Przez całą drogę do miasta na niebie wisiały nisko chmury, a powietrze było lepkie od wilgoci. Gdy porywy wiatru czochrały zgniłozielone korony palmowców, krople wody kapały ciężko na szyby samochodu, po czym leniwie rozmywały się w podłużne smugi. Silnik pracował cicho na niskich obrotach.

Jechaliśmy bardzo wolno: wszędzie pełno dziur, kałuż i wybojów. Kierowca omijał je płynnie, z wprawą i całkiem beznamiętnie, a kiedy od czasu do czasu próbowaliśmy go podpytać o to i owo – milczał. Może po prostu nie znał angielskiego, lecz doświadczenie uczy, że z kierowcami nigdy nie wiadomo. Więc tylko patrzyliśmy sobie przez okna.

Po obu stronach szosy do Mandalaj wielkie rozlewiska. Z wody wystają zielone korony drzew, czasem jakaś strzecha, innym razem, o ile to nie przywidzenie, kolorowy szyld.  Z początku wzruszaliśmy ramionami, myśląc, że tutaj tak musi już być. Później jednak zadaliśmy pytanie w hotelu.

– Irauadi? – zdziwiła się recepcjonistka. – No tak, wylała – powiedziała w końcu cicho, prawie nie wymawiając spółgłosek.

Uśmiechała się, rozchylając szeroko cienkie usta koloru ciemnej wiśni i ukazując białe zęby, nieproporcjonalnie duże wobec jej postury dwunastoletniej dziewczynki. Jakby w oczekiwaniu na dalsze pytania, przez chwilę zamarła w takiej pozie, niepewnie, jeszcze niezupełnie rutynowo. Zapytaliśmy więc, czy ta woda po obu stronach szosy to powódź.

Pokiwała lekko głową: – No tak, powódź. Lecz po chwili przeprosiła: tu numer pokoju, piętro to i to, winda tu, schody tam… – Śmiało, nie trzeba się bać windy – uspakajała – we have a generator.

Lecz przy śniadaniu trąbiły już o tym zachodnie stacje: Floods in Myanmar, setki tysięcy ludzi bez dachu nad głową, zalane wsie, pola, miasta. Są ofiary śmiertelne. Mimo rozmiarów klęski, pomoc jest chaotyczna i przypadkowa, bo junta (u władzy od 1962 roku) tylko udaje, że coś robi. Jakby na potwierdzenie miejscowa angielskojęzyczna gazeta cytuje przedstawiciela rządu: Rozdaliśmy dwa tysiące czterysta butelek z wodą. Pytamy: małych czy dużych?

Ale, proszę państwa, nie ma powodu do paniki. Irauadi zawsze może wylać. Gdy w Chinach kichną, Irauadi wylewa! Może wylać, tak samo jak ziemia może się zatrząść. Lepiej więc  nie przyzwyczajać się ani do siebie i swego życia, ani do ludzkich wytworów, najlepiej do niczego się nie przyzwyczajać, bo w każdej chwili można to stracić. Birmańczycy powtarzają ze spokojem, że tak było zawsze, tak jest i będzie,  więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem… A Irauadi? Raz spokojna, innym razem zagniewana, jak ziemia trwa od zawsze, płynąc wedle tej samej marszruty: od źródła w mitycznym kraju Meru, jeszcze za Himalajami między zielone góry birmańskich wyżyn, między Pagan, Awę, Amarapurę i Mandalaj, aż do samego Jangun, przez ziemie pierwszych mieszkańców świata. Czyż nie ich właśnie miał na myśli wielki król Anaurata, gdy swe wchodzące Imperium nazywał Mianmar? Mianmar: pierwsi mieszkańcy świata.

