Spacer szeroką arterią, spowitą w głębokim cieniu rzucanym przez rząd leciwych platanów, przynosi ulgę od morderczego upału, który wraz z pojawieniem się słońca na widnokręgu opanował całe miasto. Przechadzka długim tunelem wydrążonym w gąszczu tych imponujących drzew, oprócz chwili orzeźwienia, przywołuje również obrazy z dzieciństwa, podczas którego godzinami wałęsałem się bez celu po polnych drogach wysadzonych gęsto lipami i kasztanowcami.

Tuż zaraz obok zielonej enklawy, w której przed chwilą odpoczywałem, mijam monumentalne budowle. Swym rozmachem ograniczonym wyłącznie przez wyobraźnię ich architekta, przywołują z kolei wyraźne skojarzenia ze szklanymi centrami biznesowymi znanymi ze świata, w którym na co dzień mieszkam. Rożnica polega jednak na tym, że w przeciwieństwie do ich tętniących życiem zachodnich odpowiedników, tutejsze budynki stoją puste, a ich funkcja zdaje się ma wyłącznie charakter propagandowy.

Mniej więcej tak odbieram Duszanbe – stolicę Tadżykistanu – kraju, do którego właśnie przyjechałem. Przeszłość miesza się tu na każdym kroku z nowoczesnością, a przepych z biedą. Słowem, gdzie by nie spojrzeć, kontrast goni kontrast.

Bo Tadżykistan jest jeszcze młody i wciąż nieokrzesany. Rolą przywódcy jest więc zadbać, by rósł on w siłę, a rezultaty jego starań były widoczne dla ludu gołym okiem. Nic bowiem nie konsoliduje narodu bardziej niż namacalne efekty pracy rządu.

Najlepszym na to sposobem jest rozbudowa stolicy. Wyrastające niczym grzyby po deszczu strzeliste biurowce, opływające przepychem luksusowe hotele czy też gmachy rządowe z prezydenckim pałacem na czele, stały się więc dominującym elementem krajobrazu Duszanbe, spychającym na daleki margines to co stare i tradycyjne. Bo rozmach nowych konstrukcji ma stanowić wizytówkę kraju w myśl idei legendarnego Tamerlana – Jeśli wątpisz w nasza potęgę spójrz na nasze budowle.

A gdyby jednak postura, rozmach i imponująca ornamentyka budowli wciąż nie przekonywały, to najwyższy na świecie, stusześćdziesięciopięciometrowy maszt z trzepoczącą na wietrze flagą państwową postawiony tuż obok pałacu prezydenckiego za bagatela trzy i pół miliona dolarów, z pewnością wszelkie wątpliwości ostatecznie rozwieje.

Dostrzec siłę tego młodego kraju to jednocześnie dostrzec ogromny potencjał, który w nim spoczywa – mniej więcej takie przesłanie niosą widoczne wszędzie plakaty propagandowe. Sądząc po słusznej ilości monumentalnych pomników lśniących w promieniach zachodzącego nad miastem słońca mogło by się wydawać, że widniejące na banerach hasła są bardzo skuteczne. Lecz ogromne posągi nie są wyrazem wdzięczności szczęśliwego ludu za troskę. Wręcz przeciwnie. Są bowiem wyłącznie wynikiem megalomanii i samouwielbienia Emomaniego Rahmona – prezydenta Tadżykistanu. Lider samodzielnie je projektując nie tylko głęboko wierzył w swój wrodzony talent do sztuki, ale również w wielką misję, którą pełni jako przywódca kraju. A ponieważ, jak powszechnie wiadomo, cel uświęca środki, dlatego historia Tadżykistanu jako niepodległego państwa, choć młoda, jest już niezwykle burzliwa.

