Powroty. Pośpiech nie ma żadnego znaczenia
– Jest szczyt! – wysapałem pod nosem. Nie musiałem się rozglądać, by zorientować się, że oprócz betonowego kloca wmontowanego w wierzchołek nie widać nic. Od samego ranka szliśmy w całkowitej mgle. – To powoli byśmy wracali – odezwałem się do Mateusza. Po dwóch dniach wędrówki właśnie cieszyliśmy się ze zdobycia Pikuja.
Z Mateuszem znamy się do dawna. Czasami chodzimy na piwo, a czasami jeździmy na przykład w góry.
Po krótkim momencie mało spektakularnego triumfu zaczęliśmy schodzić. W mgle nie do końca wiadomo było którędy. To znaczy, wiadomo było, mapa jasno określała, w którą stronę trzeba pójść żeby dotrzeć do Husnego, ale intuicja podpowiadała co innego. W takiej sytuacji ciężko zaufać komuś obcemu, kto jest autorem mapy, skoro samemu wie się lepiej. Do wyboru były trzy ścieżki. Żeby nie mieć później do siebie pretensji, wybraliśmy tą środkową.
Nie lubię schodzić. Raz, że to zwiastun końca, początek pożegnania z górami, a dwa paradoksalnie bardziej mnie ono męczy niż wchodzenie. Trzeba uważać, żeby się nie potknąć i nie polecieć na twarz, pracują mięśnie, których nie lubię wysilać i nie mam motywacji do marszu, bo wiem, że na jego końcu nic ciekawego mnie nie czeka. Widoki, jeśli są, to z każdym krokiem w dół stają się mniej panoramiczne, coraz mniej napawają. Każdy stracony metr zdaje się przypominać, że na szczycie nie spędziło się wystarczającej ilości czasu i właściwie to wciąż można by tam siedzieć i się rozglądać, zamiast staczać do miejsca, z którego się przyszło.
Przez kosodrzewinę, a potem las, szliśmy dobrą godzinę. Szlak nie był oznaczony zbyt sumiennie więc chwilę szliśmy czerwonym, a potem niebieskim przeplatanym odcinkami zielonego. Ścieżka natomiast często przechodziła w koryto pełne mokrych otoczaków, którego pokonanie wymagało wykorzystania tanecznych umiejętności nabytych na szkolnych dyskotekach. Wreszcie spotkaliśmy pierwszego człowieka i wiedziałem, że jesteśmy już blisko Husnego.
Powoli zapominałem o niewygodnym zejściu, a w zamian zaczynałem się martwić jak wydostać się ze wsi, do której nie dojeżdża żadna marszrutka. Błyskawicznie pozbyłem się nowych trosk, gdy okazało się, że pierwszy budynek na skraju lasu, z którego wyszliśmy, to sklep z piwem. Nazwijcie mnie prostakiem, ale to był jeden z najpiękniejszych momentów tej podróży. Różowy kloc z szyldem reklamującym miejscowy browar witający gości wychodzących z lasu, sąsiad wołający przez podwórko ekspedientkę, by otworzyła dyskont niespodziewanym gościom, jeżdżące w te i we w te warczące traktory i czerwone łady. Każdy, kto czuje się spragniony po górskiej przechadzce, na pewno zrozumie fenomen tej sytuacji.
Podbudowani okolicznościami, w których się znaleźliśmy, zapragnęliśmy potwierdzić jeszcze czy aby na pewno jesteśmy w Husnem, do którego planowaliśmy zejść, a po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi nie byłoby już żadnych przeciwwskazań, by ogłosić absolutne powodzenie operacji Pikuj i wystawić skromne, podsklepowe przyjęcie z tej okazji. Słysząc pytanie czy to Husne? ekspedientka wiele wytłumaczyła nam już samym spojrzeniem, ale mimo tego postanowiła odpowiedzieć i usłyszeliśmy, że właśnie kupujemy zwycięskie piwo w Biłasowicy. Patrząc na mapę nietrudno dostrzec, że jest to dokładnie po drugiej stronie pasma, które opuściliśmy.
No trudno. Po właściwej stronie na pewno nie byłoby takiego sklepu i nie byłoby tak pociesznie, a i ekspedientce daliśmy się, dzięki tej drobnej pomyłce, zapamiętać od jak najlepszej strony. Po rubasznej scence w sklepie przeszło nam przez myśl, że możemy zaraz stać się obiektem szydery całej wsi więc pośpiesznie ruszyliśmy w stronę głównej drogi. W takich momentach, gdy za granicą człowiek zrobi z siebie głupka na potężną skalę, trzeba mieć na uwadze dobro swoich rodaków, którzy też mogą kiedyś przyjechać w to miejsce i ewakuować się bez sentymentu.