Współczesność co nie co zmodyfikowała prastare mity o wyjątkowości Birmy i jej mieszkańców. Owszem, wojskowa junta uległa pokusie przywoływania korzeni podupadłego Imperium do legitymacji władzy, bo zagarnęła ją siłą. Lecz już panujący do niedawna pogląd, że jedynie Birmańczycy są prawdziwymi ludźmi, wszyscy inni zaś co najwyżej pretendentami, budzi wątpliwość. Kraj się sypie, a jego mieszkańcy, widocznie oczarowani technicznymi osiągnięciami obcych,  mają coraz mniej przekonania o swej wyższości. Nie oponują, widząc, jak ich kraj bezwstydnie sprzedaje się za pieniądze komu popadnie, coraz chętniej pytają obcych o zdanie i zwierzają się ze swej niedoskonałości. Tym chętniej, że dopiero teraz tych obcych poznają, bo ich kraj przez kilkadziesiąt lat skutecznie izolował się od wpływów. Lecz mimo to, wszystkie obce nowinki przyjmowane z umiarkowanym entuzjazmem, są co najwyżej otoczką dla birmańskiej duszy: poza powierzchownymi korektami, korzenie prastarej kultury pozostają ledwie tknięte. Zwłaszcza przekonanie, że jeśli teraz jest źle ludziom, to nie tylko wina głupoty czy chciwości rządzących. To poprzednie wcielenia żyjących dziś ludzi wzbudziły gniew żywiołów i nie należy się oburzać, lecz cieszyć. Albowiem szczęściem we wszelkich nieszczęściach jest sam fakt powrotu do życia w ciele człowieka, a nie istoty znacznie niższej. Takiej, której nie dane jest zrozumieć prawa karmy. To już niemało, bo przecież – i to budzi największy lęk – można było odrodzić się ropuchą, szczurem, karaluchem (albo obcokrajowcem), których cierpienia są nieporównywalnie większe niż ludzkie. Gdy zatem Irauadi dziś wylewa i ludzie muszą porzucać swe domy, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Znaczy to tyle, że ludzie sami sobie niegdyś na to zapracowali.

Jeśli ktoś chce próbować rozgryźć Wschód, to właśnie tędy droga: Irauadi jest kapryśna, natura w ogóle jest kapryśna, wywołuje ból i cierpienie. Człowiek byłby wobec  natury bezsilny, gdyby nie jego zadziwiająca zdolność dążenia do doskonałości. Owo dążenie do doskonałości, nieśmiertelności, potęgi i wolności, jakiej nie da żaden system polityczny, jest celem każdego życia, a najwytrwalszych czeka nagroda. Trzeba na nią pracować przez wiele wcieleń, spełnić wiele warunków, zdobyć się na wiele wyrzeczeń, lecz każdy może ją osiągnąć. Idąc drogą ku zbawieniu, musisz wiele zrozumieć: choćby to, że skoro nie możesz zmienić otaczającej cię przyrody, poznaj naturę własnego umysłu, wiedząc, że on jest wszechświatem, a wszechświat jest nim. Ty sam stanowisz integralną część tej samej, kapryśnej natury, która pewnego dnia pozbawi cię dobytku, życia, a później ponownie wypluje na świat.

Tak, z grubsza biorąc, mówił Sidarta Gautama, mędrzec z krainy Siakjów. Dwa i pół tysiąca lat temu zrewolucjonizował starożytny porządek, głosząc świętość i równouprawnienie wszystkiego, co żywe, oraz że cierpienie jest skutkiem własnej niewiedzy. Co najważniejsze jednak, przeżywszy kilkuset żyć, wcieliwszy się w kilkaset postaci, osiągnął na koniec święty i wieczny spokój, nirwanę. Pokonał fatalizm koła narodzin i śmierci, stając się Buddą. Rozchwianemu światu dał stabilność, ludziom nadzieję, nieustraszoność i wolność. Wskazał drogę milionom, miliardom ludzi, którzy długo jeszcze będą krążyć po zamkniętym obwodzie życia i śmierci na ścieżce ku ostatecznemu wyzwoleniu. Indie, Tybet, Sri Lanka, Chiny, Azja Południowo-Wschodnia, półwysep Malajski, wyspy Indonezji, Baktria – po śmierci mędrca buddyjska wizja zataczała coraz szersze kręgi, by w końcu po ponad półtora tysiąca lat dotrzeć do Birmy.

