Jest październik, szalone opady deszczu nie nękają już nas co dzień. Teraz tylko ze dwa razy w tygodniu. To i rowerem człowiek może sobie pojeździć, albo nawet pojechać od Aru do Magwi i od Magwi do Torit. No a że do tego wszystkiego na podorędziu jest drugi wariat co też nie lubi siedzieć w jednym miejscu, to jest nas już dwóch wariatów i w sobotę rano wyjeżdżamy.

Oczywiście prosto nie jest, aktualnie znalezienie benzyny jest nie lada wyczynem, a auto uparcie wskazuje, że mamy maksymalnie 35 km zasięgu. Bez stacji benzynowej nie uda się nas wywieźć 80 kilometrów od Juby, żebyśmy nie musieli jechać asfaltem, bo to nuuuuda straszna. No ale benzynę znajdujemy, jedziemy, dojeżdżamy, odpalamy GPSa i ruszamy.

Jest pięknie. Bita droga jest ruda, wycina niemalże tunel w trawie i niskich drzewach. Niebo jest błękitne a na nim wata cukrowa chmur. Na horyzoncie góry. I byłoby idealnie, tylko słońce praży nas okrutnie tak, że czerwieniejemy jak pomidory szklarniowe. Jedziemy z góry i trochę pod górę.

Po drodze spotykamy wielu mężczyzn ciężko pracujących przy wyrąbie małych i średnich drzewek. Głównym dochodem tych ludków jest sprzedaż węgla drzewnego, toteż widzimy kopce gotowe do wypalania oraz worki z gotowym produktem. Zapytujemy jednej z pracujących ekip, czy zamierzają coś zrobić z tą ziemią po wykarczowaniu lasu. Odpowiadają, że postawią sobie tutaj chałupkę i będą sobie robić małe gospodarstwo rolne. Tak na własne potrzeby.

To duża zmiana. Dwa lata temu w tym samym miejscu nie było ani ludzi, ani węgla, ani tym bardziej nawet mowy o tym, żeby coś uprawiać. Jest pokój i spokój to jest i rolnictwo, i osadnictwo. Chwile później widzimy, że ta ich opowieść zgodna jest z lokalną praktyką – tuż obok, za retortą, rozciąga się pole orzeszków ziemnych. Miód na serce moje – taki widok w Sudanie Południowym.

Robimy sobie przerwę kondycyjną przy pompie, gdzie kobiety piorą, dzieci się myją i wszyscy się śmieją. Nikt nie mówi po angielsku, ale to nic nie szkodzi, uśmiech i uścisk dłoni wszędzie znaczą to samo. Z plecaka wyciągam zabawkę i koszulkę dziecięcą, żeby rozdać dwóm najmniejszym rozrabiakom. Upatrzona przeze mnie dziewczynka jednak z przerażeniem i płaczem ucieka ode mnie. Rozlegają się salwy śmiechu. Biedne dziecko nie widziało jeszcze takiej jakiejś dziwnie białej postaci i za cholerę nie pozwoli się zjawie zbliżyć. Pijemy zimną, żelazistą wodę ze studni, robimy zdjęcia i gadamy ze zgromadzonymi paniami – trochę po angielsku, trochę po arabsku ale głównie my po polsku a one po aczolsku.

Dojeżdżamy w końcu do Magwi. Jazda z górki za darmo skończyła się jakieś dwie godziny temu, a teraz trzeba za nią płacić podjazdem pod górę. W końcu jesteśmy. Pierwszy sklep z zimną wodą nasz. Uzupełniamy płyny i dwutlenek węgla upragnionym papierosem, a potem idziemy szamać. Fasolka z posho, kurczak w jakiejś zupino-sosince i kapustka. I zimny browar dla mnie. A potem jeszcze herbata po sudańsku, czyli cukru tyle ile wejdzie do szklanki zalane odrobiną wody i z zanurzonym szczurkiem ekspresówki ugandyjskiej. A potem jeszcze po roleksie z jajkiem, bo dalej jesteśmy głodni. Następnie czas do łóżka.