Przy głównej drodze był przystanek, ale tego dnia nie było już autobusu. Łapania stopa natomiast szybko nam się odechciało, gdyż zauważyliśmy nieopodal grill bar oferujący wg. wystawionego menu świeże ryby i szaszłyki. Po wejściu do środka okazało się, że jest tylko barszcz i gulasz. Nie zniechęciło nas to zbytnio. Po kilku dniach jedzenia wyłącznie dziwnych rzeczy wyciąganych z plecaka ciężko odmówić czegoś, co jest reklamowane jako domowe.
Wzięliśmy po zupie. Mateusz zjadł łącznie kilogram gulaszu. Nie wiem gdzie on to zmieścił, ale wreszcie mam dowód na jego niepohamowane łakomstwo, o co zawsze go podejrzewałem. Los generalnie nam sprzyjał. Najpierw otrzymaliśmy szansę zakupu piwa, a teraz wypełniliśmy swoje spragnione delicji brzuchy gorącą, dobrze przyprawioną zupą.
Podczas swoich licznych podróży po Ukrainie zaobserwowałem, że przebywanie w tamtejszych barach niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw, ale jedno wymaga szczególnej ostrożności. Tym niebezpieczeństwem jest trudna do oddalenia chęć ponownego wypowiedzenia frazy jeścio dwa raza po pjatdjesiat, pażausta. Zarówno cena trunków, jak i atmosfera panująca przeważnie w przytulnych barach Ukrainy podjudza chęć spożywania alkoholu. Jak łatwo się w tym zatracić mieszkańcom Europy środkowo-wschodniej tłumaczyć nie trzeba. Zostaliśmy otumanieni czarującą atmosferą lokalu oraz jego ofertą, dodatkowo barmanka rzuciła na nas urok i później musieliśmy po pijaku rozbijać namiot na pobliskiej łące.
Rankiem poczułem się jakbym był przynajmniej majordomusem, maharadżą, posiadaczem ziemskim, o którego nastrój dbają wszyscy dookoła. – Jak się spało? Czy równo pod posłaniem? Czy deszcz nie przeszkadzał? – pytali przechodzący z krowami obok naszej posiadłości pasterze. To się nazywa kultura. Zawsze, gdy się kładę w namiocie rozbitym na widoku to wyobrażam sobie, że zbudzi mnie stado wariatów o złych zamiarach (już raz tak miałem i teraz to wraca), a tu totalna odwrotność. A mówią, że wszystko, co na wschód, to dzikie.
Stanęliśmy na przystanku, autobus miał być za piętnaście minut. Minęło pół godziny, przyjechał jakiś inny, ale i tak wsiedliśmy, bo w planach na wieczór mieliśmy kolacje w Rzeszowie i nie można było czekać. Jechał do Lwowa, logistycznie wychodziło dobrze, ale wymarzyłem sobie, że wysiądziemy za dwadzieścia kilometrów i dotrzemy do Husnego, do którego mieliśmy pierwotnie zejść z Pikuja. Stamtąd spokojnie dojedziemy do Turki i dalej już tak, jak żeśmy przyjechali, czyli przez Sambor i Mościska. W rejonie Husnego miało być sporo ciekawych drewnianych budynków i z tego powodu chciałem wracać tą trasą. Opuściliśmy marszrutę zgodnie z tym założeniem, ale dalej sprawy się nieco pokomplikowały.
Gdy już z głównej drogi zeszliśmy w podrzędną, z podrzędnej w boczną, a z bocznej, na dziury obrośnięte asfaltowymi naroślami, każda napotkana osoba miała inną odpowiedź na pytanie kiedy przyjedzie autobus, którym można pokonać ostatni odcinek trasy do Husnego. Za dziesięć minut, za trzy kwadranse, za chwilę. Podobnie było z pytaniem o przystanek. Pod sklepem, pod topolą, pod mleczarnią. Szliśmy więc licząc, że jak już będzie jechał to machniemy na niego i zatrzyma się na żądanie. A jeśli nawet nie, to złapiemy jakiegoś stopa. Bardzo szybko zauważyliśmy jednak, że tą trasą nie jeździ nic. A gdy po godzinie pojawił się pierwszy dostawczak i zażartowałem, że pewnie skręci w polną drogę, która zaraz przed nami odbija w lewo, zrobił to jak na życzenie. Do samej tylko Turki mieliśmy sześćdziesiąt kilometrów, ale wtedy wcale nie było to mniej śmieszne niż teraz.
