Piliśmy jakiś czas temu redakcyjnie piwo i nagle, zupełnie znienacka, wskoczył temat książek podróżniczych. Trochę ponarzekaliśmy, ale na szczęście na tym się nie skończyło. Pojawił się bowiem Stary Ekspres Patagoński – napisana prawie czterdzieści lat temu historia podróży koleją przez obie Ameryki. Jej autorem jest Paul Theroux. Jeśli jeszcze o nim nie słyszeliście, to zapamiętajcie to nazwisko koniecznie.

W stanie lekko wskazującym, z uśmiechami na twarzach, wróciliśmy do swoich domów, a po przebudzeniu zaczęliśmy odtwarzać wieczorną o Ekspresie rozmowę. Przebiegła ona mniej więcej tak…

Jan Marković: – Kilka minut po tym, jak zgadaliśmy się, że zacząłeś czytać Stary Ekspres Patagoński Paula Theroux, a kilka przed tym, jak wymyśliliśmy, że zrobimy taką podwójną recenzję, oświadczyłeś z miną wow!, że zaczyna Theroux od obcesowego potraktowania literatury podróżniczej. Tak dokładnie to nie użyłeś słowa “obcesowo”, ale oryginału raczej nie puścimy do publikacji. Odczułem to jako mocną sugestię, że za stojący na mojej półce Ekspres powinienem się wziąć. Co cię tak rozochociło?

Grzegorz Król: – Wiesz dobrze, że ja ostatnio literatury podróżniczej raczej staram się nie tykać. Odkąd popularni autorzy zaczęli urastać do rangi podróżniczych celebrytów, a popularni celebryci zabrali się za pisanie o swoich fantastycznych wycieczkach, to całe podróżnicze pisanie stało się tak modne, że dorobiło się specjalnych działów w księgarniach. A żeby je zapełnić, no bo przecież trend jest i kasa, wydawnictwa zaczęły szukać kolejnych autorów, wydawać czasem co popadnie, byle było egzotycznie, ekstremalnie albo jak najdalej.

Theroux to w przedmowie do swojej książki tak pięknie ujął:

Niewątpliwie są książki pasujące do tego opisu: drobne podróże, rozbudowane przez autorów do rozmiarów epopei i odysei. Chcesz napisać powieść, ale nie masz tematu, postaci, scenerii. Odbywasz więc kilkumiesięczną podróż – niezbyt drogą, niezbyt groźną – potem w swoim opisie nadajesz jej postać udręki, dramatyzujesz siebie, bo jesteś bohaterem tego, właściwie czego?

I pewnie miałem taką minę, bo jak to przeczytałem na samym wstępie, to sobie uświadomiłem, że takie książki zaczynają przeważać, i że się tych książek ostatnio boję. Tego, że kompletnie nic z nich nie wyniosę, że zamiast o świecie to będę przez trzysta stron czytał o jakimś superbohaterze. Żeby to jeszcze było dobrze napisane, a tu – przyjechałem, zjadłem jajka na twardo, znów złapałem gumę, a nikt nie chciał się zatrzymać. W taki sposób nieciekawy, że ja sobie myślę – co mnie to wszystko obchodzi? Szkoda tracić czas, lepiej wziąć się za jakiś skandynawski kryminał.

JM: – Wspominasz o superbohaterstwie, ja bardziej zauważam lekką, łatwą i przyjemną fajność. Fajnie jest podróżować, fajnych ludzi się spotka, no i bardzo fajny jest autor czy autorka. Czasem pada deszcz, ale też fajnie. Na parę stron mi to wystarcza, ale potem zaczynam myśleć: gdyby odebrać piszącemu egzotyczną scenerię, to czy coś by zostało? Bo umiejętności pisarskie faktycznie nie porywają, a obserwacje są płaskie i płytkie. Będąc biednym można być szczęśliwym, na Zachodzie zapomnieliśmy o więzi z naturą, podróż pozwala odkryć siebie, carpe diem i tym podobne banały. Nie jestem wrogiem lekkiej literatury, ale jakąś wagę jednak musi mieć. Inaczej nudzi i męczy.

GK: – A Theroux? Mam nadzieję, że sugestia była słuszna…

JM: – Theroux mnie nie zmęczył i to pomimo tego, że, jak sam przyznaje, wyruszył w kolejową podróż z Bostonu do Patagonii głównie dlatego, że nie miał tematu na książkę. Mała dygresja – w roku 1978, kiedy wybrał się w tę trasę, był już po sukcesie swojej pierwszej książki podróżniczej, Wielkiego bazaru kolejowego, ale wciąż widział się przede wszystkim jako pisarza beletrystycznego i z tym wiązał swoje plany zawodowe.