Polecamy: Birmańska podróż

Lecz gdy w XI wieku oświecony Anaurata, fundator Imperium, rozpoczynał swoją kulturową rewolucję, Birmańczycy byli już dojrzałym narodem i swą wiarę mieli. Żyli tradycjami przywiezionymi dużo wcześniej gdzieś z Junanu i nie byli gotowi ich porzucić. Dawna wiara w naty, duchy przodków, była tak silna i oczywista, że owszem gotowi byli przyjąć buddyjskie metody na wyrwanie się z kołowrotu życia i śmierci, a nawet jego twarde reguły, pod warunkiem wszakże, że znajdzie się tam i miejsce dla ich duchów. Znalazło się, a jakże. Ktoś powie, że jest rzeczą niesłychaną, kiedy religia wyższa godzi się współżyć z prymitywnymi wierzeniami, lecz na tym właśnie polega fenomen Wschodu: tolerancja nie może mieć granic.

W ten sposób birmańskie naty do dziś współżyją w zgodzie z Buddą i jeśli dochodzi między nimi do konfliktów, dzieje się to na płaszczyźnie niereligijnej. Wówczas birmański Budda jakby przymykał oczy na to, czego buddyście robić nie wolno: przymyka, bo dawne tradycje cieszą się równouprawnieniem i w ten sposób windujemy się na poziomy trudne do pojęcia z naszych racjonalnych pozycji. Jak bowiem zrozumieć, że birmański buddysta powstrzyma się przed zdeptaniem karalucha, widząc w nim żywą istotę, lecz birmański spirytysta, jeśli tylko ma polityczną władzę, będzie w najlepszej wierze mordować ludzi? Jego część buddyjska budować będzie pagody, by zbliżyć się na słusznej drodze do nirwany, kiedy okultystyczna będzie zakopywać żywcem mężczyzn, kobiety, kobiety w ciąży, dzieci, młodzieńców, starców i wszystkich innych – spełniając przykazy mrocznych astrologów? Jak to możliwe, że buddyjski żołnierz strzela do buddyjskiego mnicha?

Tyle pytań, lecz żadnych odpowiedzi. Tym bardziej, że za odpowiedź błędną, niedokładną czy niesłuszną można trafić na siedem lat za kratki. Pozostaje więc przywyknąć do tych szerokich, niemych uśmiechów, do angielszczyzny wyszlifowanej do obsługi turystów i przestać się dziwić. In case of power failure, use a battery torch available in your room. We will be glad to answer all your questions. We wish you a pleasant stay.

* * * * *

Nazajutrz po przyjeździe do Mandalaj wypożyczamy rowery. Dzięki temu miasto staje się znacznie mniejsze. Kilometry przemierzane w dniu poprzednim na nogach – co wymagało nieprzerwanego lawirowania między rozkraczonymi samochodami, ziejącymi dziurami w chodniku, górami śmieci – odtąd pokonujemy na dwóch kółkach, czyli już o stopień wyżej w drogowej hierarchii. Jakkolwiek wciąż najniższej na kilkupasmowej ulicy. Słyszymy, że  jeszcze pięć lat temu to rowery stanowiły większość pojazdów ulicznych. Dziś pozostały jeszcze ostatnie triszo, tutejsze ryksze z koszem: pochylony rykszarz pedałuje skulony z wysiłku, wioząc na bagażniku jednego pasażera, i jeszcze dwóch w koszu – ale i to powoli się kończy. Pięć lat temu tama pękła i Birmę, z pewnym opóźnieniem, zalała fala pstrokatych motorków, rodem z chińskich taśm produkcyjnych. Turkot ich silników, jazgot klaksonów i odór spalin wypełnia odtąd mandalajskie ulice tak samo w gorący dzień, jak i czarną nocą.

W Mandalaj zasady ruchu drogowego przypominają zasady ruchu pieszego: większość, owszem, jedzie prawą stroną, ale mniejszość jeździ lewą. Każdy skraca sobie drogę jak może, a to ścinając zakręty, a to wpychając się tuż pod koła albo jadąc bez żenady pod prąd. I każdy używa klaksonu. Klakson nie wyraża frustracji czy też agresji, jest jedynie sygnałem obecności. Lecz zważywszy na powszechność, z jaką się go używa, trudno odgadnąć sens nieustannego trąbienia, bzyczenia, dryndania. A już zupełnym nieporozumieniem jest dźwięk rowerowego dzwonka: widzieliśmy, jak pewna wiekowa rowerzystka próbowała utorować sobie drogę w poprzek sześciopasmowego bulwaru. Jej brzęczący nieustannie dzwonek zlewał się z monotonną muzyką ulicy, nie wywołując żadnej reakcji – toteż w końcu zeskoczyła z siodełka i nie przestając dryndać, rzuciła się biegiem do przeciwległego krawężnika.

