Tysiąc szklanek herbaty. Przez Turkmenistan
W drodze przez Turkmenistan trzeba przejechać przez Mary. Prowadzi przez nie droga do Uzbekistanu i nie da się go ominąć. Tak jak kiedyś, w czasach Jedwabnego Szlaku, była to ważna oaza, tak i teraz jest to jedno z największych miast Turkmenistanu.
Mary było kiedyś jednym z największych miast świata. W XII wieku mieszkało w nim 200 tysięcy ludzi. Zostało niemal stolicą imperium arabskiego, gdy za czasów Abbasydów w IX wieku Al‑Mamun postanowił przenieść stolicę z Bagdadu właśnie tutaj.
Dziś stoją obok siebie dwa miasta. Obok betonowego i pełnego bloków stoi stare — z budowlami z gliny. Obrócony w ruinę przez liczne najazdy i uciekający czas opustoszały szkielet miasta. Dziś życie toczy się już tylko w tym betonowym, i właśnie dlatego przyszło nam je odwiedzić.
Na bazarze wszyscy byli nami zainteresowani. Czasem zwyczajnie: A wy z Ameryki? A nie, z Polski. A to szkoda. Czasem właśnie na wieść o naszym pochodzeniu pięćdziesięcioletni mężczyźni wspominali swój pobyt w armii w Legnicy, w Jaworze, we Wrocławiu czy w Brześciu i na nic zdawały się tłumaczenia, że Brześć to na Białorusi.
No, może i tak, ale do Polski tylko kilka kilometrów, no i przychodziła do nas taka piękna Polka, Krystyna. Ta to była cud dziewczyna! A Jawor znacie?
A znamy, mieszkamy może dwadzieścia kilometrów od Jawora.
A bo ja tam kolegę miałem, Witek mu było na imię. Świetny kolega to był.
A kiedy to było?
A gdzieś w 1976!
W Zahmet przeżyliśmy szok. Kropka na mapie oznaczająca tę wieś okazała się większa niż sama wieś w rzeczywistości. Całość to dwa osiedla takich samych domków, o jednakowym kształcie, z jednakowej cegły i z jednakowymi dachami. Stacja kolejowa, wiadukt za torami, posterunek drogówki i kafe z lekka jakby zapomniane. Może dlatego, że nowa obwodnica wiedzie jakieś 100 metrów obok, a nią jeżdżą wszystkie tureckie i irańskie ciężarówki?
Kupiliśmy sobie coś zimnego do picia i wzięliśmy się za gotowanie. Trochę zrobiło się nam nieswojo, gdy właściciel bądź co bądź przydrożnej restauracji, zamiast nas pogonić, wyniósł nam plastikowy stół i krzesła. Wytłumaczyliśmy mu, że jeżeli ma z nami jakiś problem, to my sobie pójdziemy. Ale problemu nie było. Była za to ciekawość. Głównie interesował się prymusem i rowerami oraz, jak zawsze, kim jesteśmy i co tu robimy.
Do końca ważności wizy zostało nam półtora dnia i nie dość, że sto siedemdziesiąt kilometrów do granicy, to jeszcze większy żal. Od Tükmenabatu dzieliło nas sto trzydzieści kilometrów pustkowia, a wciąż chcieliśmy kogoś poznać, zrobić coś więcej niż Tour de Turkmenistan i samo pedałowanie wśród wydm. Zwłaszcza po wizycie w Mary, gdzie czuliśmy tylko pośpiech wymieszany z wielką ciekawością. Tam po prostu przebiegliśmy przez bazar i nie mieliśmy czasu, by z kimś dłużej porozmawiać. Musieliśmy podjechać autobusem. Pociąg odpadł od razu, choć była tu stacja kolejowa. Zawiadowca stacji wytłumaczył mi szybko, że pociąg zatrzymuje się tylko na dwie minuty i nie ma szans, by się zapakować z rowerami.
Podjechaliśmy na posterunek drogówki. Kakysh, chłopak z kafe, który wcześniej pojechał ze mną na stację kolejową, postanowił poprosić policjantów o pomoc. Specjalnie się do pomocy nie palili, ale też nie było kogo zatrzymać. Na nasze szczęście, po tym jak minęło półtorej godziny naszego czekania w cieniu ich posterunku, mieli nas na tyle dosyć, że postanowili coś zrobić i… zatrzymali autobus wiozący pracowników.