Jeden z powodów, dla których mnie nie męczył – jego obserwacje nie są płytkie, np. wtedy, gdy tłumaczy, dlaczego wizerunki Chrystusa w Ameryce Południowej są takie krwawe.

GK: – No dobra, znaczy podobało ci się? Bo ja to jestem zachwycony i tu od razu powiem, co w tej książce najlepsze. Opisy, obserwacje, do tego jeszcze dojdziemy. Ale takie sedno całości, które mnie przekonało od razu, że za Stary Ekspres Patagoński trzeba się wziąć, to jego założenie – wsiadam w pociąg w Bostonie i mam dotrzeć do Patagonii, zobaczymy co wydarzy się po drodze. Zawsze twierdziłem, że to jest esencja podróży.

Paul Theroux więc jedzie, zmienia te pociągi, popija tequile, patrzy przez okno, gada ze spotkanymi po drodze ludźmi i skrobie notatki. Tak sobie teraz myślę – w sumie to dokładnie to samo co robi większość podróżniczych autorów. I zastanawiam się – co tak wyróżnia Theroux? Dlaczego my się tak nim podniecamy?

JM: – Bo to jest książka podróżnicza w bardzo ścisłym sensie – dużo jest o drodze, a raczej mało o miejscach docelowych. Jak w tym rozdziale o pociągu do Machu Picchu: dwadzieścia pięć stron o tym, co się działo w wagonach i dosłownie jedno zdanie na koniec o legendarnym mieście Inków. To wcale nie jest typowe.

GK: – A może chodzi o ten dystans do świata i samego siebie?

O taki cytat mam tu na przykład zaznaczony, jak Theroux rozmawia z jednym ze współpasażerów:

Po co telepać się całą drogę pociągiem, skoro to tak cholernie długo trwa? – brzmiało ostatnie pytanie. – Możesz zabrać do przedziału sześć butelek piwa, wyżłopać, a kiedy wytrzeźwiejesz, będziesz już na miejscu – odpowiedziałem.

JM: – Dystans do świata nie wydaje mi się taki oczywisty. Owszem, sporo w Ekspresie ironii, ale zarazem pokazuje się Theroux jako człowiek o określonych, zaangażowanych poglądach politycznych i społecznych.

Jednak magnatom przemysłowym i wielkim firmom brakowało moralności i współczucia, niezbędnych do zaprowadzenia ładu w tych [środkowo-amerykańskich – przyp. JM] krajach; kierowali się wyłącznie pogardą i własnym interesem. Nie byli nawet kolonizatorami, ale rekieterami, którzy powoływali do życia kolejnych rekieterów.

Takich zdań nie napisze obojętny obserwator.

Co do dystansu do siebie… No jest tego sporo i jest to fantastyczne, ale to część obrazu, bo Theroux prezentuje się na bardzo różne sposoby. Czasem myślałem sobie, że bardzo go lubię, a czasem, że to buc. Czasem, że altruista, a niedługo potem, że cynik. Nie jest to prosta autokreacja, czy to na superbohatera, czy na fajnego kumpla. Może w ogóle autokreacji brak, o ile to możliwe. Również jeśli chodzi o rozwój bohatera Stary Expres Patagoński wydaje się być podróżą bez wyraźnego końca. W klasycznej powieści protagonista skończyłby jako lepszy, mądrzejszy, bardziej doświadczony. A tu? Masz wrażenie, że przejazd przez Ameryki cokolwiek zasadniczego w Theroux zmienił?

GK: – Nie wiem czy miał zmienić. Sam pomyśl, czy w tobie w tej chwili jakikolwiek wyjazd coś zmienia? Myślę, że to, że podróżowanie w człowieku coś zmienia jest mocno przereklamowane. Owszem, pierwsze wyjazdy coś tam w człowieku zmieniają, no bo kurcze, jak z tej pięknej, odpicowanej Europy, nagle wjedziesz w syf i rozpierdolkę Azji albo Afryki, to ci może lekko w mózgu zamieszać. Ale później to możesz się co najwyżej dziwić, zachwycać albo i przechodzić obojętnie obok tego co widzisz. Tak mi się wydaje. Theroux zresztą pod koniec pisze, że w sumie to nie rozumie po co jechał. Więc nie sądzę, że ta podróż coś w nim zmieniła. Ma jednak fantastyczny dar opisywania, więc dobrze, że tę książkę napisał.