W mieście było duszno, a niebo wisiało nisko, jak wczoraj. Uliczny kurz i czarne chmury buchające z taboru większego tonażu rozmywały horyzont ulicy. Deszcz nie chciał spaść. Nasze koszule były mokre jak po kąpieli, lecz jazda na rowerze, nawet zygzakiem działała jak wentylator. Pod warunkiem wszakże, że chcąc ominąć największy ruch, nie wjechało się w sam środek bazaru, a jeszcze gorzej w rejon sprzedawców ryb.

Nie tylko potworny fetor psuł wówczas komfort podróżowania: w takich miejscach tworzyły się wielkie zatory, trzeba było zsiadać z roweru i pchając go, z trudem przeciskać się przez ciżbę. Można było wówczas poprzyglądać się ze zdziwieniem, jakim zaklęciem zatrzymano tu prawo gnicia, mimo spełnienia wszelkich przesłanek: jakim cudem zalegające w plastikowych skrzyniach wielkie ryby bez kawałka lodu dla ochłody zachowają świeżość do końca targowego dnia? Czyżby chmary much służyły za parawan? Niemożliwe – przecież  sprzedawczynie z łagodną stanowczością (bo w muchę mógł odrodzić się jakiś ich grzeszny krewniak) przeganiają je co chwila ze srebrnych, połyskujących ciał smażących swą martwość w gorącym, lepkim powietrzu dnia, dopóki nie pojawił się klient: wówczas kobiety chwytały za tasaki i kładąc rybę na drewnianym pieńku wprawnymi ciosami wycinały zamówione kawałki: temu głowę na curry, temu ogon na zupę, temu szlachetniejszy kawałek na szaszłyk…

Lecz – wraca fundamentalne pytanie – czy grzeszny człowiek nie może odrodzić się rybą? Czy można je zatem zabijać? – Ależ my ich nie zabijamy – obruszają się kobiety – one same duszą się po wyjęciu z wody.

* * * * *

Mimo pewnych początkowych trudności, w Mandalaj łatwo się odnaleźć. Bo chociaż ulice są do siebie bardzo podobne, to zamiast nazw, używa się tutaj numerów. Poza tym, z wyjątkiem nadrzecznego bulwaru, wszystkie pozostałe ulice są prostopadłe względem siebie, zaś w samym centrum miasta oczywistym punktem odniesienia jest pałac królewski, a w zasadzie czerwony mur z blankami i wieżyczkami o czerwonych warstwowych dachach. Każdy bok kwadratu murów ma niemal dwa kilometry, a jeszcze mury otacza szeroka fosa wypełniona przezroczystą wodą.

Obecny stan wody wokół zamku potwierdza niestety smutną prawdę, że jeśli chodzi o stosunek władzy do ludu, w Birmie od zarania dziejów nic się nie zmieniło. Jak bowiem instruuje przewodnik, do oczyszczania ścieku, jakim fosa była do niedawna, junta ściągnęła dwadzieścia tysięcy osób i nie trzeba dodawać, że była to praca nieodpłatna. Stało się tak, gdy po latach izolacji junta postanowiła otworzyć się na świat i zapewnić sobie dopływ twardej waluty. Turyści z roku na rok napływają coraz liczniej, a wiadomo, turysta, jeśli nie jest dziwakiem czy awanturnikiem, lubi odrobinę czystości i komfortu dla oka. Oczywiście nie za dużo, bo wówczas destynacja traci urok i tutaj trzeba powiedzieć, wojskowi nie musieli czynić żadnych wysiłków.

Otwartość otwartością, dewizy dewizami, ale wojskowi – ze wszystkich szerokości geograficznych – mówią zgodnie: porządek musi być. Dlatego mimo że kładek nad fosą jest wiele, na wszystkich z wyjątkiem jednej turysta natrafia na posterunek wojskowy i uzbrojonych żołnierzy. Ci, znudzeni bezczynnością, unoszą na widok białych lufę karabinu, wskazując wielką zieloną tablicę: OBCOKRAJOWCOM WSTĘP WZBRONIONY.