Walka o władzę i strefy wpływów, wszechobecna korupcja, a także napięcia na tle religijnym, wszystko to podpisało się pod wybuchem wewnętrznego konfliktu, który wywarł ogromne piętno na mieszkańcach tego górzystego kraju. Wojna domowa pochłonęła około sześćdziesięciu tysięcy ofiar, a ponad pół miliona obywateli Tadżykistanu na zawsze opuściło swoje rodzinne strony. I choć wydaje się, że podpisany w 1997 roku po trwających blisko pięć lat walkach rozejm ostatecznie rozwiązał największe kości niezgody, a eskalacje lokalnych napięć dzisiaj należą już do rzadkości, to jednak sposób sprawowania władzy i uporania się z opozycją pozostawiają wiele do życzenia. Stąd też autorytarne rządy prezydenta jak trwały tak trwają i nie zanosi się, by coś się w tej kwestii miało się w najbliższej przyszłości zmienić.

Na jakąkolwiek zmianę statusu materialnego nie może z pewnością liczyć również sześćdziesiąt procent obywateli Tadżykistanu, którzy żyją za mniej niż dwa dolary dziennie. Znaczna ich większość mieszka na dalekiej, jałowej prowincji, wciśniętej pomiędzy potężne łańcuchy Pamiru i Hindukuszu. Właśnie tu leży wioska Jelondy, do której docieram po dwudniowej podróży z Duszanbe.

Miejscowość, jedna z wielu, położona jest na osławionej trasie M-41, znanej również pod nazwą Pamir Highway. Od miesiąca odcięta jest jednak zupełnie od świata z powodu zerwania drogi spowodowanej niespotykaną od lat powodzią, która nawiedziła nie tylko Tadżykistan, ale też sąsiedni Afganistan. I o ile skutki zniszczeń w innych częściach kraju są już dawno zażegnane, o tyle tutaj desperacka walka z żywiołem o powrót do normalności wciąż trwa. Bo stawka jest nie byle jaka. Bowiem droga, łącząc dwa przeciwlegle krańce kraju, pełni również funkcję międzynarodowego szlaku handlowego. Dzisiaj, całkowicie zerwana niczym przecięta aorta, powoduje gwałtowną zapaść wszystkich miejscowości położonych w jej bezpośrednim sąsiedztwie.

Chociaż prace naprawcze trwają, a przeprawę na zerwanym, wciąż mocno podtopionym odcinku zapewnia dwukilometrowe, niebezpieczne obejście stromym zboczem albo wodna przeprawa pontonami, to jednak fakt ten specjalnego pocieszenia dla mieszkańców Jelondy raczej nie przynosi. Bo brak płynności przepływu towaru oznacza brak dostaw, a w konsekwencji zajęcia i zarobku. Na pomoc ze strony państwa nikt tu od dawna nie liczy, dlatego w podobnych przypadkach pozostaje albo samowystarczalność, albo zarobkowa emigracja.

Murghab. Surowość Pamiru – galeria zdjęć

Właśnie z takiej niedawno wrócił Said – Tadżyk, którego spotykam w Jelondy. Posiadacz tadżyckiego paszportu specjalnego wyboru jednak nie ma. Turcja, Kirgistan, Ukraina, Rosja. To w zasadzie wszystkie kierunki, do których wiza dla obywateli Tadżykistanu nie jest wymagana. Said, jak wielu innych z tej części świata, problemu z wyborem nie ma. Stawia na Moskwę. Mimo że podróż do stolicy Rosji wysysa do cna wszystkie jego oszczędności, Said wraca z emigracji szczęśliwy. Pracował na budowie, w wolnej chwili trochę zwiedzał. O Moskwie mówi wyłącznie w samych superlatywach. Bo jak inaczej. Odkładał przecież sporo grosza. Na tyle dużo, by po trzech latach wrócić do żony, kupić samochód i trzy krowy.

– Dzisiaj jedzenia mamy przez okrągły rok całe mnóstwo. Mamy twaróg, masło, mleko – opowiada z dumą przy czarce aromatycznej zielonej herbaty, częstując jednocześnie jakby na potwierdzenie własnych słów nabiałem i pieczywem własnej roboty.

