Dzieci z Onagawy do dziś boją się morza
Ostatnie dni rajdu jechaliśmy przez prefekturę Miyagi, której wybrzeże zostało zburzone przez tsunami. Ślady katastrofy widzieliśmy już wcześniej – pęknięte ściany, odpadające tynki, przechylone mury, niedomykające się drzwi. I worki z radioaktywnymi odpadami ustawionymi przy drodze. Ale dopiero tu zobaczyliśmy puste pola zarośnięte trawą, z której wystają fundamenty domów porwanych przez tsunami. I połamaną linię drzew na wybrzeżu, które kiedyś chroniły przed zimnym wiatrem znad oceanu.
Po prawej pojedyncze budynki, które zostawiono same sobie. Wybite szyby, wyrwane całe fragmenty ściany. Po tej stronie drogi rząd zabronił odbudowy – to tereny zagrożone tsunami. Po lewej stronie koparki wybierają ziemię i usypują wał wysoki na cztery metry. Kiedyś powstanie tu droga, która jednocześnie będzie murem broniącym ludzi przed falą. W innych częściach wybrzeża, bardziej na północ, rząd wyciągami przenosi ziemię z gór na plażę, żeby budować wały wysokie na sześć metrów. Jeszcze dalej na północ zasypuje się doliny, żeby stworzyć płaskowyż, na którym staną nowe osiedla.
Prace nie idą zbyt szybko. Choć od katastrofy minęły cztery lata to ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi mieszka w domach tymczasowych. Osiedla blaszaków zawsze są trochę schowane, nie widać ich z głównej ulicy. Żeby je znaleźć trzeba wiedzieć, gdzie się jedzie. Jakby Japonia wstydziła się, że coś takiego w ogóle musiało stanąć na jej ziemi. Zbudowane są z prefabrykatów – zajmują powierzchnię trochę większą niż kontener. Wchodzi się prosto do kuchni, gdzie lodówka i kuchenka gazowa wypełniają całą przestrzeń – do ściany doczepiony jest składany stół. Jedne drzwi prowadzą do sypialni, drugie do łazienki. Za cienką ścianą śpi sąsiad. Słychać każde jego chrapnięcie, każde przekręcenie się z boku na bok. Sąsiad wie o tobie wszystko – co oglądasz w telewizji, kto ciebie odwiedza. Ludzie nauczyli się ściszać głos. Od czterech lat szepczą.
I czekają aż ziemia zostanie podniesiona, aż ktoś wybuduje na niej domy. Wielu uważa, że to się nigdy nie stanie – bo firmy budowlane wycofują się do Tokio, gdzie dostają lepsze oferty – budowa infrastruktury na olimpiadę w 2020 roku jest bardziej opłacalna. Domy tymczasowe zostały zaplanowane na dwa lata. Już teraz wiadomo, że ludzie zostaną w nich przynajmniej do 2016 roku.
Znowu zaczęło padać. Poranna mżawka przerodziła się w ulewę. Tym razem się nie przygotowałam i nie założyłam plastikowych torebek na buty. Zresztą nikt z nas o tym nie pomyślał. Po godzinie mogłam wyżynać skarpetki. Do tego zaczął wiać zimy wiatr. Jechaliśmy (i biegliśmy: Dean nadal przebiega koło trzydziestu kilometrów dziennie) przybrzeżną drogą. Coraz bardziej zmęczeni, coraz bardziej nieuważani (kilka drobnych kolizji, bo za późno zaczęliśmy hamować, jedno uwięzienie na torach kolejowych pomiędzy szlabanami), aż w końcu na bocznej drodze złapałam gumę.
Dopchałam rower do najbliższego miasteczka. W sklepie rozłożyli bezradnie ręce – tak, był tu kiedyś warsztat rowerowy, ale budynek zniszczyło tsunami. Teraz najbliższy jest kilkanaście kilometrów na wschód stąd. Byłam gotowa kupić super glue i gumowe rękawice, ale na pomoc przyszedł Himeji. Miał niewielką ciężarówkę, na którą wrzucił nasze rowery i zawiózł nas do warsztatu. Jak tylko powiedzieliśmy, że bierzemy udział w charytatywnym rajdzie dla dzieci z Onagawy opowiedział nam o tym, jak jego dom porwało tsunami.
– Byłem wtedy w pracy w Sendai, stolicy regionu. Wróciłem następnego dnia na puste pole. Nie było domu, nie było ogrodu, nie było drzew na wybrzeżu. Było tylko intensywnie błękitne niebo. Piękne. Czułem się, jakby to była jedyna rzecz, którą mam.
Himeji nie czekał na pomoc od rządu i po czterech latach sam zbudował nowy dom. Wysoko w górach, daleko od morza.
– Moja praca wymaga ode mnie jeżdżenia po całym regionie. Widzę, jak odbudowują się całe miasta. W niektórych miejscach wszystko wygląda tak samo, jak przed katastrofą. Ale to tylko powłoka. Wszyscy czujemy, że coś pękło. Zmieniło się na zawsze. Że nigdy nie uda nam się wrócić do życia, które było.