Tylko jedno wejście od strony wschodniej otwarto dla odwiedzających. Wjazd strzeżony jest przez uzbrojonych żołnierzy w ciemnozielonych mundurach z bronią na ramieniu. Gdy podjechać zbyt blisko do bramy wjazdowej, stojący przed nią żołnierz dostaje skrzydeł: wyćwiczonym ruchem wkłada gwizdek do ust i gwiżdże. I dalej, gdy już gwizdek zawiśnie na sznurku – Ticket, ticket!

W kasie biletowej, poinformowani jesteśmy, że przechodząc przez bramę, należy zejść z roweru, tak jak wszyscy. Pytamy złośliwie, czy samochody należy przepychać, ale urzędniczka z kamienną twarzą odpowiada, że nie ma takich instrukcji. Następnie tłumaczy, że gdy już znajdziemy się za bramą, nie wolno nam skręcać na boki ani też fotografować obiektów wojskowych, ani odwracać głowy w tamtą stronę, bo – dodaje płaskim głosem – tam nie ma nic ciekawego. Na podstawie biletu mamy wyłącznie prawo jechać do centrum, do makiety pałacu i ewentualnie objechać ją wkoło. Lecz nawet bez instrukcji nic by nas nie pchnęło na boki: z gęstej roślinności wyzierały tam zdezelowane, trzypiętrowe wojskowe bloki. Paradująca armia może ma szyk, skoszarowana armia jest brzydka i śmierdzi. Brzydcy żołnierze w przepoconych zielonych podkoszulkach szwendali się wśród obdrapanych bloków, zabijając czas jakimiś apatycznymi zajęciami: ktoś kopał leżący kamień, ktoś inny majstrował bezmyślnie przy parkanie, jakiś gruby oficer popijał znudzony herbatę przy stole pokrytym podartą ceratą w kwiatki. Wszystko to ogląda się z siodła roweru, jadąc prosto do celu. I tylko dzieci żołnierzy łagodziły melancholię koszarowych ogrodów swoimi śmiechami i naiwnością. Zapewne i one kiedyś staną się żołnierzami.

Pałac: tu melancholia się kończy, zaczyna coś… jak to powiedzieć… stoi w samym centrum kwadratu murów. Mindon, przedostatni król Birmy, taki właśnie miał plan: w Mandalaj miało powstać centrum wszechświata. Jego budowa musiała kosztować królewski skarb megatony złota, a lud hektolitry potu i krwi, wszystko zresztą poszło na marne (prawdziwy buddysta się temu nie dziwi): dworskie zabudowania na koszary zamienili już Brytyjczycy, a gdy w koszarach zakwaterowało się japońskie wojsko, całość w pył obróciły alianckie bomby.

Zamiast kapiącego złotem pałacu dziś w centrum wszechświata stoi więc jego nędzna makieta. Nawet wojskowej junty, eksploatującej bogate w złoża kopalnie rubinów i złota, nie stać na odbudowę, co świadczy chyba nie tylko o degrengoladzie gospodarczej kraju, lecz także o tym, że czasy się zmieniły: ekstrawagancje, które sto lat temu z okładem uchodziły bezkarnie, dziś podlegają surowej ocenie przyzwoitej – mówiąc umownie – reszty świata. W ten sposób po świetnym pałacu, pozostało wspomnienie w postaci naturalnej wielkości rubinowo-złotej makiety. Wygląda tak, jakby mieszkańcy królewskiej siedziby zbiegli pewnego dnia z całym dobytkiem i pozostawili po sobie tajemnicę pustki. Gdy objechać pałac drogą, po jednej stronie zielony las, po drugiej gęstwina rubinowo-złotych wysterylizowanych od urodzenia pawilonów, które nigdy nie zaznały prawdziwego życia. Nawet dzisiejsi goście milkną w takich okolicznościach. Kroków też nie słychać: po tekowych deskach między opuszczonymi pałacykami, świątyńkami, domami dworzan, astrologów, mnichów i żołnierzy należy stąpać boso. A więc cisza. Na osłodę można wejść na okrągłą wieżę z desek wymalowanych na czerwono i popatrzeć z góry.  Wchodzi się na nią krętymi schodami i za każdym obrotem odsłania się w dole coraz większa przestrzeń: jeden obok drugiego dachy z czerwonej blachy falistej, a wokół nich gęsty zgniłozielony las. Las jest tak obfity, że  nawet nie widać murów obronnych, tylko w oddali połyskującą taflę Irauadi. Gdy sto trzydzieści lat temu po raz ostatni patrzyła w tę stronę królowa Supajat na rzece roiło się od brytyjskich łodzi.