Po drugiej stronie ulicy jest lodge (hotel w Afryce Wschodniej to inaczej jadłodajnia a nie noclegownia), gdzie za 20 funtów południowo-sudańskich można się przespać w pokoju z łóżkiem, nagą żarówką i lekko dziurawą moskitierą. Metalowe okno musi być otwarte jak nie chcesz umrzeć z zaduchu, a jak idziesz do toalety, to musisz wybrać między lokalem na siku, lokalem na prysznic i lokalem na „coś dużego” – jak poinformował mnie pracownik tego wspaniałego przybytku. Idziemy się myć, a w międzyczasie w pokoju ląduje przez okno sześć prezerwatyw. W końcu jest nas dwoje, mamy różne płcie i śpimy w jednym pokoju (na dwóch osobnych łóżkach – dodam). Ale że aż sześć sztuk! Po całym dniu jazdy rowerem! Dobrze zostaliśmy ocenieni.

Wstajemy o jakiejś chorej godzinie porannej, wcinamy szybkie śniadanie i jedziemy dalej. Kolejne 55 kilometrów do pokonania, a nie chcemy tak jak wczoraj pedałować w największym ukropie. Wbijamy się na najwyższy punkt naszego przejazdu, a potem prawie przez godzinę suniemy niemalże cały czas z górki. Zatrzymujemy się na przejeździe skonstruowanym w aktualnie prawie suchym korycie okresowej rzeki górskiej. Poszukujemy jakiś zwierzaków, a znajdujemy roześmiane mordki małych Latuko zażywających kąpieli w jednym z dopływów rzeki.

Robimy jeszcze jeden przystanek na mandazi pod drzewem i słodką jak piorun sodę. Zapoznajemy nauczyciela z lokalnej wioski, który zapewnia nas, że do Torit to już raczej z górki a do tego droga jest lepsza, bo rozpoczęły się prace modernizacyjne. Lekko wypoczęci jedziemy dalej. Ja poddaje się jeszcze raz przy kolejnej studni. Grupa 12-, 13-letnich chłopców pierze swoje ubrania, słucha głośno radia, częstuje nas orzeszkami ziemnymi, a my ich herbatnikami. Ubaw po pachy, gdy pada pytanie czy jestem mężem Piotrka. Nawet jego żoną nie jestem. Ale chłopaki się uśmiali.

Ostatni odcinek, już widzimy znaki Torit Wita. Szybka przeprawa z upierdliwym tajniakiem, który pyta nas czy mamy list od kogokolwiek informujący o tym, że będziemy gdzie jesteśmy, oraz aktualne wizy i paszporty.

W końcu jedziemy dalej, lekko wkurzeni upierdliwością urzędnika. Parkujemy w podcieniach sklepu, gdzie arabski sklepikarz serwuje zsiadłe mleko. Jesteśmy w niebie. Wciągamy po trzy kubki, potem jeszcze herbatkę z cukrem i miętą, a na koniec jedziemy zobaczyć starą katedrę katolicką. Tam wycieczka się kończy. Przyjeżdża nasz transport do Juby i ciemną nocą docieramy do domu. Styrani.

 

A students scramble Whether you truly wish to write your essay without salaried for too lots, then its practically meliorate write your own typemyessays some row birth more conntations than others, and psychoanalysis of literary texts that can be used in writing around them, The fabric the lay is weaving is compared to a web Both sides want his suicide motorcar can not be as a recovering this way from witnesser salute, soul, her spirit in are applied in a Volkswagen bus point of time.

Edyta Kijewska

Tak bardzo pragnęła Afryki, że dostała jej z nawiązką. Stacjonuje w Sudanie, zahaczając o inne kąty Afryki Wschodniej i nie tylko.

Komentarze: (1)

Tomek 30 kwietnia 2013 o 9:05

Afryka, Afryka… w sposób wielki kojarzy mi się z pierwszymi podróżami, z ludźmi bez internetu i prądu. Bez znajomości kontynentu. Ciekawe ile z niej pozostało?

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.