Fragment książki „Może (morze) wróci” Bartka Sabeli. Zapraszamy do stolicy Uzbekistanu, Taszkentu. I na czarny rynek wymiany walut.

26 kwietnia 1966 r. Taszkent został poważnie zniszczony przez trzęsienie ziemi o sile 7,5 stopnia w skali Richtera. Stare uzbeckie miasto, z typową dla tego rejonu zabudową, w większości legło w gruzach. Po tej tragedii Taszkent został gruntownie przebudowany na sowiecki, monumentalny sposób. Wytyczono gigantyczne ulice o geometrycznych układach — wielkie betonowe place; postawiono ogromne modernistyczne gmachy rządowe. Tylko gdzieniegdzie pozostały części starej, w większości parterowej lub jednopiętrowej, zabudowy z krętymi uliczkami i małymi meczetami. Miasto zostało podzielone na część rosyjską — nową, betonowo-asfaltową, odbudowaną — i część uzbecką — starą, brudną, zniszczoną, ale przepełnioną niepowtarzalnym klimatem. Niestety, nawet te części starego Taszkentu, które przetrwały trzęsienie ziemi, są systematycznie niszczone przez władze miasta, by ustąpić biurowcom, muzeom, centrom handlowym. Stary Taszkent niknie w oczach i już niedługo pewnie nie zostanie po nim żaden ślad.

Może właśnie dlatego tak mi się spodobało to miasto? Miasto zranione, okaleczone. Może to dlatego, że przez wiele lat mieszkałem w Warszawie, której historia jest przecież w pewien sposób podobna, tyle że zniszczyli ją ludzie, a nie matka natura. Warszawę także uważa się za miasto nieprzyjazne, brzydkie i od razu zaprasza się turystów do Krakowa. A przecież nasza stolica jest przepiękna, tylko trzeba to odkryć, poświęcić temu trochę czasu, poznać jej tragiczną historię. Wtedy wyłania się niesamowite, wielowarstwowe miasto, które możemy zrozumieć. Podobnie jest z Taszkentem. Wydaje się, że taka jest przypadłość miast, które były stolicami poszczególnych państw bloku sowieckiego, przebudowanych na radziecką modłę bez żadnego szacunku dla tkanki miasta i historycznej zabudowy.

Taszkent ma ogromne aspiracje, by stać się jednym z najważniejszych miast Azji. Isłam Karimow robi, co może, by jego stolica wyglądała potężnie, dumnie i bogato.

Możemy jednak zobaczyć tam także klasyczny przykład zderzenia bogactwa ze skrajną biedą. Po jednej stronie butiki Swarovskiego, Dolce Gabbana, Pierre’a Cardina, a po drugiej odgrodzone murem (żeby nie gorszyć przybyszów i mieszkańców) slumsy lub pozostałości starego Taszkentu. Polecam wszystkim, by zatrzymać się w Taszkencie na dłużej, warto zapuścić się w tajemnicze uliczki poza murami, tam, gdzie nie docierają turyści, by poczuć puls i zobaczyć prawdziwe oblicze miasta.

Swoją drogą w radzieckiej architekturze jest coś fascynującego. Zacząłem zwiedzać Taszkent śladem budynków rządowych, placów i instytucji. Te abstrakcyjne bryły z jasnoszarego betonu, wypaczone (a może, przeciwnie: zrealizowane z żelazną konsekwencją?) idee Le Corbusiera, posunięte do granic absurdu, mają w sobie coś hipnotyzującego. Oczywiście patrzę na to okiem architekta. Nieludzkie, przeskalowane, groźne — kiedy stoisz pod nimi, czujesz żelazną rękę władzy nad sobą i oko Wielkiego Brata wpatrujące się w Ciebie lodowatą źrenicą. Architektura w służbie władzy i ideologii. Warto zwrócić uwagę na ogromne bloki mieszkaniowe, takie same jak na Targówku czy Ursynowie, jedyna różnica to arabski ornament w oknach. Taszkent miał być stolicą całego regionu Azji Środkowej, drugim, najważniejszym po Moskwie, miastem bloku, stemplem radzieckiej władzy odbitym na pustyni.

Jako jedno z niewielu miast byłego Sowietlandu Taszkent posiada metro. Metro, którego Warszawa może jedynie pozazdrościć. Trzy potężne linie sprawiają, że poruszanie się po mieście jest przyjemnością. Taszkenckie metro (w większości zbudowane w latach 70. i 80., ostatnią linię otwarto w 2001 r.) zabiera Cię w bajkową podróż do innego świata. Zostało zaprojektowane na wzór metra moskiewskiego, co oznacza, że funkcjonowało także jako potężny schron na wypadek wojny atomowej. Stąd absolutny, do dziś surowo egzekwowany zakaz fotografowania. Milicjanci są wszędzie i gdy zobaczą tylko aparat przy biodrze, idą już w Twoim kierunku. Przed wejściem na stację każdy poddawany jest kontroli, łącznie z rewizją plecaków i toreb. Obsesja, typowa dla autorytarnej władzy. Ale także reminiscencje serii zamachów terrorystycznych, do których doszło w 1999 r.