* * * * *

Dzisiejszy stan, a również i status, mandalajskiego pałacu może służyć za symbol dziejowego przełomu, który w tych stronach świata był wyjątkowo brutalny: zacofane królestwo rządzone przez królów-lunatyków, kroczących po utartych ścieżkach przeszłości, pewnego dnia wcielono do prowincji nowoczesnego imperium brytyjskiego. Droga, która doprowadziła do tego przełomu, była stosunkowo krótka: od pierwszego do trzeciego rozbioru Birmy minęło ledwie sześćdziesiąt lat. Ktoś powie, powołując się na przykłady z rodzimej historii, że to i tak długo. I będzie miał częściowo słuszność. Jednak tu nie chodzi jedynie o zmianę władców czy przesunięcie granic w mniej lub bardziej bliskie sobie rejony: najtrafniejsze chyba byłoby porównanie tej zmiany do inwazji cywilizacji z obcej planety – chciwej, acz ułożonej, o której co prawda się słyszało, z którą się zetknęło, lecz której się nigdy nie pojęło. W ten sposób owe sześćdziesiąt lat wobec dziewięciu wieków dziejów kurczy się do przerażających kilku minut trzęsienia ziemi.

Polecamy: Birma – zapomniana perła Azji

Kres imperium nastał w Mandalaj. Dwie pierwsze inwazje brytyjskie wywołały przedśmiertne drgawki śpiącego państwa w postaci podjętych działań dostosowawczych, zwanych reformami. Z potworkowatego królestwa, król Mindon próbował zrobić coś bardziej cywilizowanego, ale tylko w pewnych granicach. Zaczął od tego, że poradził się astrologów i za ich namową przeniósł dwór o dziesięć kilometrów, z Amarapury do Mandalaj. Kiedy bowiem Brytyjczycy dokonali drugiego rozbioru kraju, astrologowie wytłumaczyli królowi, że potencjał dawnej stolicy wyczerpał się i to mimo wcześniejszych przepowiedni i zakopanych w ziemi ofiar na ich poparcie. Splendor nowej stolicy zbudowanej rękami przymusowych robotników miał zmyć afront najazdów niezupełnych ludzi, a piąty w dziejach synod buddyjski, który zwołano w Mandalaj – przywrócić władzy imperialny blask.

Po umoszczeniu sobie gniazda w Mandalaj, Mindon zabrał się za wspominane już reformy. Wprowadził podatek od majątku, zniósł dawny system dziedziczenia urzędów i jął wypłacać oficjelom pensje. Tym, którzy utracili zajęcie w pałacu, ofiarował ziemię do własnego gospodarowania. Zapraszał na dwór obcokrajowców: Ormian, Francuzów, Włochów, Anglików, wysyłał poselstwa do europejskich krajów, zwłaszcza do tych, które mogłyby przeciwstawić się brytyjskiej ekspansji. I chociaż zapał okazał się płonny – bardzo szybko dawne dworskie przyzwyczajenia do wyuzdanego zbytku wzięły górę nad rozsądkiem – to i tak Mindon zyskał sobie sławę króla postępowego. Po jego śmierci można było liczyć dni do końca królestwa.

Na skutek intryg dworskich na tron wstąpił najgłupszy z kandydatów, Tibo. Nie dość, że brakowało mu talentów do rządzenia, to jeszcze przebiegli ministrowie dali mu za żonę kobietę do sterowania nim wedle woli ministrów. Na imię było jej Supajat (co złośliwi Anglosasi przerobili na Soup Plate, talerz zupy). Rozpoczęła swe rządy od masakry konkurentów do tronu. Z rozkazu króla około siedemdziesięciu braci i sióstr Tibo zapakowano w aksamitne worki i zatłuczono na śmierć. Owszem, tego rodzaju praktyki znane są dobrze z historii powszechnej (na przykład w imperium osmańskim duszono systematycznie niedoszłych sułtanów jedwabną nicią) i również w Birmie były czymś całkiem naturalnym, zważywszy, że każdy władca płodził średnio setkę potomstwa. Owszem: można powiedzieć, że za Tibo nastąpił pewien postęp w zadawaniu śmierci: kilkadziesiąt lat wcześniej król Bodaupaja wrzucał po prostu konkurentów do ognia. Ale ani Tibo, ani jego przebiegła małżonka nie zauważyli, jak bardzo czasy się zmieniły.