I choć na cały dom składa się zaledwie jedno stęchłe pomieszczenie, a wygodę stanowi zaledwie leciwa koza i mocno wysłużona maszynka elektryczna, dla niego i żony to naprawdę dużo. Z kolei dla mnie – przybysza z zupełnie innego świata – wstyd się przyznać, naprawdę niewiele. I kiedy spotkanie powoli dobiega końca na pożegnanie Said wręcza mi litr świeżego mleka.

– Mleka u nas mnóstwo. Weź na drogę – mówi. Tym razem to dla niego taki gest znaczy niewiele, dla mnie natomiast po stokroć więcej…

Tym akcentem kończy się mój pobyt w Jelondy. Jadę dalej. Do Chorogu, stolicy prowincji Badachszan a zarazem jednego z największych miast Tadżykistanu, docieram późną nocą. Na pierwszy rzut oka miasto oprócz tego, że nie urzeka, to wydaje się również, że nie ma nic specjalnego do zaoferowania. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Chorog właściwie bezpośrednio graniczy z Afganistanem, to ku mojemu zaskoczeniu na ulicach miasta panuje pełna frywolność zarówno pod względem ubioru, jak i zachowania. Rzecz jasna jest ona najbardziej widoczna wśród młodzieży, niemniej zachowanie dorosłych również zupełnie nie zdradza, że tuż po drugiej stronie granicy świat wygląda zupełnie inaczej.

Ów kontrast dobitniej uświadamiam sobie dopiero podczas rozmowy, którą odbywam z grupą szyickich rówieśników. Mimo, że są oni ismailitami, a zatem odłamem muzułmanów, który w Tadżykistanie stanowi zaledwie odsetek wszystkich wierzących, to fakt ich odmienności nikomu nie przeszkadza zarówno tutaj w Pamirze, jak również w każdym innym regionie kraju. Według moich rozmówców coraz częściej bowiem spotykana jest opinia, że tylko za pośrednictwem zdobytej wiedzy, a w szczególności nauki języka angielskiego, można nie tylko znaleźć dobrą pracę, ale przede wszystkim niwelować różnice społeczno-gospodarcze w kraju. Podżeganie do agresji natomiast niczemu konstruktywnemu zupełnie nie służy.

Z podobnym podejściem, lecz w nieco innym kontekście, zetknąłem się zresztą już kilka lat temu podczas tułaczki po Kirgistanie, gdzie przy mocno zakrapianej imprezie jeden z jej uczestników zapytany przeze mnie o związek miedzy alkoholem a religią stwierdził – Nie boj się, tutaj Allah nie patrzy.

Od każdej reguły istnieją wyjątki, aczkolwiek wydaje się, że właśnie tu w Azji Centralnej, życie i religia stanowią dwa odrębne światy. Oczywiście nie zawsze tak było o czym wymownie świadczą niestety po dziś dzień wciąż aktualne ostrzeżenia o minach. Tym bardziej więc dzisiejszy brak zainteresowania społeczeństwa ekstremizmem to duży sukces, który warto pielęgnować. A ponieważ cel uświęca środki, stąd też prewencyjna sieć uzbrojonych posterunków umieszczonych we wszystkich newralgicznych punktach kraju na dobre stała się elementem tutejszego krajobrazu. Czego by zatem nie powiedzieć o przywódcy kraju, to faktem jest, że to rządy twardej ręki w pewnym stopniu przyczyniają się do stosunkowo przyjaznego i stabilnego wizerunku kraju. Bo przecież Tadżykistan pod względem lokalizacji powinien być wyjątkowo podatny na wpływy islamskich fundamentalistów, a mimo to potrafił dość skutecznie odizolować się od propagandowych i zbrojnych zapędów muzułmańskich radykałów.

Opuszczam Chorog i zaszywam się na dłużej w górach. Sam na sam z Pamirem nie oznacza jednak wyłącznie sam na sam ze sobą. Tu bowiem żyją ludzie – Pamirczycy, którzy z dumą podkreślają swoją odrębność kulturowo – etniczną. Choć stanowią rdzenną ludność nie przywłaszczają sobie jednak na wyłączność majestatycznych gór, dzieląc się nimi bezinteresownie z każdym, kto tu dociera.