Himeji zapłacił za naprawę koła – nie chciał słyszeć o oddaniu pieniędzy. – Przez ostatnie lata tyle obcych ludzie pomogło mi stanąć na nogi. Teraz ja chcę pomóc innym.
Całe Miyagi jest takie – ludzie są tu pełni smutku, ale jednocześnie oferują bezinteresowną pomoc. Oddają to, co dostali. Kolejnego dnia kamień przebił oponę w wózku ciągniętym przez Kouta. Znowu pchaliśmy rower, tym razem trafiliśmy na stary warsztat. Właściciel nie chciał zapłaty. Chciał tylko opowiedzieć nam swoją historię. Cztery lata temu woda podeszła trzy kilometry w głąb lądu. Zalała jego dom do wysokości jednego metra. Przyniosła ze sobą wraki samochodów i ludzkie ciała. Do dzisiaj widać brunatną linię – ślad po tym, co się stało.
Tu każdy ma taką historię do opowiedzenia. Dlatego tym większe robi wrażenie to, jak ludzie odbudowują swoje życie. Ktoś zakłada warsztat, gdzie ze starych kimon robi torby i sandały. Ktoś inny nieużywane sieci rybackie zamienia w naszyjniki. Ktoś odbudowuje niewielką fabryczkę zniszczoną przez tsunami i wznawia produkcję lokalnej specjalności – grillowanej ryby w piklowanych na słodko wodorostach. Jeszcze ktoś inny buduje hotel, choć sam cały czas mieszka w domu tymczasowym. Ludzie przestali załamywać ręce, nie czekają już na rząd. Sami dla siebie stwarzają możliwości.
To nie znaczy, że nie mają problemów. Że nie budzą się z koszmarami w nocy. I, że nie czują się opuszczeni. Buddyjscy mnisi zaczęli organizować dla nich objazdowe kafejki, w których każdy może ponarzekać nad filiżanką kawy. Ludzie przychodzą opowiedzieć o swoim bólu i lęku.
To bardzo konkretny lęk. O to z czego odbudować dom, jaką pracę znaleźć skoro nie ma się już łodzi do połowu ryb, jak zapewnić dzieciom edukację skoro nie ma się pracy, skoro w tymczasowej szkole brakuje nauczycieli, a w tymczasowym domu brakuje miejsca? I lęk, o którym nikt nie mówi na głos: czy za chwilę znowu nie zatrzęsie się ziemia? Czy znowu nie podniesie się ocean? I czy znowu brunatna fala nie zabierze wszystkiego, co z takim wysiłkiem odbudowujemy?
To dla nich zorganizowaliśmy ten rajd. Żeby pokazać, że ciągle pamiętamy. Chcemy mówić o sile z jaką ludzie z Tohoku mierzą się z problemami. Jak radzą sobie z rozbitymi społecznościami, z poczuciem odstawienia na boczny tor – przez całą Japonię, która uwagę skupia na olimpiadzie i wartości jena. Jak radzą sobie z tym pęknięciem, o którym mówił Himeji.
Pieniądze, które zebraliśmy podczas rajdu przekazujemy pozarządowej organizacji Katariba, która pomaga dzieciom z Onagawy. Widziały to samo, co dorośli. Wielką falę, która zabrała im domy i przyjaciół. Do dziś boją się morza. Żyją w domach tymczasowych, dlatego Katariba tworzy dla nich przestrzeń do nauki. Ale daje im też znacznie więcej – czas, energię, uwagę. Pomaga ból zamienić w siłę.
– Jeśli można je wesprzeć, dać im wiarę we własne możliwości to zróbmy to – mówi Rebecca, organizatorka rajdu. – Nauczymy je, że mogą być liderami. To te dzieci w przyszłości uratują pęknięte społeczności z Tohoku.
Przez czternaście dni przejechaliśmy/przebiegliśmy/przeszliśmy czterysta dziesięć kilometrów. Chcieliśmy pokazać, że ludzie cały czas muszą radzić sobie z konsekwencjami katastrofy z marca 2011 roku. Że ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi mieszka w domach tymczasowych, że ludzie czują się zostawieni i zapomniani. Że sami muszą znaleźć w sobie siłę, żeby odbudować swoje życie. Chcieliśmy również pokazać ludziom z Tohoku, że ktoś ciągle o nich pamięta.
O projekcie Tokyo2Tohoku
Rajd ma na celu zebranie pieniędzy dla organizacji pozarządowej Katariba. Katariba założyła wieczorną szkołę w Onagawie. Sześć dni w tygodniu chodzą do niej dzieci z okolicy, które od czterech lat nie mają normalnych domów. Katariba z jednej strony wyrównuje luki w edukacji, ale co bardziej istotne – pomaga dzieciom poradzić sobie z traumą. Uczy, jak ból zamienić w siłę.
Każdy może wesprzeć Kataribę. Dotacje można przekazać paypalem przez stronę projektu Tokyo2Tohoku. Pieniądze zbieramy do końca marca.
Komentarze: Bądź pierwsza/y