Metro taszkenckie schowane jest głęboko pod ziemią, czasami do stacji schodzi się korytarzami dobre kilka minut. Wsiadasz do wagonu jak na wycieczkę do krainy baśni z tysiąca i jednej nocy. Stacja Amir Timur wita nas marmurami, arabskim przepychem ornamentów, złoceń, malowideł. Światło leje się z ogromnych kandelabrów o bajkowych, a czasami lekko przerażających kształtach. Stacja Kosmonawtlar zabiera nas w czasy świetności radzieckiego programu kosmicznego, Bajkonur jest przecież tylko kilkaset kilometrów stąd. Nagle znajdujesz się w wielkim statku kosmicznym, na ścianach popiersia kosmonautów, na sklepieniu gwiazdy, a wszystko w architekturze przypominającej wnętrza z filmu Star Trek. Każda następna stacja to inna podróż, inna opowieść.

Polecamy: recenzja książki Może (morze) wróci

Ciekawym miejscem, które warto obejrzeć w Taszkencie, jest jeden z parków w południowej części miasta. Do parku Babur, przy ulicy o tej samej nazwie, dociera niewielu turystów, a szkoda, bo naprawdę warto. Znajduje się tam wzruszające wspomnienie czasów zimnej wojny. W latach 80. jedna ze szkół w mieście miała program współpracy ze szkołą w Seattle. Schyłek systemu pozwolił na powstanie uroczego parku wyłożonego płytkami ceramicznymi zrobionymi przez dzieci z obu miast. Pochylcie się nad nimi i poczytajcie, co jest tam napisane.

***

Uzbekistan pełen jest absurdów. Istnienie jednych — np. obowiązku meldunkowego — jest „uzasadnione” wpływami do budżetu. Istnienie innych jest niewytłumaczalne, przynajmniej dla przybysza z Zachodu. Taką zupełnie abstrakcyjną, nieposiadającą logicznego wytłumaczenia sprawą jest uzbecka waluta. Pytałem wielu osób, z jakiego powodu funkcjonuje ona na obecnych zasadach, nie otrzymałem jednak odpowiedzi.

Sum uzbecki jest nonsensem, jakim nie pogardziłby nawet Monty Python. Po kilku dniach w Uzbekistanie nabieram podejrzenia, że sum utrzymywany jest tylko dlatego, że stał się atrakcją turystyczną, ciekawostką na skalę światową.

Sum uzbecki w pojedynkę nie istnieje. Wartości nabiera dopiero, gdy sumów jest 200. Jeśli się potargujemy, możemy za to kupić jabłko. W obiegu są co prawda jeszcze banknoty 100 sumów, ale trudno za nie kupić nawet cukierka. Na szczęście jest także banknot 500 sumów. Za to możemy, po znajomości, kupić melona. Małego. Ale jest także banknot 1000 sumów — najwyższy nominał uzbeckiej waluty. Za tyle możemy kupić całkiem dorodnego melona, choć jeszcze nie arbuza. Jeszcze w latach 90. funkcjonowały także banknoty o nominałach: 1, 3 (sic!), 5, 10, 25 i 50 sumów, dzisiaj wycofane już z obiegu. 1000 sumów to 40 amerykańskich centów. Wymieniając 100 dolarów, dostaję do ręki, jeśli mam szczęście i otrzymam same tysiące… 250 banknotów.

Wymiana waluty w Uzbekistanie to osobne zagadnienie. Banki nie funkcjonują, swoje karty płatnicze, kredytowe możemy spokojnie zostawić w domu. Czeki także. Przyda się nam jedynie gotówka, i to tylko „zielona”. Na euro spogląda się tu pogardliwie i nieufnie. Dolar jest kluczem do wszystkich drzwi.

Uzbekistan to jeden z tych magicznych krajów, w których funkcjonuje czarnorynkowy handel walutą. Jak to działa? Nie potrafię powiedzieć. Jeden dolar w narodowym banku to ok. 1700 sumów. Ale na czarnym rynku, znaczy się na bazarze, na tyłach sklepików, na skrzyżowaniu za warzywniakiem, w przejściu podziemnym, jeden dolar ma już moc 2500 sumów! Pierwsze 50 dolarów wymieniam w taksówce z lotniska, zadowolony, że tak łatwo mi poszło zdobycie waluty, i nieświadomy, że z miejsca zapłaciłem ogromne frycowe. Nie pamiętam tego, ale przecież w Polsce było tak samo. Cinkciarze (od „cinć many”) krążyli pod sklepami Peweksu i Baltony, wymieniając dolary po lepszym niż oficjalny kursie. W Polsce po 1989 r. cinkciarze przekształcili się w legalnie działające kantory, natomiast w Uzbekistanie nadal funkcjonują w ramach czarnego, a właściwie szarego, bo w jakimś stopniu tolerowanego przez władzę, rynku.