JM: – U mnie podróżowanie raczej powyciągało na wierzch, co już tam pewnie siedziało, jeśli chodzi o poglądy, postawy. Pewne rzeczy mi się skrystalizowały. Sprawdziłem się w okolicznościach, na które w Polsce nie trafię. No ale faktycznie, nie powiem, żebym “odkrył siebie”. Co więcej, z pewnym, ehem, sceptycyzmem patrzę na tych, którym się wydaje, że najlepszą ścieżką do oświecenia jest medytowanie z jointem pod jakimś aśramem.

W naszym współczesnym świecie coraz bardziej wszechogarniająca jest ta korporacyjna narracja. Nawet ludzie, którzy ją na pozór odrzucają, operują popularnymi w niej terminami: rozwój osobisty, realizacja celów, efektywnie/oszczędnie itd. A Theroux faktycznie się nie przejmuje. Jedzie sobie dzień po dniu, łapie, co mu w ręce i oko wpadnie, i to przeżywa. Nawet ten jego podstawowy cel – stacyjka kolejowa w Patagonii – okazuje się w gruncie rzeczy tylko pretekstem. Więcej, jest nim chyba nawet sama książka…

* * * * *

I tu musimy skończyć, bo byśmy tak pewnie gadali jeszcze, ale po pierwsze – trwało by to kolejnych kilka miesięcy (tak, tak, zaczęliśmy spisywać to koło października, z początku szło w miarę sprawnie, ale później robiły się nam dłuuugie przerwy), a po drugie – sięgnijcie po prostu po Theroux, bo warto. Na sto procent.

Polecamy: wywiad z Paulem Theroux

Na koniec jeszcze dwa krótkie fragmenty ze Starego Ekspresu Patagońskiego, bo zdaje się, że miało być coś o opisach. Będzie więc o Limie i o La Paz:

W Limie rzadko pada deszcz. W przeciwnym razie kilka tysięcy chat nędzarzy na brzegu Rfmac potrzebowałoby dachów. Ta dzielnica nędzy zasługuje na uwagę nie tylko z powodu braku dachów. Chaty w tej (by użyć peruwiańskiego eufemizmu) „młodej wiosce” plecie się ze słomy, bambusów i trzcin. Ludzkie siedziby, jak małe kruche kosze otwarte na gwiazdy i słońce, stoją nad rzeką, która w pewnej odległości od stacji przybiera barwę kakaową. Ludzie używają rzecznej wody do prania, picia, gotowania; wyrzucają do niej zdechłe psy i wnętrzności kurczaków.

—–

Stolicę toczyła swoista gangrena, a jeśli jakieś miasto wyglądało na zakażone w takim stopniu, że sprawiało wrażenie rannego – nawet pod względem koloru przypominało strup – było nim właśnie La Paz. Brzydota miasta była tak żałosna, że wzbudzała sympatię; z czasem przekonałem się, że naprawdę można je polubić. La Paz było miastem betonu i czerstwego chleba, burz lodowych, po których powietrze pachniało bułgarskim tweedem, miastem zbudowanym ponad granicą drzew, na wysokiej andyjskiej przełęczy. Jego mieszkańcy mieli grubo ciosane, godne twarze, bez cienia drapieżnej czujności, jaką widziałem w Kolumbii i Peru. W wyłożonych boazerią kawiarniach La Paz, z kelnerami w białych kitlach, ekspresami do kawy, ciastkami z kremem i lustrami, gdzie przy stolikach siedziały srogie matrony lub krępi mężczyźni w luźnych, niedopasowanych garniturach, trudno było uwierzyć, że nie jestem w Europie Wschodniej. Dopiero po wyjściu na dwór widok przysadzistego Indianina, żującego liście koki przy betoniarce, przypomniał mi, gdzie jestem.

Paul Theroux, Stary Expres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki, Wydawnictwo Czarne 2012

 

Grzegorz Król

Ostatnio jeździł motocyklem po Bałkanach, ale nic o tym nie napisał. Robi Peron4 i bardzo lubi podróże.

Komentarze: 2

Wojciech 7 maja 2015 o 14:33

„W wyłożonych boazeria kawiarniach La Paz, z kelnerami w białych kitlach, ekspresami do kawy, ciastkami z kremem i lustrami, gdzie przy stolikach siedziały srogie matrony lub krępi mężczyźni w luźnych, niedopasowanych garniturach, trudno było uwierzyć, że nie jestem w Europie Wschodniej.”

o cholera, dobre :D

Odpowiedz

Krzysztof 11 września 2015 o 14:31

Planuje podroz do Patagonii.Jak do tej pory czytalem tylko strony i blogi argentynskie. Wasze spojzenia na podroze po tej czesci swiata sporo sie roznia od argentynskich. Skozystam z sugestii i przeczytam ksiazke.

Odpowiedz