W ósmym dziesięcioleciu XIX wieku, gdy całe południe kraju znajdowało się już w rękach Anglików, gdy w Mandalaj mieszkały setki poddanych brytyjskich, gdy wody Irauadi pruły parowce najnowszej generacji, gdy – wreszcie – za  pomocą telegrafu rozdmuchać można było w mgnieniu oka wszystkie tajemnice, taki tradycyjny akt porządkowania spraw władzy nie przeszedł niezauważony. Na Tibo i jego dwór świat słał gromy: ów wyzwolony postępem świat, nie mógł uwierzyć, że istnieją jeszcze na ziemi miejsca, gdzie tego rodzaju barbarzyństwo jest wciąż możliwe, dopóki nie przekonał się, że sam zdolny jest do nieporównywalnie większych masakr.

Ale Tibo był głupi. Gdy wybuchła epidemia ospy, na którą zmarło aż dwie trzecie jego potomków, astrologowie ogłosili, że trzeba opuścić miasto. Sprzeciwili się temu królewscy ministrowie, więc astrologowie wyliczyli, że na eradykację choroby potrzeba aż sześćset ofiar: pięciuset Birmańczyków i stu obcokrajowców. Tibo zabrał się więc do dzieła, lecz brak było mu taktu Mindona, który wybierał ofiary dyskretnie i po gruntownym upewnieniu się, co do ich przydatności. Za czasów postępowego Mindona kandydatów obserwowali wpierw z ukrycia najlepsi specjaliści, a następnie porywano ich po cichu z targowisk czy ludowych przedstawień i w ten sposób rodzinie, bliskim i przyjaciołom pozostawał co najwyżej niepokój, plotki i buddyjska zgoda. Tymczasem Tibo rzucił się na swoje ofiary z całą niezgrabnością właściwą miernotom i tego było za wiele nawet jak na birmańską cierpliwość: ludzie uciekali obfitym strumieniem przez szerokie pory sypiącego się królestwa, byle dalej od stolicy szaleńca. W końcu nawet tępy Tibo pojął, że tak się już nie da rządzić. Lecz gdy odwoływał akcję, brytyjska imperialna machina wprawiona została już w ruch. 25 listopada 1885 roku królowa Supajat weszła na czerwoną wieżę mandalajskiego pałacu, zwróciła wzrok na Irauadi i ujrzawszy rzekę czarną od łodzi najeźdźców – zemdlała.

Pisał o niej Kippling w Mandalay:

Jej spódnica była żółta i zielony czepek jej
Imię miała Supi jo-lat, jak królowa Tihibei. Pierwszy raz ją zobaczyłem, gdy kurzyła faję białąChrześcijańskie pocałunki marnując na bożka ciało: Plugawe, gliniane cudo
Zwane wielkim bogiem Buddą…

Prawdopodobnie był to ostatni raz, gdy ujrzała Mandalaj z góry. Trzy dni później brytyjsko-indyjska armia maszerowała przez pałacowe ogrody. Trzeci rozbiór Birmy nastąpił bez jednego wystrzału. Królewska para, Tibo i Supajat, dostała trzy dni na spakowanie dobytku.

Mandalaj, sierpień 2015 r.

Wkrótce druga część tekstu, z której dowiecie się dlaczego świnie muszą odejść.

Piotr Porayski-Pomsta

Tłumacz, prozaik, podróżnik. Autor powieści Oblężenie (2010) i zbioru opowiadań Wycieczka (2015), przekładu eseju Raffaele Simone pt. Łagodny potwór – dlaczego Zachód odchodzi od lewicy, a także zbioru reportaży z kilku podróży do Etiopii pt. Dziennik Habasza (obie książki w trakcie publikacji). Współpracuje z Res Publiką Nową, belgijskim la Revue Nouvelle i Krytyką Polityczną.

Komentarze: (1)

http://www.bachulski.com/ 3 sierpnia 2016 o 17:10

Świetnie uchwycony świat w fotografie! :)

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.