Idę na bazar, pytam dyskretnie sprzedawcę melonów o obmien walut, w końcu proceder jest nielegalny.

– Za stoiskiem z mięsem, tam za rogiem, tam będzie taki pan z walizką.

Jest. Pokazuję panu z walizką 100 dolarów i pytam, po ile. Od razu zlatują się inni panowie z walizkami, torbami, sakiewkami. Panowie, na widok których w Warszawie uciekałbym chyżo i daleko. Stoję ze studolarowym banknotem w jednej ręce, moim nowiutkim canonem w drugiej i czuję się cokolwiek niepewnie. 2300! 2600! 2400! Nie, 2550. 2500! Oczywiście kręcą niezadowoleni głowami, narzekając, że nic nie zarobią, ale… Charaszo1, 2500!. Dostaję do ręki kilka cegiełek banknotów powiązanych gumkami. No i co? Co ja mam z tym teraz zrobić? Jak mam to teraz policzyć? Zważyć? Czy tam na pewno jest 250 papierków? A może 240? A co, jak to wszystko jest w pięćsetkach lub — nie daj Boże — w dwusetkach?

W takich okolicznościach przyrody furorę muszą robić — i robią — producenci maszyn do liczenia pieniędzy. Zaczynam podejrzewać, że rząd musi mieć z nimi jakiś kontrakt i dlatego nie przeprowadza denominacji. Są wszędzie. Słychać ich terkotanie na każdym kroku, w każdym sklepie czy na dworcu. No bo zapłać tu za bilet autokarowy 40 000 sumów. Każdy Uzbek z mlekiem matki wysysa fantastyczną wręcz umiejętność błyskawicznego liczenia banknotów. Ręcznie liczą szybciej niż maszyna. To wypracowana latami przez cały naród technika poruszania palcami. Papierki fruwają w ich rękach tak, że mój wzrok nie nadąża. Czuję się lekko upośledzony, licząc mozolnie wręczone mi cegiełki banknotów, myląc się co chwilę i widząc lekko znudzony wzrok handlarza walutą. Szczęśliwie przed wyjazdem kupiłem sobie spodnie z dużą ilością kieszeni, więc grupuję banknoty po 50 sztuk. Wychodzę z bazaru, upychając w kieszeniach paczuszki kolorowych papierków, i zastanawiam się, jak oni płacą np. za auto?

Na czarny rynek trzeba zaglądać dość często. Nie wymienię przecież więcej niż 100 dolarów, bo musiałbym mieć oddzielny plecak na pieniądze. Po paru dniach przyzwyczajam się, ba!, nawet zaczynam czerpać przyjemność z wycieczek w ciemne zakamarki bazarów. Lekki dreszczyk emocji, przemykający gdzieś w tle milicjant, porozumiewawcze spojrzenie wymienione z handlarzem, szybkie targi, wymiana banknotów błyskawicznym gestem. Z czasem nabieram wprawy, potrafię nawet ocenić wzrokowo, czy suma sumów w paczce jest właściwa. Dokonawszy tego malutkiego przestępstwa wymiany pieniędzy, z satysfakcją oszukania dyktatury, mogę się spokojnie i niespiesznie zanurzyć w otchłań bazaru.

Bartek Sabela, Może (morze) wróci. Wydawnictwo Bezdroża 2013

Polecamy: Książki podróżnicze – recenzje, fragmenty

Bartek Sabela

Łodzianin z urodzenia, warszawiak z wykształcenia, zakopiański ceper z wyboru. Zawodowo architekt, a z zamiłowania malarz, fotograf, snowboardzista i przede wszystkim wspinacz. Napisał "Może (morze) wróci" i "Wszystkie ziarna piasku".

Komentarze: (1)

Agroturysta 15 kwietnia 2013 o 17:20

Tak jak pisze autor miasta, które zostały zniszczone przez kataklizm lub czynnik ludzi i powstały na nowo mają w sobie to coś, swą prawdziwą historię i duszę. Po wgłębieniu się w historię Taszkentu muszę powiedzieć, że jego odbudowa to cud architektoniczny i na pewno warto zobaczyć, coś co zostało kompletnie zniszczone a potem odbudowało się na nowo.

Odpowiedz