W autobusie siedziało ich siedmiu. Wracali do domu w Tükmenabacie po 25 dniach pracy przy wydobywaniu gazu. Pasażerowie autobusu byli w różnym wieku, o różnych twarzach, ale jednym temperamencie. Jeden, ten najbardziej wesoły i rubaszny z wyglądu, mógłby śmiało robić za Hindusa. Przez pierwsze półtorej godziny naszej wspólnej podróży niemal cały czas się śmiali. Z siebie oczywiście. Jak dzieci robili sobie dowcipy i opowiadali o sobie coś śmiesznego, i jakoś nikt się nie obrażał, tylko każdy próbował się odgryźć. W przerwach tej zaraźliwej wesołości oczywiście pytali o naszą podróży.
– A ile taki rower kosztuje? Bo u nas to taki na bazarze za sto dolarów już kupisz.
– A ile wydajecie dziennie na taką podróży?
– A ile zarabia się w Polsce? Bo u nas to dwieście, trzysta dolarów
– A mieszkanie? To ile u was kosztuje, bo u nas to za darmo.
– Bo u nas, widzisz, woda, gaz, prąd i sól to za darmo są. Nic nie płacisz. Najlepszy kraj na świecie! Jak u was wszystko takie drogie, to przyjeżdżajcie do nas! Widzicie! Śmiejecie się z Turkmenbaszy, a on nam to wszystko dał.
Wysadzili nas na przedmieściach, przy knajpce. Przy kolejnym kafe, którego właścicielka już tradycyjnie pokazała nam, gdzie jest woda, gdzie miejsce na namioty, z uśmiechem i jakby litością oznajmiając, że nie ma najmniejszego problemu, żebyśmy tu spali. Za godzinę zamykamy, to wam światła zapalone zostawimy. Niczym się nie martwcie. Tutaj bezpiecznie!.
O szóstej rano obudziły nas dwie przechodzące obok parki. Młodzi chłopcy w samych spodniach i dziewczyny w kusych sukienkach i z ostrym makijażem. Lekko zachwiani, mocno objęci. Świat islamskiej pruderii zostawiliśmy daleko za sobą. Turkmeńska pustynia więzi ludzi zbitych w miastach, ale te miasta trzyma z dala od siebie. Mało kto dokądś podróżuje. Droga zniszczona, z miasta do miasta daleko, telefony co chwila nie działają. Łatwiej ich wszystkich kontrolować, łatwiej wmawiać im, że żyją w pięknym kraju. Trójka rowerzystów okazała się „gwoździem programu” wśród drogowych opowieści kierowców tirów. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że po drodze ludzie wiedzieli już, jak mamy na imię, skąd jesteśmy i że jesteśmy Paljaki i Ingliczanin?
Gdy zaszliśmy na bazar, by zrobić kilka portretów, towarzyszyły nam uśmiechnięte spojrzenia, czuliśmy też niemal przymus picia herbaty i snucia opowieści. A jak to jest w Polsce? A z czego u was się żyje? A czy to jest dobry kraj do życia? I czy jest praca? A Robert, zrobisz nam zdjęcie? Zawieziesz do domu, pokażesz ojcu i matce i opowiesz o nas i o tym, jak my tu żyjemy?
Wyjeżdżaliśmy z wrażeniem, że im bardziej władza nie chce w kraju turystów, tym bardziej ludzie, ci zwykli ludzie, są ich ciekawi. Bardziej pomocni, uśmiechnięci.
Po drodze do Uzbekistanu żegnały nas plakaty i murale niczym z ZSRR, kraju, który już dawno nie istnieje, a który wciąż żyje w historiach wielu ludzi. Kombajny buszujące w bawełnie lub urodzajnym zbożu. Bazarowe stragany pełne pięknych, idealnych warzyw i owoców. Obrazek wypełniony wielkimi, kształtnymi arbuzami. Konie. Znów piękne i doskonałe, a tuż obok… rurociąg i gaz. W tle flaga narodowa albo cytat typu: Prezydent Turkmenistanu rzekł… lub bardziej zwyczajnie: Turkmenistan, nasz piękny kraj.
* * * * *
Tekst pochodzi z najnowszej książki Robba Maciąga Tysiąc szklanek herbaty. Wydaną przez Bezdroża opowieść o Jedwabnym Szlaku, możecie już kupić w księgarniach.
Komentarze: 2
Anna Kubacka 19 marca 2012 o 9:48
już przeczytane i zrecenzowane – http://bazgradelko.blogspot.com/2012/03/tysiac-szklanek-herbaty-spotkania-na.html
OdpowiedzKarol 20 marca 2012 o 12:06
Turkmenistan to moje marzenie. Zazdroszczę Panu, ale mam nadzieję, że w tym roku napiszę coś więcej niż Pan, bo walczę o wizę turystyczną a nie tranzytówkę. Nigdy pewnie nie da się zgłębić tematu wystarczająco, ale 2-3 dni na taki kraj to zdecydowanie za mało. Pozdrawiam.
Odpowiedz