Wreszcie zatrzymaliśmy jakiegoś białego vana. Wgramoliliśmy się do kabiny, na kolana wcisnęliśmy plecaki. Ruszyliśmy. Auto obijało podwozie dzięki kolejnym dziurom, a mięsisty kierowca gibał się do tego rytmu niezgrabnie, paląc przy tym i rugając kogoś przez telefon. Tak przejechaliśmy aż trzy kilometry żeby wysiąść w Wysockiem Werchnem.
I szliśmy dalej. Mimo tego iż szliśmy, pokonywaliśmy nieustannie odległość, to w żaden sposób nie przybliżało nas to do celu, bo dystans, który mieliśmy do pokonania, był nie do przejścia w czasie, którym dysponowaliśmy. Ale szliśmy, bo to zawsze lepiej, niż jak się stoi.
Polecamy: Operacja Odessa
Po kolejnej godzinie złapaliśmy wysoko zawieszoną, purpurową ładę. Zatrzymał się typowy ziomeczek. – Wsiadajcie, ja niedaleko, ale elo, podwiozę was – rzekł, zapraszając nas do swojej rap limuzyny. Przeleciał raptem jeden kawałek i już musieliśmy wysiadać. Po drodze wyprzedziliśmy samochód, który wcześniej się nam nie zatrzymał. To jedno z najlepszych doświadczeń jakie może się przytrafić autostopowiczowi. Machnęliśmy na nich przebojowo drugi raz, lecz ponownie bez skutku. Ale złowieszcze deja’vu z pewnością ich nie ominęło.
Idąc dalej kalkulowaliśmy. W ile trzeba by było dojść tu, żeby ewentualnie spróbować złapać coś tam, a stamtąd jak długo jechalibyśmy do Turki itd., żeby może o dwudziestej trzeciej być w Rzeszowie. Szanse wciąż były spore, ale potrzebowaliśmy jakichś konkretów. Solidnej podwózki na dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów. Mieliśmy już gdzieś ładne domy, przestaliśmy się zachwycać uporządkowanymi obejściami, a przyjemnie szumiąca rzeka działała na nerwy zamiast uspakajać. Interesowaliśmy się tylko złapaniem transportu i gdy na kolejnych piętnastu kilometrach minęły nas jedynie dwa wozy i trzy samochody, z których żaden się nie zatrzymał, nie mogliśmy zrozumieć, jak to jest możliwe, że świat jest taki brutalny i obojętny na nasze potrzeby. Karma zaczynała sobie z nami poigrywać (a jesteśmy fajne chłopaki).
Mozolnie maszerując i wpatrując się ze zwieszonymi głowami w asfalt dociągnęliśmy wreszcie do Wysocka Niżnego. Poddałem się pragnieniu dotarcia do celu tak bardzo, że wydawało mi się, iż jesteśmy o trzy miejscowości dalej, ale to jednak było dopiero tutaj. Już dawno przestaliśmy liczyć na zapowiadany na początku drogi autobus. W jednej z miniętych wsi zagadaliśmy do kogoś, że może znalazłby się ktoś, kto by nas za kasę podwiózł te kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów, ale okazało się, że nikt nie ma samochodu na chodzie.
To wszystko wydawało się niepoważne. Traciliśmy energię do jakichkolwiek dodatkowych działań, wszystko stawało się nam obojętne. Zrobiliśmy postój pod sklepem żeby się czegoś napić. Z dobiegających do szosy ścieżek zaczęły się wylewać krowy. Wylewały się ich ogromne ilości, aż zacząłem się czuć, jakbym został zaocznie skazany na stratowanie przez krowie stado. Widziałem takie rzeczy na filmach o dinozaurach. Małe dinozaury piją sobie niewinnie wodę z jakiejś kałuży, a tymczasem nagle z lasu wybiega stado spłoszonych dinozaurów-bizonów i po biednych maluchach nie zostaje nawet krwawy ślad. Czułem się tak jak te maluchy właśnie. Zaraz w to nieokrzesane stado, nie wiadomo skąd, wbiły się dwa wozy obładowane tajemniczymi workami, a dookoła tego wszystkiego zaczęła krzątać się zgraja rozbawionych dzieciaków. Takiego tłoku po prostu nie można się było w tym miejscu spodziewać. Pomieszanie zmysłów czyhało tuż za rogiem.