Tutaj w Pamirze obraz Tadżykistanu ma się zupełnie nijak do obrazów kraju, które dotychczas poznałem. Nie istnieje podział na religie. Nie istnieje również tak dobrze mi znana w świecie, z którego pochodzę, ludzka znieczulica. Ucisk władzy zaś kończy się w zasadzie u podnóża gór. Liczy się natomiast podział roku na zimę i lato określający zachowanie ludzi i zwierząt. I choć klimat nie rozpieszcza, a temperatury zimą są nawet ciężkie do wyobrażenia, ludzka życzliwość jak dotąd nie zamarzła. Co więcej przetrwała i ma się całkiem dobrze. Dlatego nie ma zupełnie znaczenia, że nie znam języka, że jestem obcy, że pochodzę z dalekiego, dziwnego świata. Tutaj bowiem powitania nie stanowi wymiana zwykłego pozdrowienia pomiędzy dwojgiem obcych dla siebie ludzi, lecz bezpośrednie pytanie – caj?

Dopiero potem przy czarce dymiącej herbaty, przy stole, na którym nie może zabraknąć lepioszki (okrągły chleb), czarki kefiru oraz kajmaku (gęsta, słodka śmietana), rozpoczyna się rozmowa, która pomimo bariery językowej zawsze się jakoś klei i przebiega w bardzo sympatycznej atmosferze. I, mimo że w końcu nadchodzi ten niewdzięczny moment, w którym trzeba wstać od stołu, podziękować za gościnę i udać się przed siebie w dalszą drogę, stopniowo zanurzyć się w pustkowiach Pamiru i ciemności nocy, to czuję się tu bezpiecznie. Wiem bowiem doskonale, że spotykając na swej drodze stada bydła niebawem spotkam też życzliwych ludzi, którzy w razie konieczności bezinteresownie pomogą lub też zwyczajnie nakarmią i dodadzą otuchy do dalszej wędrówki.

Choć góry wydają się bezkresne moja tułaczka w końcu dobiega końca, a ścieżka, którą podążam doprowadza mnie w miejsce gdzie kończy się Tadżykistan, a zaczyna Afganistan. Na horyzoncie majaczy już Hindukusz, lecz tuż przed nim rozpościera się płaski i niezwykle wąski przesmyk. To Korytarz Wachański, który niegdyś z karawanami przemierzał sam Marco Polo.

Korytarz Wachański. Tam, gdzie zatrzymał się czas

Wprawdzie dzisiaj szlak już nie funkcjonuje, jednak tradycja handlu jest tu wciąż żywa. Najlepszym tego przykładem jest odbywający się w przygranicznym miasteczku Iszkaszim targ, będący nawiązaniem do chlubnej przeszłości. Obecnie jednak, z racji niestabilnej sytuacji po stronie afgańskiej, bazar jest tymczasowo zamknięty i nikt nie potrafi powiedzieć kiedy nastąpi jego ponowne otwarcie.

Przy okazji dowiedziałem się, że podobne sytuacje zdarzają się tu stosunkowo często, choć nie zawsze z powodu zawirowań politycznych. Dla przykładu przed trzema latami długoterminowe zamknięcie bazaru wymusił wybuch epidemii cholery po stronie afgańskiej. Wynika to z bardzo niskiego poziomu higieny i praktycznie zerowej opieki medycznej w rejonie. To z kolei powoduje nie tylko cykliczne wybuchy pandemii rożnych chorób, ale też w rezultacie przyczynia się do wyjątkowo dużej umieralności wśród dzieci, w szczególności po afgańskiej stronie. Ludność zamieszkała bowiem wewnątrz Korytarza Wachańskiego w zasadzie odcięta jest zupełnie od świata zewnętrznego. Jedyna droga, która tamtędy prowadzi ze względu na wysoki stan rzek albo wysokie śniegi często jest całkowicie nieprzejezdna. Zresztą nie zawsze jest nawet czym przejechać. Bo auto stanowi tutaj luksus, na który w zasadzie nikt w okolicznych wioskach nie może sobie pozwolić.

