiczenia rozciągające, myślę, że dzięki temu ominęły mnie kontuzje na miejscu.

To chyba tyle z moich osobistych przygotowań. Sprawy logistyczne były już dopięte wcześniej przez pozostałych członków ekipy, ja, tak jak wspomniałam załapałam się na tak zwane last minute. Musiałam tylko zrobić tak zwaną arabizację paszportu, aby dostać wizę. Potwierdzenie otrzymania wizy doszło na dzień przed moim wylotem.

 

–  Jak wrażenia z samej Libii. Czy zwykły turysta wjedzie tam bez problemu?

– Libia jest dla mnie odkryciem – fantastyczne miejsce na pustynną włóczęgę. Jako, że jest to kraj o utrudnionym dostępie turystycznym, to znaczy konieczna jest „opieka” drogich biur podróży, jest też mało popularny. Żeby zwykły turysta mógł wjechać do Libii musi wykupić wycieczkę w tamtejszym biurze. Jest to uciążliwe, jednakże tylko na tej podstawie otrzyma się wizę. Ogranicza to zdecydowanie swobodę podróżowania, którą osobiście bardzo sobie cenię, z drugiej strony – dzięki temu nie ma takiego zepsucia i natręctwa jak w typowo turystycznych kurortach np. Egiptu czy Tunezji.

To właśnie było piękne, że Libijczycy są otwarci i życzliwi. Przyjmowano nas bezinteresownie i „czym chata bogata”. W szczególności jestem zafascynowana Saharą, cyranejskie wybrzeże już nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak właśnie południowa część etapu. Bardzo mnie uderzyło rozdzielenie światów kobiet i mężczyzn. Kobiety praktycznie są niewidoczne, a jeśli już są to szczelnie okryte długimi dżelabijami, a niektóre też hejnarem – to taki rodzaj woalki z otworami na oczy. Jadąc tam, zastanawiałam się, jak przyjmą mnie tam tubylcy, jako kobietę podróżującą rowerem z mężczyznami, z odkrytą głową. I zaskoczyło mnie to, że traktowano mnie zwyczajnie, podawano dłoń na powitanie, mogłam się targować. Chyba Europejka jest tu raczej traktowana w kategorii „obcokrajowiec” a Europejka na rowerze w kategorii „zjawisko”.

– Czy faktycznie mieliście eskortę? Czego pilnowali ci policjanci – Was przed miejscową ludnością czy raczej tej ludności przed wami?

– Podczas pustynnej części naszego etapu mieliśmy tylko towarzystwo Hamida, kierowcy z biura podróży, który miał obowiązek nam towarzyszyć. Jestem jednak przekonana, że ten kto miał wiedzieć co i gdzie robimy, ten wiedział. Sądzę, że w każdej wiosce obserwowali nas tak zwani „tajniacy”.

Oficjalna eskorta policyjna pojawiła się dopiero na wybrzeżu Cyranejki. Pewnego dnia do naszej wyprawowej karawany dołączył samochód i potem tak już było aż do końca wyprawy – przekazywano nas sobie z jednej komendy do drugiej. Staliśmy się czymś w rodzaju pałeczki w policyjnej sztafecie. Hamid był zobowiązany do relacjonowania im kiedy ruszamy i co robimy. Na krótką metę dało się to wytrzymać w ramach egzotycznej przygody, nie wyobrażam sobie jednak gdyby tak było przez całą wyprawę. Tłumaczono to naszym bezpieczeństwem, jednakże nie jestem przekonana, czy na pewno o nasze bezpieczeństwo chodziło… ;)

– Jak ludzie reagowali na wariatów na rowerach?

– Byliśmy dla nich z niezwykłą egzotyką, może czymś w rodzaju obwoźnego cyrku;) To trochę tak, jakby przez Polskę jechała wyprawa Eskimosów na saniach zaprzężonych w husky;) Wszyscy się nam przyglądali, dzieci radośnie krzyczały i pozdrawiano nas bardzo serdecznie. Spotykaliśmy się z ogromną życzliwością i z dużym zainteresowaniem.

Gdy w wioskach Fadel po arabsku tłumaczył kim jesteśmy i co tu robimy, zbierała się zawsze grupka ciekawskich, kiwano głowami z uznaniem, zapraszano nas czasem na poczęstunek, niejednokrotnie otrzymywaliśmy prezenty. Raz się zdarzyło, że mijający nas na szosie właściciel pasieki zatrzymał się i obdarował nas kilkoma słoiczkami świeżego miodu. Innym razem dostaliśmy karton daktyli na drogę. W jednym z mieszkań otrzymałam od kobiet trzy chustki na głowę, abym miała na zmianę podczas jazdy, to było niezwykle miłe. W Bengazi natomiast, idea podróżowania rowerem tak się spodobała miejscowym harcerzom, że dołączyli do sztafety na 3 dni ze swoją zdezelowaną kolarzówką. Bywało, że tubylcy prosili o możliwość przejechania się jednym z naszych Brennaborów. Przejażdżka była dla nich sporym przeżyciem i czymś w rodzaju wyróżnienia, byli z tego dumni.

Grzegorz Król

Ostatnio jeździł motocyklem po Bałkanach, ale nic o tym nie napisał. Robi Peron4 i bardzo lubi podróże.

Komentarze: (1)

Aleksandra 13 stycznia 2012 o 22:14

Aniu,nigdy nie zapomne Twojej WYJATKOWOŚCI…Pamietam ,jak do Kościoła na Mszę, zabierałaś szczura ,który chował się w Twoim rekawie..Pozdrawiam..pani Ola …piętro wyżej…

Odpowiedz