Coś mną drgnęło i instynktownie, spodziewając się niebezpieczeństwa, przekręciłem głowę gwałtownie w lewo. W sam środek tego zbiegowiska zmierzała marszrutka. Zmierzał transport. Nawet nie mogę powiedzieć, że był wytęskniony, upragniony, wyśniony, czy oczekiwany, bo będąc zagubionym w głębi krowiego stada, tak samo jak tej marszrutki spodziewałbym się pandy i Putina jadących razem na tandemie. Doświadczyłem wtedy czegoś bardzo ważnego. Było to napływające uczucie nadciągającego wyzwolenia, ręka podana przez Rambo w ostatniej sekundzie tuż przed spektakularnym, hollywoodzkim wybuchem, pozwalająca uniknąć śmiertelnego rozerwania na strępy. Machaliśmy zatem jak wołający o pomoc rozbitkowie, wydarliśmy się pełną piersią, a Rambo podał nam dłoń i wciągnął nas na pokład.
Byliśmy w środku sami. Wspinaliśmy się na wzgórze po krętych serpentynach, a ja patrzyłem na malejącą w oddali wieś, jak na płonący las, z którego cudem udało nam się ujść z życiem. Kierowca będący w doskonałym humorze skasował nas po pięćdziesiąt hrywien i za tę kasę kupił za chwilę grzyby od przydrożnych sprzedawców. – Trafiliście się chłopaki, to mam grzyby, a jakby was nie było, to bym sobie tych grzybów nie kupił! – zażartował dziarsko.
Jakimś cudem za godzinę byliśmy w Turce. Gdy dotarliśmy czułem jakbym dzikim pędem zdążył na nocny. A w nocnym, to już prawie jakby się było w domu.
I faktycznie nie było źle! Sprawnie udało się wyszukać transport do Sambora. Dalej jechaliśmy przez łąki i pola. Zmierzchało na szaro, dookoła pasażerowie w brunatnych płaszczach, a ja wpadałem w stan zawieszenia. Podróżnicza odmiana zespołu stresu pourazowego. Nie było sensu już o niczym myśleć, ani siły, by się emocjonować. Liczyło się tylko to, żeby w Samborze była jeszcze choć jedna marszrutka do Mościsk. W Mościskach czekała nas ostatnia przesiadka.
Naprawdę ciężko jest się skupić na rozwleczonym na osiem kartek A4 rozkładzie jazdy napisanym w dodatku cyrylicą, gdy od wyniku poszukiwań zależy dzisiejsza kąpiel w wannie po czterech dniach braku kontaktu z wodą. Równie trudno uwierzyć w wyniki tych poszukiwań: czy to jest w ogóle aktualne? Chociaż nic nie wskazuje na to, by mogło być inaczej, coś podpowiada, że należy być czujnym i szykować na wszelki wypadek wyjście awaryjne. A autobus był. Za godzinę. I faktycznie za godzinę przyjechał. Przedostatni, trzydziestokilometrowy odcinek, pokonaliśmy w kompletnej ciemności i choć wydawało mi się, że jeździmy w kółko po żużlowym torze pełnym kolein i to się nigdy nie skończy, rzeczywiście w pewnym momencie dotarliśmy do Mościsk.
Kolejny powrót: Problemy z nieistniejącą granicą
Z Mościsk nie było już żadnego autobusu, ale dogadaliśmy się z taksówkarzem na dobrą cenę i coś koło dwudziestej pierwszej stanęliśmy u progu granicznego płotu. Wystarczyło już tylko przejść na drugą stronę. Bez względu na to, ile pozostawało do Rzeszowa, po tamtej stronie obowiązywały inne zasady, inne reguły gry. Przekraczając granicę nie mógł nas już więcej wciągnąć wir nieprzewidywalnych zbiegów okoliczności, którego wyroki opierają się na nieodszyfrowanym jeszcze kodeksie, zdjęliśmy z siebie urok rzucony przez barmankę pod Biłasowicą, zatrzasnęliśmy za sobą wrota do krainy pokus, ale również i piękna.
Ukraińska celniczka, sprawdzając mój paszport, rzuciła klasykiem: – Skąd wracasz?
Musiałem poprosić ją o powtórzenie pytania, by dać sobie czas na wymyślenie przyzwoitej odpowiedzi.
Komentarze: Bądź pierwsza/y