Samochód stanowi natomiast nieodłączny atrybut mieszkańców wszystkich miejscowości położonych na osławionej trasie Pamir Highway. Ze względu na ogromne odległości pomiędzy miejscowościami, jałowe pustkowia i wysokie przełęcze, przez które prowadzi droga, transport publiczny w tej części Tadżykistanu w ogóle nie istnieje. Jedyną możliwością kontaktu ze światem pozostaje więc własny samochód, autostop lub transport prywatny.

Właśnie w ten ostatni sposób jadę do miejscowości Kara-kul będącej ostatnim przystankiem przed granicą z Kirgistanem. Odcinek ponad pięciuset kilometrów pokonuję w czternaście godzin. Mimo, że droga Pamir Higway została po powodzi naprawiona i od tygodnia jest już całkowicie przejezdna, to jednak oprócz kilkunastu chińskich tirów jadących z Kaszgaru do Duszanbe, mijam zaledwie kilka samochodów osobowych i zaledwie dwie większe miejscowości Alchor i Murgrab.

Do osady Kara-kul położonej nad największym jeziorem Tadżykistanu docieram po zmroku. Wioska pogrążona jest już we śnie jednak nocleg i jedzenie znajduję bez problemu i to w zasadzie praktycznie za darmo. Tak właśnie wygląda kirgiska gościnność, którą poznałem już kilka lat temu. Bo mimo, że Kara-kul to terytorialnie wciąż Tadżykistan, to jednak już od Murgrabu teren zamieszkują rodowici Kirgizi. Tadżycki nie jest tu zatem w powszechnym użyciu, stąd też brak znajomości języka kirgiskiego wymusza znajomość rosyjskiego nawet wśród rodowitych Tadżyków.

Mocno granatowa tafla jeziora szczelnie otoczona ośnieżonymi wierzchołkami osiągającymi wysokości nierzadko przekraczające sześć, a nawet siedem tysięcy metrów, robi niesamowite wrażenie. Niestety wody jeziora są słone, dlatego jest ono całkowicie martwe. Nieprzypadkowo więc jego nazwa Karakul w języku kirgiskim oznacza czarną wodę. Nie ma w nim żadnego życia, dlatego miejscowa ludność mimo bliskości tak znacznego akwenu wody, nie czerpie z niego w zasadzie żadnych profitów.

Aspekt estetyczny bez wątpienia jest tym, co musi zrobić wrażenie na każdym kto tu dociera. Nie jestem wyjątkiem i wybieram się z namiotem na nocleg w okoliczne góry, by spojrzeć na jezioro z jednego z okolicznych szczytów. Odległości między wioską, a górami są jednak spore, dlatego korzystam z usług miejscowego Kirgiza, który zawozi mnie do podnóża gór leciwym ułazem. Auto zgodnie z moimi przypuszczeniami radzi sobie na szutrowej drodze znacznie lepiej niż jakikolwiek inny samochód terenowy przemierzający Pamir Highway.

Po dotarciu na miejsce kierowca odjeżdża, a ja zostaję sam na sam z górami i Jeziorem Karakul, które magnetyzuje wdziękiem i przeraża zarazem otchłanią swych martwych wód. Posępną atmosferę chwili potęguje z każdą chwilą pogorszająca się pogoda oraz dochodzące z głębi gór wycie watahy wilków. Surowe piękno okolicy nie pozwala jednak wycofać się i wrócić. Dzień spędzam zatem na wałęsaniu się po okolicy i odkrywaniu, co kryje się za każda kolejną przełęczą i wierzchołkiem okolicznych gór. I choć pogoda w ciągu dnia ostatecznie klaruje się, noc przynosi jej całkowite załamanie. Burza, mróz i obfite opady śniegu unieruchamiają mnie w namiocie na tyle skutecznie, że o jakimkolwiek zejściu nie może być mowy.

