W sudańskim wrestlingu zasady są proste. Przeciwnika trzeba rozłożyć na łopatkach. Najlepiej rzucić go plecami o ziemię tak, żeby lekko grzmotnęło, a z klepiska uniosła się chmura kurzu. Im efektowniej tym lepiej, w końcu obie wsie przyglądają się brutalnemu widowisku. A dwie setki chłopa uzbrojonych w kije, dzidy i bóg wie co jeszcze, tylko czeka na jakiś niesportowy ruch przeciwnika.

Jesteśmy w Południowym Sudanie. W Czarnej Afryce, którą rządzą zupełnie inne prawa niż na arabskiej, podporządkowanej słowom Koranu północy. Czasem aż ciężko uwierzyć, że to ten sam kraj. Ciężko też uwierzyć, że w przyszłorocznym referendum Sudan nadal pozostanie największym państwem w Afryce. Południe decydować będzie wtedy o swojej niezależności. Miejscowi mówią, że za wszelką cenę będą chcieli wyzwolić się spod panowania Chartumu.

Najwyższy budynek w mieście

Słowo stolica brzmi dumnie. Brzmienie wyrazów nie zawsze jednak w pełni oddaje ich sens. Tak właśnie jest w przypadku Dżuby.

Bo cóż to za stolica, której większą część zajmują okrągłe, ulepione z gliny i krowich odchodów mieszkalne tukule. Reszty dopełniają pobudowane z blachy falistej konstrukcje, które mogą być w zasadzie wszystkim – posterunkiem policji, sklepem z papierosami albo przydrożną restauracją.

Murowane budowle, nawet jeśli już nadarzy się taka, nie mają więcej niż dwa, trzy piętra wysokości. Do obozu firmy Tricomp trafiliśmy więc bez problemu. Polacy, którzy wysłali nam namiary na siebie określili swoje położenie wyjątkowo jasno.

Najwyższy konstrukcja w mieście, betonowy szkielet wysoki na pięć kondygnacji. Na niego się kierujcie – mniej więcej tak brzmiała ich wiadomość.

W Południowym Sudanie nie ma turystów, a goszczący tu biali to głównie misjonarze, pracownicy organizacji pozarządowych i biznesmeni. Ci pierwsi mają rozsiane po misjach plebanie, reszta ma własne, strzeżone obozowiska albo sporą kasę. Dlatego pewnie nocleg w najtańszym miejscu kosztuje kilkadziesiąt dolarów. Tyle, ile my wydajemy w tydzień.

Nic dziwnego, że Polacy spadli nam jak z nieba. Choć, po półtoramiesięcznej tułaczce, w ich klimatyzowanych namiotach i postawionym na środku campu basenie czuliśmy się z początku nieswojo, szybko przywykliśmy do luksusów. Zwłaszcza, że miejscowa kucharka na obiad podawała ziemniaki, pieczone kurczaki i kotlety. A przede wszystkim dlatego, że piętnastoosobowa ekipa rodaków kierowała budową najwyższego budynku w mieście – pięciopiętrowej siedziby Ministerstwa Telekomunikacji.

Trochę odwagi i dwa mikrofony

O dwudziestej trzeciej w Sudanie zaczyna się godzina policyjna. W Chartumie oznacza to ciemne i puste ulice, pozamykane sklepy, restauracje i bary, zero życia. W Dżubie, trzeba się tylko na chwilę zatrzymać przy jednym z nielicznych w kraju mostów, tak strategicznym, że pilnowanym z obu stron przez zbrojne posterunki.

Nawet ściemniać nie musimy pijanemu żołnierzowi. Objawy malarii to wystarczający powód, by przepuścił nas do szpitala w znajdującym się na zachodnim brzegu Nilu centrum. Najpierw więc szybki test – kropla krwi i 10 minut wystarczą. Później, choć w moim przypadku wynik okazał się pozytywny, szukamy rozrywki.

Jest plakat, jest koncert. W burżujskiej restauracji nad Nilem, takiej należącej do hotelu, i to nie do jednego z tych najtańszych. Wstęp za piątkę, drugą trzeba dać za piwo, ale się opłaca. Słowo koncert, szybko dołącza bowiem do słownika wyrazów, które w Afryce znaczą zupełnie co innego.

Przed częścią właściwą tradycyjnie mamy support. Tyle, że tu zamiast zespołu, albo chociaż DJ-a, gwiazdę poprzedzić może każdy. Leci kawałek z głośników, są dwa mikrofony do dyspozycji, wystarczy trochę odwagi i dobrych chęci. Plus spory talent do naśladowania gwiazd z amerykańskich teledysków.

Dwóch młodzieniaszków właśnie je dopadło. Wiją się po scenie jak nienormalni, robiąc równocześnie za Michaelów Jacksonów i 50 Centów. Szurają nogami, machają rękami i robią przy tym takie miny, jakby występowali w kastingu. Przez chwile myślę, ze to może wykryta właśnie malaria objawia się jakimiś zwidami. Nic z tego – reszta ekipy widzi ten sam cyrk.

Ciężko powiedzieć czy kulminacja jest lepsza. Ubrany w śmieszny garnitur facet, na którego wszyscy tu przyszli, ma bowiem dodatkowo włączony mikrofon.