Nieoczekiwane rozwiązanie przynosi narastający z każdą chwilą warkot silnika. To kierowca zaniepokojony zmianą pogody postanawia sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku. Wprawdzie jesteśmy umówieni na wczesne popołudnie, jednak Kirgiz ryzykować nie chce i przyjeżdża dużo wcześniej. W końcu to właśnie on doskonale wie, że w tych stronach człowiek nie może liczyć wyłącznie na siebie, lecz także na pomoc innych. Bez tego życie w tych warunkach nie byłoby możliwe. I choć moja sytuacja nie jest wcale dramatyczna, to warta podkreślenia jest empatia – termin niemal obco brzmiący w świecie, w którym na co dzień żyję.

W ten sposób kończy się moja tułaczka po Tadżykistanie, który choć biedny pod względem ekonomicznym, z pewnością okazuje się nie całkiem „takim dzikim stanem” jakby się mogło wydawać. Recepta na odkrycie jego wrażliwego wnętrza jest dokładnie taka sama jak w innych krajach Azji Środkowej. Wystarczy zejść z utartych szlaków, by dotrzeć do ogromnych pokładów ludzkiej życzliwości i doświadczyć na własnej skórze autentycznej gościnności w stosunku do drugiego człowieka. W kontekście obecnej sytuacji politycznej w Europie oraz na Bliskim Wschodzie jest to doświadczenie z pewnością bezcenne.

Niestety, chcąc nie chcąc, kończę podróż i wracam samolotem do mojego świata, by ponownie zanurzyć się w milionowym tłumie ludzi. Wśród nich, zupełnie anonimowy i niewidoczny, zmuszony będę ponownie liczyć wyłącznie na siebie, stając w szranki z nieco mniej empatyczną rzeczywistością, od tej z którą spotkałem się tu w Tadżykistanie.

Tomasz Kik

Geograf z wykształcenia, z pasji obieżyświat. Zafascynowany Azją, której oddał znaczną część własnego życia. Odwiedził ponadto większość krajów Europy Środkowo – Wschodniej, zatrzymując się „na dłużej” w Rumunii i na Słowacji. W wolnych chwilach oddaje się bez reszty lekturze podróżniczej, co sprawia, że jego życie to nieustanna podróż, a podróże są jego życiem.

Komentarze: 5

Jadzia 31 stycznia 2016 o 21:43

Gratuluję i pomysłu na życie i realizacji. Ten krótki reportaż przywraca wiarę w ludzi. Powodzenia w kolejnych pomysłach,

Odpowiedz

Tomek 1 lutego 2016 o 11:44

Wielkie dzięki za wsparcie. Z pewnością przyda się podczas kolejnej podróży.

Odpowiedz

zdzislaw 2 lutego 2016 o 9:43

Przeczytalem z duzym zainteresowaniem!
Gratuluje:
1.jezyka(wciaga,a to sztuka)
2.zwrocenie uwagi na proste zanikajace pojecia relacji miedzy ludzkich
3.ukazanie ludzkiej twarzy islamu(jakie,to wazne dzis)
Tak trzymac! Czekam na cdn !

Odpowiedz

Aleksandra 2 lutego 2016 o 10:19

Czytajac twoj artykul „zanurzylam sie” w innym swiecie. Opisales swoje przezycia tak realistycznie i cieplo, ze przenioslam sie daleko w tamten swiat.
Gratuluje Ci podrozniczych pasji i tej wrazliwosci nie tylko na „cuda ziemi” ktora odkrywasz ale takze widzisz ludzi., ich nature i trudy zycia,
Zamieszczone przez Ciebie zdjecia swietnie oddaja klimat tamtych regionow swiata i sa doskonalym uzupelnieniem reportazu.

Odpowiedz

Katarzyna 18 listopada 2016 o 10:03

Witam Pana serdecznie. Przeczytalam artykul z wielkim zaimteresowaniem i nostalgia- spedzilam poltora roku w Tadzikistanie i zostawilam tam polowe serca- tak cieplych, serdecznych ludzi, pieknych widokow i narkotycznego klimatu nie zapomina sie chyba nigdy.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.