Piwo Łomża poproszę

Wiedziony niezawodnym instynktem, który w Afryce od razu kieruje człowieka na poszukiwanie płynów, w przydrożnym supermarkecie bez problemu trafiam na pełna lodówkę. Wydaje mi się, że wiem co w niej będzie – butelki coca-coli, która jest przecież wszędzie, puszki heinekena i butelki kenijskiego piwa o dziwnie znajomo brzmiącej nazwie Tusker.

Tymczasem szok całkowity. Zielona Łomża. Z przyodzianą w ludowe stroje parą splątaną w jakimś kujawiaku na etykiecie. Cieszę się z niespodziewanego odkrycia, jakbym znalazł ze sto tysięcy dolarów.

– Człowieku, to jest polskie piwo. Skąd to wziąłeś? – pytam zaskoczonego nie mniej ode mnie sprzedawcę. Ten grzecznie wyjaśnia, że raz w miesiącu sprowadzają tu kontener z Polski.

Później w bazie dowiaduje się, że jeszcze niedawno mieli też mocne Karpackie, ale skończyło się szybko, bo miejscowym bardziej smakuje browar w wersji strong. Działa trochę gorzej. Już po jednej puszce spora część Sudańczyków ledwo trzyma się na nogach. Widok śpiącego w rowie Murzyna, któremu od nadmiaru procentów nie udało się dotrzeć do domu, jest tu niestety dość częsty.

I pomyśleć, że jeszcze niedawno byliśmy na ogarniętej całkowitą prohibicją północy, gdzie oficjalnie alkoholu nie pije się wcale. Nieoficjalnie, trzeba mieć gruby portfel i telefon do dilera, nie wystarczy zajrzeć do pierwszej, lepszej lodówki.

Ostre dzidy i bambusowe pałki

Dobrze, że moda na mocne piwo nie dotarła jeszcze w okolice wioski Malek w pobliżu Bor. Wyobraźcie sobie dwustu uzbrojonych w dzidy i bambusowe pałki facetów w stanie upojenia alkoholowego. Nawet dwa zaparkowane pod baobabem ambulanse na niewiele by się zdały.

Takich atrakcji nikt nie planował. Wypuściliśmy się na cały dzień w okolicę, żeby sprawdzić jak rowery będą sprawować się na rozmokłym po deszczu gliniastym podłożu. Jadąc tak przed siebie dotarliśmy do wioski trędowatych, a wracając do miasta zatrzymaliśmy się w jakiejś mieścinie na przepyszną fasolę z ziemniakami.

Tam ich dostrzegliśmy – poubieranych w biodrowe przepaski nagich wojowników, tańczących w rytm bębnów i skaczących z miejsca w powietrze na wysokość kilkudziesięciu centymetrów. Na początku widząc trzech wariatów na rowerach w środku niczego, lekko przystopowali, szybko jednak dostrzegli w naszym przybyciu jakiś dobry znak.

Kwadrans później otoczeni miejscowymi tempem żwawego piechura pedałujemy w kierunku wielkiego placu ukrytego gdzieś w buszu pomiędzy wioskami. To tam mają się odbyć cotygodniowe zawody w wrestlingu, czyli lokalnych zapasach.

Z każdą minutą na placu robi się coraz gęściej. Nasza drużyna smaruje się pyłem i popiołem, chwilę później pojawiają się zawodnicy z „wrogiej” wioski. Na plac zajeżdżają też dwa ambulanse. I nie jest w tym momencie najważniejszym pytaniem – co w ogóle robią w środku buszu dwie karetki? Ja się pytam – po co one się tu zjawiły? Nie jesteśmy przecież na piłkarskich derbach w kraju pod tytułem Polska.

Wyjaśnia się jakoś po trzecim starciu. W wielkim okręgu utworzonym przez dziesiątki widzów walka toczy się fair play. Jeden na jeden, na otwarte dłonie. Przeciwnika trzeba rzucić na łopatki, najlepiej widowiskowo, grunt byle w myśl zasad nad którymi czuwają sędzia i sekundanci. Tyle, ze czasem ktoś może się pomylić. Wtedy tłum żąda sprawiedliwości. Albo jeden z jego przedstawicieli. Taki jak ten chudy, niewielki szaleniec, który z wyposażoną w ostry, metalowy szpikulec dzidą rzuca się nagle na zapaśników z obcej wioski. Dziesięciu chłopa po szamotaninie przygwożdża go w końcu do ziemi. Panowie od noszy tym razem nie będą potrzebni…

* * * * *

Przez południowy Sudan przejechałem z ekipą sztafety Afryka Nowaka. To dwuletnia wyprawa, która ma przypomnieć postać polskiego podróżnika Kazimierza Nowaka, który jako pierwszy człowiek na świecie, w latach 1931 – 1936, samotnie przejechał Czarny Ląd.

Grzegorz Król

Ostatnio jeździł motocyklem po Bałkanach, ale nic o tym nie napisał. Robi Peron4 i bardzo lubi podróże.

Komentarze: 4

Kiwi 22 czerwca 2010 o 16:08

Ależ piękny ten nasz budynek :)

Odpowiedz

pjk 24 czerwca 2010 o 9:17

Nie mogę się doczekać, kiedy się do niego przytulę:)… no i kujawiaka na 6 piętrze

Odpowiedz

Qwerty 9 stycznia 2011 o 13:20

Od kiedy Łomża leży na Kujawach?

Odpowiedz

Czekist_78 9 stycznia 2011 o 16:31

Piwo Łomża tzw:” Kurpiowskie laleczki”

Odpowiedz